Serial „Fraglesy” (oryg. „Fraggle Rock”) będący dziełem genialnego Jima Hensona i jego współpracowników dostarczał mi i moim szkolnym kolegom wielu chwil niewymuszonego masażu przepony. Każdy odcinek tej przezabawnej lalkowej produkcji był osobna historią, ale za każdym była ona przeplatana stałymi elementami. Moim ulubionym przerywnikiem były listy do Gobo, jednego z głównych bohaterów, nadsyłane przez wuja Matta, który wyruszył w podróż ze świata Fragglesów (czyli podziemia) do świata zewnętrznego (czyli świata ludzi, w realiach lat 80-tych zeszłego stulecia). Listy wuja Matta nie były po prostu odczytywane, ale po krótkim wstępie, który Gobo odczytywał na głos przyjaciołom spragnionym wieści z szerokiego świata, pojawiała się normalna scena z opisywaną przygodą. Ponieważ świat Fragglesów funkcjonował na zupełnie innych zasadach, wuj Matt nie rozumiejąc świata ludzi co i raz ładował się w przedziwne i kompletnie absurdalne z naszej perspektywy sytuacje. Niektóre z nich następowały, gdy Matt w swej ignorancji próbował uszczęśliwić nieporadne jego zdaniem ludzkie istoty. Zapamiętałem np. taką scenkę, gdy Matt stanął przy fontannie (di Trevi?), do której ludzie wrzucali monety, zapewne zgodnie z przesądem, iż wrzucenie pieniążka zapewnia powodzenie w miłości, powrót do tego cudownego miejsca, a może jeszcze coś – przypuszczam, że większość wrzucających sama nie rozumiała, po co wykonuje ten gest. Matt wykoncypował sobie na podstawie obserwacji, że dla wielkich istot wrzucanie tych błyszczących krążków miało jakieś szczególne znaczenie i na pewno wiązało się to ze szczęściem, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie nie wrzucali tam więcej niż tylko pojedynczych monet, skoro uważali, że ten gest ma zapewnić im szczęście. Sam postanowił zagwarantować sobie i innym szczęście na maksa, dlatego zebrał cały plecak monet i wszystko wsypał do fontanny w imieniu swoim oraz nieporadnych w jego mniemaniu ludzi. I nie wsypał bynajmniej jednopensówek, tylko naprawdę ciężki bilon w solidnych nominałach. Oglądając tę scenę wtedy myślałem sobie „Rany, ale frajer…” i jednocześnie pokładałem się ze śmiechu.
Dziś myślę sobie, że Matt w swoim naiwnym pojmowaniu naszej rzeczywistości dużo lepiej dostrzegał, co w niej było naprawdę ważne, niż ludzie funkcjonujący w niej na co dzień. Nawet w tej historyjce, która mi się przypomniała – Matt wiedział, że jeśli uznajesz, że coś jest dla ciebie ważne i cenne, to nie przeliczasz tego na pieniądze, czas czy wykonaną pracę, tylko z całego serca starasz się to zdobyć. Z życiem (a ja twierdzę za mądrzejszymi ode mnie, że z Panem Bogiem) nie uprawia się targów na zasadzie „ja wrzucę monetę przez prawe ramię do fontanny, a Ty Panie Boże spraw, żebym wrócił tu za 10 lat z ukochaną osobą”. Wuj Matt w swej prostoduszności rozumiał, że to tak nie działa…
Refleksje te naszły mnie dlatego, że jestem (a raczej byłem przez kilka dni) w podróży i kilka kolejnych wpisów redaguję na pod podstawie poczynionych szkiców, w trybie „moments of future passed”, który stanowi swoistą wersję zapętlenia czasoprzestrzennego*. Perspektywa podróżnika daje często zupełnie odmienne widzenie świata, niż perspektywa autochtona. Kto wie, czym zaskoczy mnie Jelenia Góra, Wrocław, Karkonosze i ogólnie Dolny Śląsk, co zadziwi mnie po drodze, co mnie zaskoczy, rozczaruje, oburzy i zachwyci w rzeczywistości, która ludziom tam pracującym, studiującym lub mieszkającym od lat wydaje się zwykłym strumieniem codzienności? Nie byłem w tej części kraju od ponad 20 lat, z wyjątkiem trzech krótkich biznesowych wizyt w samym Wrocławiu i jednej w Nysie. Czy będę jak ten wuj Matt nieporadny, ale też naiwnie otwarty na to co zobaczę, czy też pojadę tam jako zblazowany turysta, który stojąc przed gotycką katedrą stwierdzi „W Kolonii widziałem większą”, a przedzierając się przez centrum dostrzeże tylko korki i smog. No cóż, sprawdźmy to!
* Do tematu zapętleń, zasupłań i rozsupłań czasoprzestrzennych wróciłem w jednym z kolejnych wpisów, również z podróży. Już sam fakt, że piszę w czasie przeszłym o czymś, co dopiero nastąpi, chociaż już to zrobiłem, wskazuje na palącą konieczność zmierzenia się z tematem. No dobrze, nie jest to może bardzo paląca konieczność, ale rzecz nie daje mi spokoju. A to w końcu główne uzasadnienie tej mojej pisaniny.