#21/366: Nie na temat.

W naszej klasie w podstawówce było dwóch „asów”, którzy na lekcji polskiego zawsze siedzieli w pierwszej ławce, bezpośrednio przed biurkiem nauczycielki. Nasi koledzy byli zawsze bardzo aktywni, a aktywność ta była niezwykle różnorodna, choć w bardzo niewielkim stopniu związana z tematem lekcji, a jeśli nawet już, to było to nawiązanie, które eufemistycznie można nazwać „niezobowiązującą metaforą”. Wspomniana dwójka bardzo często przedrzeźniała nauczycielkę, kiedy ta pisała coś na tablicy, a ofiarami działalności parodystycznej tego duetu oprócz pani od polskiego padali niemal wszyscy, którzy pojawili się w na środku sali – np. recytując wiersz. W takim momentach nasz duet zazwyczaj szedł na całość, a powszechnie wiadomo, że dość trudno recytuje się „Litwo, ojczyzno moja…”, kiedy jednej strony wpatruje się w ciebie nauczyciel, a przed tobą koledzy udają muppety, E.T. lub lub dajmy na to pijaną, zezowatą żabę usiłującą upolować muchę językiem. To jak w grze w pomidora – w końcu każdy kiedyś musi pęknąć. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość obu kolegom, gdyż od czasu do czasu potrafili się wznieść ponad chęć wpędzania ludzi w traumę dotycząca jakichkolwiek publicznych wystąpień i starali się nawet podpowiadać wyraźnym ruchem ust treść zapomnianego przez delikwenta słowa lub wersu wiersza. Jednak albo czynili to niezbyt udatnie albo najzwyczajniej odpytywane z wiersza osoby nie były przekonane, czy ów duet nie wkręca ich w jakąś alternatywną wersję dzieła poetyckiego, która być może dobrze byłaby odebrana w ramach występu szkolnego kabaretu 1 kwietnia, ale już niekoniecznie w trakcie recytacji na ocenę. Zwłaszcza gdy od tej oceny może zależeć stopień na Twoim świadectwie końcowym. W każdym razie recytacja wiersza przed nasza klasą wymagała nie tylko opanowania samego dzieła, ale także panowania nad sobą.

