Zapewne wielu z was powie „No toś sobie ciężki kaliber wybrał!”. I będziecie mieli rację. Problem polega na tym, że dotarło to do mnie, kiedy usiadłem do pisania tego tekstu, a raczej pierwszej jego wersji. Kiedy spojrzałem na pierwszy ukończony akapit, dosłownie złapałem się za głowę. Nie dlatego, że to co napisałem, było tak pozbawione sensu (bo według mnie było jak najbardziej do rzeczy), ale dlatego, że zdałem sobie sprawę, iż nagle wpadłem w jakiś kaznodziejski szał i zacząłem brnąć w wielkie teologiczne rozważania. A umówmy się, teolog ze mnie raczej domorosły i na pewno nie dorosły do tego, żeby podjąć taki temat bez narażania się na oskarżenie o głoszenie herezji. Puknąłem się zatem kilka razy w mózgownicę, dzięki czemu możliwe było nawiązanie dialogu wewnętrznego, który w wielkim skrócie wyglądał mniej więcej tak:
– Otrzymałem wezwanie, żeby wziąć się za ten temat. Skoro tak, to trzeba do sprawy podejść poważnie.
– Ok, wezwanie powiadasz. Poważna sprawa. Poważny temat. W dodatku chcesz, żeby to mógł przeczytać także ktoś niewierzący. Myślisz, że wyjeżdżanie z katolicką teologią moralną, definicją grzechu zaczerpniętą z katechizmu i potężnymi cytatami z Biblii to dobry pomysł na przekazanie tego tematu?
– E…
– Pomyśl, Jester. Jak mógłbyś przekazać ten temat, żeby było to strawne nawet dla licealisty, albo nawet ósmoklasisty. Ok, z ósmoklasistą chyba trochę przesadziłem. Ale na przykład ten licealista lub student, który już dawno olał sobie religię, bo przecież to tylko ciemnogród i tanie jasełka… To musi być proste, ciekawe. No z jajem to ma być…
– Ale że jak, o grzechach głównych na wesoło?
– No może nie wesoło. Ale śmiesznie przynajmniej od czasu do czasu, z akcentami humorystycznymi. Prosto, bez popisywania się twoją znajomością pism doktorów Kościoła i żywotów świętych. Ma walić po oczach i docierać tam gdzie trzeba.
– Czyli?
– Przede wszystkim do ciebie. Jeśli do ciebie naprawdę nie dotrze, to nic ci z tej pisaniny…
– Aha!…
Wykrzyknik kończący dialog po chwili zmienił się w partykułę, gdyż wewnętrzna konwersacja znalazła swoją kontynuację w postaci kilkunastominutowego skrobania się po głowie. Nie wiem, czy to akurat pomogło w pobudzeniu procesów myślowych, ale na szczęście zanim doskrobałem się do zwojów mózgowych, a nawet zanim przyśpieszyłem radykalne proces łysienia czubka głowa, udało mi się sformułować zasadnicze pytanie. „Czym jest grzech?”. Oczywiście znowu do głowy zaczęły mi się cisnąć definicje, pełne frazesów i musiałem powiedzieć „Stop! Najpierw krótko, potem rozwiń, zobrazuj. Czym grzech jest jest dla Ciebie?”.
Jeśli więc mam odpowiedzieć sobie na to pytanie najkrócej, jak potrafię, to grzech jest dla mnie utratą łączności. Z Bogiem, z innymi ludźmi i sobą samym. Jak to rozumieć? Wyobraź sobie, że masz najszybsze połączenie z internetem, jakie tylko można mieć. Klikasz stronę i w ułamku sekundy masz treść i wszystkie obrazy. Wchodzisz na fejsa, a tam same świetne memy – śmieszne do bólu, a przy tym mądre. Wszyscy znajomi są online, ledwo wszedłeś i wrzuciłeś posta, już dostałeś 300 lajków. Każdy news napawa optymizmem. Wchodzisz na insta, a tam wszyscy wrzucają super zajawki. I wiesz, że wszystkie zdjęcia i filmiki są prawdziwe, nie ma żadnych fejków, podkręcania ani montażu. Wrzucasz trochę zaspane i niezbyt uśmiechnięte selfie i zaraz dostajesz szczere, pełne troski pytania od wszystkich przyjaciół „Wszystko gra?”. I w tym momencie coś się dzieje z połączeniem i nie możesz przez chwilę odpowiedzieć. Rzucasz smartfonem, a kiedy bierzesz go do ręki i w końcu na popękanym ekranie znowu widzisz zatroskane pytania od znajomych, ze złością piszesz „A co was to obchodzi?!”. Uśmiechnięte twarze znajomych już nie wyglądają tak dobrze na potłuczonym wyświetlaczu, połączenie z internetem zacina się coraz bardziej. Zaczynasz tracić łączność na dobre. A przecież jeszcze kilka minut temu byłeś w idealnym kontakcie z resztą świata…
