Zgodnie z zapowiedzią dziś będzie o tym, dlaczego nie będzie lepiej, niż jest. Czyli tekst raczej niewesoły i raczej bez akcentów humorystycznych. Choć z małym światełkiem nadziei.
To, że obecnie w naszym kraju jest jest źle, nie jest żadnym odkryciem. Wczoraj zwróciłem uwagę na drobny szczegół, który wskazuje na to, że jest gorzej, niż na pierwszy rzut może się wydawać. Ale wskazać jedynie na to, co robi opcja rządząca obecnie naszym krajem i pominąć przy tym opozycję, to jakby zrelacjonować wybuch w Hiroszimie po prawej stronie grzyba atomowego, a w odniesieniu do lewej stwierdzić, że jest wszystko w porządku. Nie jest. I nie ma w tym stwierdzeniu ani odrobiny taniego symetryzmu w stylu „a za Platformy to były gorsze wałki”. Nie było. Za to teraz jest nędza i rozpacz, ponieważ POKO do chwili obecnej nie zaprezentowała żadnego sensownego programu politycznego, poza postulatem odebrania władzy PiS. No i jest jeszcze przedstawienie swojej „szóstki”, która już przez samo bycie ripostą na „piątkę Kaczyńskiego” wpisuje się w nurt teatru absurdu – a w czym jak w czym, ale w dziedzinie absurdu z PiSem konkurować się nie da, gdyż jest to jak przysłowiowe kopanie się z koniem. Choć oczywiście próbować można.
Powiedzmy też sobie szczerze: liderzy POKO, z panem Schetyną na czele są bezbarwni i nieprzekonujący. Tusk wprawdzie przyjechał, ale nie na białym koniu, a poza tym ledwie zajrzał na chwilę do kraju, popatrzył na ten bajzel i nawet nie podjął realnego wysiłku, by tym wszystkim zapanować. Od momentu rocznicy czerwcowej jak dla mnie to zachowuje się jak ktoś, kto szykuje się na jakąś jeszcze bardziej lukratywną posadę w instytucjach międzynarodowych – może ONZ? Bo jeśli liczyłby na wybory prezydenckie, to według mnie mógłby się mocno przeliczyć, o wiele bardziej niż w roku 2005. Przy obecnych układach może dojść do sytuacji, że PAD zostanie wybrany na drugą kadencję, pomimo że byłby to najbardziej beznadziejny, reelektowany prezydent od czasu G. W. Busha. A wybrany zostałby z tego prostego powodu, że obecna władza będzie potrzebowała dobrego „długopisa” na kolejną kadencję.
To wszystko jednak nic wobec faktu, że PO budując wcześniej Koalicję Europejską zdecydowała się, przy wsparciu „michnikowszczyzny” na karkołomny polityczny związek z lewicą, której szefuje pan Czarzasty – ten sam, który był szarą eminencją stojąca za słynną „aferą Rywina”, wymierzoną przecież nie w kogo innego, jak właśnie w ową „michnikowszczyznę”. Już nie wspomnę o tym, że PO w Parlamencie Europejskim funkcjonuje w ramach bloku konserwatywnego, któremu jest raczej nie po drodze z lewicą nawołującą do dania parom homoseksualnym prawa do adopcji, kobietom prawa do aborcji bez ograniczeń, a każdemu obywatelowi do pensji, niezależnie od tego czy pracuje, czy mu się robić najzwyczajniej nie chce (bo nie mówimy tu o rencie dla tych, którzy pracować rzeczywiście nie mogą). Ku memu zdziwieniu pierwszym, kto odważył się wymiksować z tej kuriozalnej konfiguracji, jaką była szeroka koalicja, był Władek Kosiniak-Kamysz, który dyplomatycznie, ale stanowczo dał do zrozumienia, że są pewne granice rozmywania idei. A przede wszystkim (taką mam przynajmniej nadzieję) lider PSL wykazał się intuicją, że w tym całym zamieszaniu wciąż jest zapotrzebowanie na „złoty środek” utożsamiany ze zdrowym rozsądkiem i poszanowaniem wzajemnym, bez zacierania na siłę różnic, bez mówienia, że wszystko jest szare, podczas gdy wiele rzeczy jest albo kolorowe, albo wyraźnie czarno-białe. No i bez deklarowania, że „nas nikt nie przekona, że czarne jest czarne, a białe jest białe”.