Oczywiście wspieranie kolegów i koleżanek w odpowiedziach nie było jedyną działalnością duetu. Stałym elementem było opowiadanie sobie dowcipów lub puszczanie żartów rysunkowych po klasie, robienie zabawnych min, które widzieli wszyscy z wyjątkiem nauczycielki (a tak się przynajmniej owym dwóm „szołmenom” zdawało), tudzież wszelka inna działalność odbiegająca od programu nauczania, a prowadzona ku ogólnej uciesze całej klasy i nie tylko, gdyż nawet nasza pani od polskiego często udawała, że nie zauważa wielu wybryków i po cichu się z niektórych podśmiewała. Większość ludzi w klasie, chociaż nie raz padła ofiarą żartów dowcipnisiów, puszczała jednak w niepamięć urazy, gdyż bilans tych występów wychodził jednak na plus, a wszyscy, łącznie z nauczycielką rozumieli, że jakoś trzeba przetrwać lekcję, której temat tylko czasami dotyczy czegoś tak interesującego, jak powieść „Krzyżacy” gdzie pełno jest dramatycznych zwrotów, epickich bitew i potyczek oraz romantycznych scen (czyli innymi słowy naparzania się ile wlezie i seksu, choć to drugie raczej jedynie w zamiarze lub fazie bardzo rozbudowanej gry wstępnej), a w dodatku można to wszystko obejrzeć w postaci filmu i powiedzieć, że się czytało, w odróżnieniu od wierszy Mirona Białoszewskiego lub Bolesława Leśmiana, których ekranizacja byłaby tyleż karkołomna, co bezcelowa. Poza tym nasza pani nie była fanatyczką i chyba zdawała sobie sprawę, że bezlitosne zmuszanie 13- i 14-latków czy nawet 15-latków do zmierzenia się z tematem tak makabrycznym, jak rozbiór logiczny i gramatyczny zdania, może przetrącić niejednego młodego ducha i dlatego trzeba dać ludziom nieco luzu. Dlatego pomimo prowadzonej przez ów duet wywrotowej działalności, z reguły pani od polskiego nie zniżała się do zwykłego rewanżyzmu, nawet jeśli niejednokrotnie niezbyt wybredne żarty dotyczyły bezpośrednio jej osoby (zaznaczmy, że pani nigdy nie dawała powodów do takich żartów, gdyż była po prostu miłą, rzeczową i łagodnie usposobioną osobą – ale była nauczycielką i to owej dwójce zupełnie wystarczało jako powód do żartów). Zdarzało się jednak, że pani od polskiego miała gorszy dzień lub obaj delikwenci po porostu przeszarżowali (albo obie te rzeczy wystąpiły na raz) albo też po prostu „z klucza” wypadło, że jeden z nich był wyrywany do odpowiedzi. I wtedy dopiero zaczynała się zabawa. Wszyscy w klasie odkładali długopisy, pióra i zeszyty (a gdyby to była scena w amerykańskiej kreskówce, to wyciągnęliby jeszcze colę, popcorn i hot-dogi), rozsiadali się wygodnie i patrzyli. To znaczy, patrzyli przez chwilę, bo potem większość zginała się w pół, usiłując powstrzymać wybuchy śmiechu. Nie śmiały się tylko dwie koleżanki, siedzące za owymi artystami. Nie były najlepszymi uczennicami, wręcz przeciwnie – zazwyczaj z trudem przychodziło im wywalczenie czegokolwiek powyżej trójki. Ale starały się, a te ich starania dotyczyły także bycia lojalnymi koleżankami – kiedy kolega w opałach odwracał się do nich, szepcąc tak, że słychać go było w ostatniej ławce „Co to jest przydawka?” (myśląc, „Dlaczego ona na polskim pyta mnie o takie rzeczy?” i czerwieniąc się przy tym, bo przecież prosi o podpowiedź dziewczynę w sprawie jakiejś przydawki, co to z nazwy brzmi jak jakaś przypadłość weneryczna), koleżanki starały się podpowiedzieć jak umiały, więc naprowadzały na temat, najkrócej jak się dało „Część zdania. Jaka? Która? Czyja?”. „No nie wiem czyja. Ta co pani pyta!” – dopytywał coraz bardziej panicznym szeptem kolega. Na co słyszał „Przydawka jest do rzeczownika. W zdaniu.”. Podpowiedzi te były słyszane przez wszystkich, łącznie z panią, która widząc, jak delikwent wije się z błędnym wyrazem oblicza, mówiła z lekkim uśmiechem, w którym nie było cienia złośliwości (ok, cienia może nie, jednak delikatny przebłysk złośliwej satysfakcji na ułamek sekundy się pojawiał – ale to był naprawdę niewielki ułamek) „To niech ci kolega pomoże”. Większość klasy już w tym momencie cierpiała na niedotlenienie, będące skutkiem zaśmiewania się w kułak w sposób możliwie bezgłośny. Kolega wstawał, a na jego twarzy malowała się bezgraniczna dezorientacja, połączona z rezygnacją – coś jak u rzecznika prasowego naszego rządu próbującego wytłumaczyć prasie okoliczności kolejnego wypadku z udziałem rządowej limuzyny. „Muszę?” – padało retoryczne pytanie, ale z drugiej strony była wymowna mina nauczycielki i jeszcze bardziej retorycznie doniosłe milczenie (nie wiem, czy milczenie może być retoryczne, ale tamto na pewno było). Po czym zaczynała się seria uników „Ehmmm… No więc… Jakie było pytanie? Przydawka, przydawka…”. I znowu szept półgębkiem do koleżanek z tyłu „Mów mi, no powiedz mi!”. No i zaczynała się nowa seria podpowiedzi, z której drugi kolega wyciągał niewiele więcej niż pierwszy. Ponieważ nie będziemy się tu pastwić nad nimi dłużej, napiszę tylko tyle, że ich występy w takich sytuacjach kończyły się zazwyczaj słowami nauczycielki „Odpowiedź nie na temat. Siadaj, dwója. Kolega tak samo.” (tu śpieszę wyjaśnić mniej wiekowym czytelnikom, że „2” było wtedy oceną niedostateczną). Dodam jeszcze, że z perspektywy czasu uważam, iż nauczycielka kończyła sytuację w ten, a nie inny sposób głównie z troski o resztę uczniów, gdyż przeciąganie sytuacji groziło masowym uduszeniem się ze śmiechu.