Grzech możemy również porównać do zakłócenia jakiejś harmonii. Na przykład gdy mamy idealną kompozycję muzyczną i nagle ktoś wrzuca do niej fałszywy akord. Albo do skazy, do plamy którą ktoś złośliwie namalowałby na obrazie „Narodziny Wenus”. Albo wyobraź sobie, że siedzisz sobie z lampką dobrego wina na tarasie restauracyjki gdzieś w Toskanii, jest piękna druga połowa maja, już upalnie, ale bujna roślinność nie została jeszcze wypalona słońcem. Właściciel restauracyjki i szef kuchni w jednej osobie osobiście podchodzi do stolika i z uśmiechem chce ci zaproponować antipasti, które przygotował, a ciebie akurat w tym momencie rozdrażniła mucha bzycząca koło twojej głowy. Odpowiadasz niezbyt uprzejmie, zupełnie wbrew swoim intencjom, a obrażony Włoch odchodzi od stolika. Wróci, ale przed tym ostentacyjnie będzie zwlekał. Będziesz mieć więc kolejny powód do zdenerwowania. I czar idealnego toskańskiego przedpołudnia zgasł. Przez taki drobiazg…
Każdy grzech to jest sytuacja, kiedy przez swoją myśl, słowa, przez działanie albo przez to, że czegoś nie robimy doprowadzamy do utraty łączności, do zakłóceń w czymś pięknym, idealnym, działającym bez zarzutu. Im dłużej zwlekamy z przywróceniem tej łączności tym trudniej to później naprawić. Znajomi, na których publicznie obraziłeś się na fejsie lub insta, pójdą na imprezę lub do skateparku bez ciebie. Twój post nie dostanie już 300 lajków. Ty będziesz z tym się czuł coraz gorzej, choć będziesz sobie mówić, że masz na to wyjechane. A przecież wystarczyło wziąć nawet ten potłuczony smartfon i napisać „Sorki, wszystko OK. Miałem problemy z netem i walnąłem fonem o podłogę. Tak, wiem, IQ 70. Teraz siedzę i rozkminiam swoją głupotę. Jak się ogarnę, to do Was dołączę.” (oczywiście to wszystko z dodatkiem odpowiednich emotek).
Właściciel toskańskiej restauracyjki będzie cię od tej pory traktował z rezerwą, pomimo, że z natury jest serdecznym, wylewnym Włochem. Cudowne chwile na tarasie restauracyjki, z widokiem na pobliską dolinę i wzgórza pokryte winnicami już nie wrócą. A przecież wystarczyłoby od razu powiedzieć „Scusa, signore, è colpa mia” i pobyt w Toskanii znowu byłby idealny.
To właśnie jest grzech. Mamy łączność ze światem, wszystko jest takie jak trzeba, ale wystarczy drobiazg, by wytrącić nas z tego stanu. Bzycząca mucha, internet, którzy przez chwilę się zacina, kierowca blokujący nam pas na drodze – to może być cokolwiek. Przez jakiś drobiazg nagle zaczynamy sami niszczyć wszystko, co jeszcze przed chwilą dawało nam radość. Co ciekawe, w pierwszym momencie zazwyczaj nie mamy złych intencji. Po prostu samo tak wychodzi. I to jest zawsze najlepszy moment, żeby spróbować się zatrzymać. Powiedzieć „Przepraszam. Stop. Wybacz. Sorry, byłem głupi. Boże, narozrabiałem, pomóż.”. Przyznanie się do błędu, do winy, do własnej głupoty, czy innych wad niemal zawsze boli. Ale poboli i przejdzie. Jak zrywanie bandaża. Jeśli go nie zerwiesz, to potem będzie gorzej.
Grzech zawsze wiąże się z wyrządzeniem krzywdy. Zawsze. I chyba zawsze w pierwszej kolejności wyrządzamy krzywdę sobie, a dopiero potem innym. Siebie krzywdzimy często podwójnie, bo krzywdy innych wracają z powrotem do nas. To swoiste perpetum mobile. Od jednego cierpkiego zdania jest czasem tylko krok do awantury, a od awantury do bratobójczej wojny. Kazik w piosence „12 groszy” pięknie to wyrapował „Awantura na zabawie. Ci z sąsiedniej wsi zaczęli, myśmy skończyli. Rambo 8 w telewizji, patrzcie moi mili” – tak krótko opisał historię wojny domowej w Jugosławii, która zaczęła się jak to zwykle na Bałkanach, od jednej lokalnej awantury, która uruchomiła spiralę nieszczęść. Grzech zawsze wyniszcza, jeśli się go nie powstrzyma, jest jak ta wojna domowa, która stopniowo ogarnia cały kraj i po której zostają tylko zgliszcza i masowe groby… Tak, wiem, miało być z akcentami humorystycznymi. Przyjmijmy, że to był dla kontrastu fragment poważny.