W każdym razie odnoszę wrażenie, że Władek jest jednym z nielicznych obecnie liderów politycznych w kraju, którzy zorientowali się, że wszystko stanęło na głowie i sporej części społeczeństwa te akrobacje nie do końca służą. Nacjonaliści z pałami pokazujący gesty pasujące do faszystowskiej falangi i rwący się do bicia imigrantów i mniejszości seksualnych, paradujący ze znakami „Polski Walczącej”. Księża i babcie z różańcami gotowe każdą inność polewać święconą wodą – najlepiej pod wysokim ciśnieniem, jaką dają armatki wodne. Zwolennicy marszów równości, wlepiający sobie w profile społecznościowe tęczową obwódkę „strefa wolna od nienawiści”, którzy na forach FB rzucają komentarze, wśród których „klechy won!” oraz „wypędzić tych pedofili w czarnych sukienkach” stanowią wersję soft. Komuś bardzo zależy, żeby to społeczeństwo kompletnie skłócić i przenicować każdą sensowną ideę, jaka mogła się tu zaszczepić. I niestety to działa.
A najgorsze jest to, kiedy nawet reprezentanci opozycji, którzy przynajmniej na skalę lokalna robili kiedyś coś sensownego, teraz sięgają bez cienia zażenowania po metody partii rządzącej – tak jak się to obecnie dzieje w Lublinie. Pan prezydent Żuk swoją żałosną konferencją prasową przeciwko tzw. ruchom miejskim broniącym Górek Czechowskich w moim odczuciu ostatecznie sprzedał wynik swojej partii na kilka miesięcy przed wyborami. I to pomimo, że w samym mieście ponad 50% aktywnego elektoratu jest cały czas przeciwko PiS. Ważniejsze od przyszłości politycznej (o zwykłej przyzwoitości nie wspominając) były tańce plemienne wokół deweloperów (a dokładniej przede wszystkim wokół jednego dewelopera). Teraz własne marnotrawstwo (bo zwykły przekręt nie był póki co udowodniony, więc tę tezę sobie daruję) można przykryć świętym oburzeniem na obywateli, którzy głoszą niewygodne hasła. No i prawie z nieba spada temat stadionu żużlowego, którym można przykryć sprawę Górek, nowego studium uwarunkowań przestrzennych, zmian planu zagospodarowania i dziwnych decyzji urbanistycznych. Jak sobie pomyślę, że Lublin zarządzany przez ekipę Krzysztofa Żuka był do tej pory stawiany za wzór rozwojowej i bardzo dobrze prowadzonej polityki samorządowej PO… Dlatego niezależnie od wyniku wyborów, jak dla mnie na dzień dzisiejszy powodów do optymizmu jest niewiele.
Czy o taką wolną Polskę chcieli walczyć młodzi powstańcy w Warszawie 75 lat temu? Nie wiem. Pewnie oni sami nie wiedzieli. Ale myślę, że nie do końca o to im chodziło.
Ja w każdym razie dziś o 17.00 nie byłem na żadnym apelu, nie zatrzymałem się nawet na chwilę. Gdy wyły syreny, pędziłem na swoim rowerze do hospicjum. Tam są moi mali powstańcy, którzy każdego dnia walczą. Walczą czasami dosłownie o każdy oddech. Powstańcami są też ich rodziny, które latami zmagają się z chorobami swoich dzieci, sióstr, braci. Nigdy nie pytają o sens tej walki, tylko bohatersko znoszą każdy dzień. Nikt ich do tego nie zmusza. Oni wiedzą, że tak trzeba. To jest dla nich „Bóg, Honor, Ojczyzna”. I dopóki są ludzie, którzy walczą jak oni, jest jakaś nadzieja.