Do tych zdarzeń z czasów szkolnych wróciłem całkiem mimochodem, przy okazji tego, że sam piszę dzisiaj nie na temat – a nawet nie piszę dzisiaj, tylko dopiero pojutrze, gdyż dzisiaj musiałem ogarnąć wyjazd na bardzo krótkie rodzinne wakacje. I miałem w głowie dzisiaj (to znaczy w przedwczoraj, czyli w piątek) zupełnie innym pomysł na wpis, ale kolokwialnie rzecz ujmując „nie miałem głowy” do tego tematy, albo też najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się już go podejmować. W każdym razie, opanowawszy nieco te hołubce czasoprzestrzenne doszedłem do pewnej refleksji. Otóż takie odpowiadanie nie na temat jest przypadłością bardzo powszechną i nie dotyczy tylko mojej osoby, ani moich kolegów z czasów szkolnych*. Wpierw pomyślałem sobie, że takie uniki to rzeczywiście przede wszystkim cecha rzeczników prasowych rządu i polityków w ogólności, ale po chwili namysłu stwierdziłem, że jest to rzecz powszechna. Co więcej, cały proces wychowania i socjalizacji, przynajmniej w naszej kulturze, polega na mniej lub bardziej zamierzonym wpojeniu umiejętności unikania tematu. Uczymy się tego od dziecka. „Mamo, czy to prawda, że tato jest Świętym Mikołajem?” „Tato? Co tez ci przyszło do głowy. Synku, idź pozbierać klocki w swoim pokoju i przyjdź zaraz jeść obiad, dobrze?” „Dobrze, mamo.”. Albo „Tato, a skąd się biorą dzieci?” „Synu, idź zapytaj mamy. Ona się lepiej na tym zna.”. Albo „Mamo, czy to prawda, że tatuś nas nie kocha i wyprowadza się do jakiejś cioci, co jej nie znam?” „Dziecko, tatuś ma stresującą pracę i wyjeżdża teraz, bo ma ważne sprawy. Idź, zawołaj swoją siostrzyczkę, to pójdziemy na spacerek, na lody.” „Hurra, lody, już lecę!”. I tak to wygląda. Całe dzieciństwo jesteśmy ćwiczeni w zmienianiu tematu, bo przecież dzieci w lot łapią zachowania dorosłych i jeśli wyczują, że te wszystkie szopki i maskarady są usankcjonowaną społecznie zabawą w życie, to przejmują te wzorce bardzo ochoczo.

Unikanie tematu, uciekanie przed trudnymi odpowiedziami jest łatwe. Ale prędzej, czy później człowiek słyszy to, co moi dwaj koledzy „Siadaj, dwója!”. Tylko w prawdziwym życiu nawet jeśli reszta świata ma z tego ubaw, zazwyczaj jest to dużo bardziej bezlitosna publika niż w naszej w klasie w SP 35 w Lublinie.

* Jeden z tej dwójki kolegów zmarł kilka lat temu. Losów drugiego po roku 2008 nie znam. Pani od polskiego jest dyrektorką w jednym z lubelskich zespołów szkół. Uczyła mojego syna. Dalej jest miłą osobą i dobrze wspomina naszą klasę.

Dodaj komentarz