Dla spragnionego człowieka w zasadzie nie powinno mieć znaczenia, czy szklanka jest prawie do połowy pełna, czy prawie do połowy pusta. W demokracji jednak sprawy się mają inaczej. 49% to nie to samo co 51% i nie trzeba wielkiej matematyki, by przekonać się, że owo „prawie” w demokracji czyni wielką różnicę, oznaczającą, że pragnienia jednej części elektoratu zostaną zaspokojone w niewielkim stopniu lub zgoła wcale. Nie o tym chciałem jednak dziś napisać (myśląc dziś, mam na myśli noc z 12 na 13 lipca, jednak z przyczyn obiektywnych skończę redagować swe przemyślenia, kiedy poniedziałek stanie się faktem na dobre).
Moje niedzielne przemyślenia nie są bezpośrednio związane z wyborczymi emocjami, którymi pulsował przez cały dzień nasz kraj (tak jak i zresztą przez wiele ostatnich tygodni). W chwili przerwy od wyborczych obowiązków członka komisji obwodowej mogłem pójść na mszę świętą. I pewnie całą duchową wartośc tego wydarzenia przytłoczyłoby długie i co najmniej pretensjonalne kazanie ojca kapucyna (rzecz w tym zakonie na szczęście niezbyt powszechna), gdyby nie ożywcze czytania z Pisma Świętego, a szczególnie drugie, z Listu św. Pawła do Rzymian. „Bo stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych” (Rz 8, 19) – zaraz przypomniało mi się, że to słowo było tematem listu apostolskiego papieża Franciszka na Wielki Post w zeszłym roku i stało się kanwą rekolekcji arcybiskupa Grzegorza Rysia, głoszonych na KUL w zeszłym roku. Kluczowe w przesłaniu Franciszka i abpa Rysia było określenie „synów Bożych” jako tych, którzy przynoszą pokój, pojednanie, którzy odnoszą się z troską nie tylko do ludzi, ale także do całego stworzenia – do zwierząt, roślin, do całej natury. Pomyślałem sobie, że gdzieś tam w głębi większość z nas chciałaby, aby to właśnie tacy ludzie kształtowali naszą rzeczywistość, mieli istotny wpływ na to, jak wygląda nasze życie społeczne, gospodarcze, polityczne, religijne. A jednak kiedy mamy możliwość wybrania ludzi, którzy szczerze, z pełnym zaangażowaniem, wedle swych umiejętności chcą i starają się być „synami Bożymi”, większość z nas woli wybrać mniejsze zło, zamiast większego dobra. Pragniemy większego dobra, ale nie potrafimy w nie uwierzyć.
Wracając zatem do wyborów prezydenckich w Polsce, których wynik wydaję się już rozstrzygnięty, mieliśmy szansę wybrać większe dobro. I już w pierwszej turze wyborów zniweczyliśmy tę szansę. Jedyny kandydat, który przedstawił propozycję konstruktywnego działania na rzecz wspólnego dobra, został odrzucony przez ponad 85% głosujących. Dziś część z tych 85%, głosująca w pierwszej turze na Rafała Trzaskowskiego lamentuje nad upadkiem demokracji, nad brakiem rozsądku i politycznego opamiętania u drugiej strony. Ale to ewidentny przykład przerzucania na innych odpowiedzialności za własne decyzje. Bez pisania taniej hagiografii i uprawiania mesjanizmu obiektywnie stwierdzam, że pomysły Szymona Hołowni i jego sztabu były (i nadal pozostają) jedyna sensowną propozycją dla wyjścia naszego społeczeństwa z impasu. Szukanie tych pozytywnych wartości, które łączą, zamiast tworzenia podziałów, wzmacnianie pozytywnej energii społecznej, tworzenie przestrzeni na bezpieczne funkcjonowanie jednostek i zbiorowości, budowanie kapitału zaufania społecznego, dbałość o środowisko naturalne – pewnie mógłbym tak wymieniać, ale przecież można sobie sięgnąć do programu kandydata. Ale dla większości z nas to było za dobre, za piękne, zbyt proste i oczywiste, że polityka, że rzeczywistość społeczna może być kształtowana według takich zasad.
Dlatego mamy to, co mamy. Nie chodzi mi wcale tylko o naszą polską rzeczywistość, taka prawidłowość ludzkich wyborów zdaje się być powszechna. Wystarczy popatrzeć jak spolaryzowane jest społeczeństwo USA i jak ich demokracja już w prawyborach potrafi przemielić wszystkich tych, którzy chcą wejść z czymś nowym, pozytywnym, mądrym. To zadziwiające, jak często ludzie zachowują się jak narnijskie karły, które wolą wybrać bezpieczną szarość, zamiast lepszego świata*.
Pozostajemy zatem stworzeniem z wytęsknieniem oczekującym objawienia się”synów Bożych” i jednocześnie sami skazujemy się na niezaspokojenie tego pragnienia. Ale może chodzi o to, żeby każdy z nas wreszcie podjął starania, by być dla innych „synem Bożym”. Myślę, że właśnie taki wymiar myślenia potrzebny jest nam też w polityce, w życiu społecznym, w pracy, w prowadzeniu biznesu czy w zarządzaniu całą gospodarką. I mam nadzieję, że taki właśnie sposób myślenia będzie u podstaw działania ruchu Polska 2050. Może bez tych wielkich etycznych „rozkmin”, może ujęty prościej, ale z ciągłą świadomością, że to właśnie o coś takiego w tym wszystkim chodzi.
Takie to przemyślenia miałem w niedzielę 12 lipca 2020 roku późnym wieczorem…
*_ o narnijskich karłach i ich postawie można sobie przeczytać w siódmym tomie „Kronik Narnii” C. S. Lewisa pt. „Ostatnia bitwa”, rozdział 13 „Jak karły nie dały się oszukać”