Oczywiście nam chrześcijanom, zwłaszcza katolikom, zarzuca się, że za grzech uważamy niemal każdą przyjemną rzecz. Seks to grzech, picie to grzech, jedzenie dobrych rzeczy to grzech, hazard to grzech i tak dalej. Przypomina mi się tutaj scena z jednego z filmów Anrzeja Kondratiuka (chyba „Mleczna droga”, jeśli dobrze pamiętam), w której postać grana przez Ludwika Benoit wypowiada kwestię brzmiąca mniej więcej „dać przyjemność niewieście nie może być grzechem”. Czy w zdaniu tym nie ma racji? W końcu to Bóg wymyślił przyjemność (tak, przypominam, że Kościół uważa, iż seks jest wymyślony i dany ludziom przez Boga, a nie przez szatana). W niebie będą czekały nas same przyjemności, wręcz rozkosze i to takie, których nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Idąc tym tokiem myślenia, jako chrześcijanin mogę sobie wyobrazić sytuację, w której w ziemskim życiu nawet gra hazardowa jest tylko nieszkodliwą formą wspólnego spędzania czasu z przyjaciółmi. Ponieważ to nie gry hazardowe same w sobie stanowią grzech. A zatem o co kaman? Otóż hazard może być też przyjemnością dla przyjemności, odciągającą od pracy, obowiązków, rodziny, wpędzającą w długi. Komputer i smartfon mogą zająć człowiekowi nawet kilkanaście godzin na dobę. Imprezowanie może zniszczyć człowiekowi życie. Sport może niszczyć. Dbanie o kondycję fizyczną i zdrowie może niszczyć, bo człowiek zafiksuje się na kolejnych zestawach ćwiczeń, cudownych dietach i swoim dobrostanie tak bardzo, że zapomni o reszcie świata lub uzna resztę ludzkości za bandę idiotów, którzy nie potrafią zadbać o jakość swojego życia. Praca może odciągać człowieka od rodziny i może stać się prawdziwym nieszczęściem, chociaż osiągnie się największy zawodowy sukces – a przecież pracę też wymyślił Bóg i Słowo Boże jest w dużej części pochwałą pracy. Otóż wykombinowałem sobie to tak: każda przyjemność ma prowadzić do czegoś dobrego, albo powinna wynikać z czegoś dobrego (albo jedno i drugie). Każda przyjemność powinna budować naszą zdrową relację z drugim człowiekiem (rozumianym zarówno jako osoba, jak i społeczeństwo), z sobą samym, z naturą i z Bogiem. Ta czwarta relacja, z Bogiem, jest najważniejsza, jeśli ona jest właściwa, wszystkie trzy pozostałe też będą właściwe. Jeśli jakaś przyjemność niszczy lub przynajmniej upośledza którąkolwiek z tych relacji, to niemal jak amen w pacierzu, jest to grzech. A jak napisałem, grzech niszczy i nie ma znaczenia, czy wierzysz w Boga czy nie…
Może więc pewne nakazy i zakazy, o jakich mówi Kościół, mają swój znacznie głębszy sens? Może to jednak nie jest tylko zestaw reguł narzucanych przez „facetów w sukienkach”, jak złośliwie nazywani są duchowni. Każda rzecz, która oddala nas od Boga, od innych ludzi, od harmonii z naturą i z sobą samym, jest zła. OK, w Boga masz prawo nie wierzyć, albo wierzyć słabo, ale z resztą już chyba nie masz kłopotu, prawda? Jeśli to my jesteśmy świadomie przyczyną tego zła, to właśnie grzeszymy. Działamy przeciwko samym sobie i przeciw innym.
Żyjemy w grzesznym świecie, w którym w każdej chwili coś może zniszczyć naszą łączność z tym dobre i piękne. Jesteśmy słabi, więc niemal w każdej chwili możemy coś skopać. Z tego by wynikało, że zawsze mamy przechlapane. Ale tak nie jest. Całe Słowo Boże, a już w szczególności Nowy Testament mówi, że jest inaczej. Trzeba jednak zrozumieć naturę każdego z siedmiu grzechów głównych i poszukać metod „przywracania łączności” z Bogiem, naturą, ludźmi i z sobą samym. I tym właśnie zajmiemy się w kolejnych wpisach tego cyklu. Pierwszy właściwy odcinek już najbliższą w środę, potem przez pięć kolejnych niedziel i ostatni odcinek już w Wielkim Tygodniu.
Tak więc zaczęliśmy… 🙂