Zgodnie z zapowiedzią dzisiejszy tytuł należy potraktować dosłownie. To znaczy, że nie będzie nic o wyborczych obietnicach czy też tłumaczeniach marszałka Kuchcińskiego i broniących go partyjnych kolegów (w jakimkolwiek temacie, gdyż obojętnie, czy mówią o lataniu samolotem, czy o ekscesach seksualnych, to i tak zawsze jest to mętne jak wody Huang He). Nie będzie też komentarza o rozwadnianiu różnic ideologicznych pomiędzy Władkiem (Kosiniakiem-Kamyszem) a panem Kukizem (z tym drugim nie miałem okazji przejść na „ty”, gdyż najzwyczajniej nigdy go nie spotkałem twarzą w twarz). Będzie o wodzie rozumianej jako woda – H2O, czy jak kto woli tlenek wodoru, ale w stanie naturalnym, czyli nie destylowany, lecz z domieszką jakichś tam anionów i kationów i co tam jeszcze można znaleźć w zwykłej kranówce.
Musze jednak wytłumaczyć się z pewnej niezręcznej dla mnie sytuacji – wczoraj, gdy obiecywałem kontynuację tematu „deszczowego”, miałem w głowie gotowy koncept, który de facto był dalszą częścią wczorajszego tekstu, którą zdecydowałem się przenieść do następnego wpisu, gdyż wrzucenie tego na raz burzyło puentę i ogólnie powodowało rozlazłość tekstu. Zatem wymyśliłem podział tematu na dwie części. Tu pojawia się jednak mały problem – otóż kompletnie zapomniałem, czego dotyczyły te moje dalsze przemyślenia na temat deszczu. Stwierdzam to z równym zażenowaniem i szczerym niepokojem, który wynika z faktu, iż dokładnie pamiętam, że wczoraj kończąc wpis, miałem bardzo wyraźnie ułożony w głowie wstęp na dziś. I kilkanaście godzin później zdałem sobie sprawę, że ścieżki pamięci zostały rozmyte jak w trakcie ulewy zmywany jest rysunek wykonany kredą na asfalcie. Null, nothing, tabula rasa. Nie pomogło godzinne hakowanie umysłu wszystkimi znanymi mnemotechnikami. Musiałem więc zrestartować temat. No i pogodzić się z utratą pierwotnego pomysłu.
Jak zastanowiłem się na nowo nad problemami hydrologicznymi, to dotarło do mnie, że w kwestii wody postęp cywilizacyjny osłabił naszą gatunkową ostrożność i przez zwykłe wygodnictwo znaleźliśmy się w ślepej uliczce. Z jednej strony zapewnienie całej ludzkości łatwego dostępu do wody pitnej wydaje się celem szczytnym i godnym wsparcia. Stąd i nasze wsparcie dla organizacji budujących studnie w Sudanie, czy też wodociągi w wioskach środkowej Afryki. Ale jak się okazuje, dostęp do bieżącej wody czy chociażby studni we własnej wiosce, zamiast chodzenia po wodę 10 kilometrów w jedną stronę, może zrujnować lokalną strukturę społeczną. Wędrówka po wodę dla afrykańskich kobiet była (w wielu miejscach nadal jest) ważnym sposobem budowania relacji społecznych, studnie były miejscami spotkania społeczności z wielu wiosek, nawiązywania znajomości czy nawet małżeństw. Kiedy nagle tego zabrakło, bo wprowadzono dobrodziejstwa cywilizacji, nagle okazało się, że ład trzeszczą podstawy miejscowego ładu społecznego.
Albo przykład z innej beczki (trzymając się terminologii wodnej) – potężne zapory wodne budowane w celu zapanowania na niszczycielskimi powodziami i dostarczenia czystej energii elektrycznej. Teoretycznie wszystko super, tylko jak się okazuje brak powodzi przyniósł zmiany klimatu na olbrzymich obszarach (co widać chociażby w przypadku efektów budowy Tamy Assuańskiej w Egipcie czy wielkich zapór w Chinach). Nie wspominając o zatopieniu obszarów bezcennych ze względów przyrodniczych i kulturowych w wodach sztucznych jezior. Tak było przecież w przypadku Jeziora Czorsztyńskiego w Polsce.
Postęp cywilizacyjny zapewnił nam też iluzję pełnego panowania nad zasobami wody. Ta iluzja w codziennym życiu sprowadza się do tego, że mieszkaniec zachodniego świata ma wodę na wyciągnięcie reki – wystarczy okręcić kurek kranu i płynie. Nie trzeba nosić ani nawet pompować. Woda jest na każde żądanie. Ja sam kiedyś uwielbiałem brać 15-20 minutowe prysznice. Teraz pewnie też bym to lubił, gdyby nie wyrzuty sumienia. To skrzywione cywilizacyjnie podejście do wody korygowało mi się zawsze w sytuacji, gdy nagle dostęp do zdobyczy cywilizacji stawał się trudniejszy. I nie trzeba było w tym celu wyjeżdżać do afrykańskiej wioski. Wystarczyło pójść na pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę lub lub ruszyć z plecakiem w Bieszczady. Nagle okazywało się, że człowiek jest w stanie umyć się butelką wody, a drugą butelką spłukać. Nagle deszczówka złapana do miski stawała się cenna, a górskie źródełka wręcz bezcenne. Człowiek na krótką chwilę przypominał sobie, że jest częścią obiegu wody w przyrodzie, i że powinien być częścią tego obiegu, a nie przeszkodą. Niestety, świadomość ta mijała zazwyczaj już po kilku godzinach od powrotu do cywilizacji. Tak to działa – cywilizacja nas ogłupia, otumania. To oczywiście nie sama cywilizacja i postęp są złe – to my nie potrafimy z nich korzystać.
Jednym z moich marzeń było (a poniekąd nadal jest) wyjazd na dłuższy czas (może na zawsze) do pewnego wyspiarskiego kraju leżącego kawałek drogi od wschodniego brzegu Afryki, którego nazwy nie zdradzę. Kraj ten boryka się z problemami z zapewnieniem mieszkańcom dostępu do wody, którą my beztrosko marnujemy. Po części kłopoty tamtejszej ludności wynikają ze specyfiki geologicznej, która w zasadzie utrudnia naturalną retencję wody, pomimo iż kraj, z racji położenia na wyspach, nie cierpi z powodu braku deszczów, a dostęp do wody oceanicznej jest w zasadzie nieograniczony – wystarczyłyby odpowiednie instalacje do pozyskania i utrzymania zasobów wodnych. Problem ma zatem tak naprawdę charakter społeczno-techniczny, gdyż sąsiadujące wyspy pod zarządem innego państwa takich kłopotów nie mają. Chciałbym więc jakoś wspomóc miejscową społeczność w rozwiązywaniu tego problemu. Ale tak sobie pomyślałem, czy rozwiązanie problemów „wodnych” tamtego kraiku nie spowoduje lawiny dużo gorszych kłopotów dla jego mieszkańców? Żyjemy w świecie, w którym nawet działanie z najszlachetniejszych pobudek stało się bardzo skomplikowane i może przynieść wielkie kłopoty.
Ale próbować chyba jednak mimo wszystko warto…
PS. Właśnie sobie zdałem sprawę, że w tym ostatnim akapicie niechcący dobiłem do wczorajszego konceptu na dzisiejszy tekst. No cóż, jak widać „wszystko płynie”.