Dziś bardzo krótko. W ostatnim czasie mieliśmy z żoną dwa miłe spotkania ze znajomymi, którzy mieszkają i pracują w innych miastach. W Krakowie spędziliśmy miły wieczór wędrując po barach, restauracjach i zaułkach Starego Miasta z parą naszych przyjaciół z czasów, gdy jeszcze mieszkaliśmy od dwa kroki od Starego Kleparza. Było trochę wspomnień, trochę zwierzeń i dyskusji na różne tematy – od życia rodzinnego, spraw zawodowych, aż po plany na przyszłość.
Z kolei dziś spotkaliśmy się w Lublinie z kolegą żony z klasy licealnej, na co dzień mieszkającym w stolicy – my z młodszym synem, on ze swoją córką w podobnym wieku oraz z dwoma podopiecznymi – synami swojej siostry. Przemiły czas w „Między słowami” na Starym Mieście – dzieciaki znalazły sobie zajęcie rozgrywając partie „Monopoly”, bez smartfonów, pokemonów i innych takich, a my gawędziliśmy o dawnych czasach, o dziwnym splataniu się ludzkich losów, o zaletach i wadach życia w różnych miastach. A potem poszliśmy na pokaz projekcji na fontannie multimedialnej. Bardzo miły, letni wieczór (choć trochę chłodnawy).
Dlaczego pisze o tych dwóch spotkaniach, które z perspektywy reszty ludzkości wydają się nic nieznaczącym epizodem. Jest w tych spotkaniach jeden ważny, wspólny mianownik – ta cudowna możliwość wymiany zdań, z kimś kto patrzy na wiele spraw z nieco innej perspektywy, a jednak nadaje na podobnym zakresie fal. Niby nic szczególnego, ale daje to szczególne poczucie, że z tych kilku wspólnie spędzonych kwadransów wynosisz coś, co działa odświeżająco na umysł i duszę.
Jak to miło spotkać człowieka. Szczególnie w jakimś uroczym mieście, w środku lata…