11 sierpnia, niby tylko zwykła niedzielna msza w trakcie wakacyjnej podróży. Jednak nagle okazuje się, że wszystko nabiera w niej podwójnych znaczeń.
Niedziela była pierwszym dniem naszego krótkiego wakacyjnego wypadu do Jeleniej Góry i Wrocławia. Nasz nocleg był ulokowany na zupełnych peryferiach, kilkaset metrów od granicy Karkonoskiego Parku Narodowego, za to kilkanaście kilometrów od centrum Jeleniej Góry. Niedzielna msza okazała się zatem osobnym przedsięwzięciem logistycznym – musieliśmy sobie darować zaplanowaną wyprawę do bazyliki św. Erazma i św. Pankracego, gdyż nie zdążylibyśmy tam dojechać na czas. Potem zresztą planowaliśmy pieszą wyprawę do Zamku Chojnice, dłuższą trasą niż większość turystów, dlatego czynnik planowania czasowego zrobił się bardzo istotny pomimo leniwego, wakacyjnego nastroju. I tak całkiem nieplanowanie wylądowaliśmy na mszy w kościele pw. Matki Bożego Miłosierdzia w Cieplicach, czyli miejscowości, która administracyjnie leży teraz w granicach Jeleniej Góry, choć kiedyś stanowiła osobny uzdrowiskowy kurort. Sam kościół leży koło 10 minut spacerem od głównego deptaka Cieplic i Parku Zdrojowego, a trafiliśmy do niego całkiem przez przypadek – po prostu okazało się, że jest to najbliższy kościół w okolicy, w którym msza południowa była o godzinie dla nas odpowiedniej.
Świątynia nas zaskoczyła. Z jednej strony architektonicznie nic nadzwyczajnego, taka sobie adaptacja stylu góralskiego i czegoś co można nazwać „dużą stodołą”. Funkcjonalne, proste i oklepane. Wnętrze proste, niemalże ascetyczne, elementy dekoracyjne zgromadzone niemal wyłącznie wokół ołtarza – jednak jest w tym wszystkim jakaś myśl przewodnia, nienachalna symbolika, bez kłującej w oczy cepeliady, którą znamy chociażby z rodzimej parafii w Lublinie. Motyw ułożony z płytek na ścianie za prezbiterium układa się w górskie, skaliste szczyty, rozdzielone niby niebieskim słupem obłoku, na którym jest Niewiasta, która ma księżyc pod swoimi stopami. Tabernakulum ma kształt złotego bochna chleba, z którego niczym promienie wychodzą kłosy zboża. W tym wszystkim nie ma żadnych zbędnych dodatków, ozdobników, ołtarzyków itd. Widać gołym okiem, że kościół ma już co najmniej ćwierć wieku lub więcej, co według mojego oglądu rzeczy jest wystarczającą ilością czasu, aby ochocze zapędy jakiegoś proboszcza zniweczyły nawet najlepszy zamysł artystów i rzemieślników, którzy stworzyli pierwotny wystrój kościoła. W tej świątyni jednak nawet jeśli ewolucyjnie coś dodano, to wszystko dopełniło jedynie pierwotny zamysł.
Msza prosta, kazanie również, bez brnięcia w politykę czy ideologię – krótki komentarz do Słowa Bożego i odniesienie go do codzienności. Ewangelia niby samograj, bo o potrzebie czuwania i co by nas Pan nie zaskoczył. Kiedy już wydaje się, że ksiądz głoszący kazanie pójdzie w zupełnie wyświechtane i nic nie znaczące frazesy, ten przenosi ciężar swoje interpretacji na potrzebę dostrzegania drugiego człowieka, zrozumienia go i służenia mu, tak jak Pan będzie nam usługiwał na uczcie, na którą nas chce zaprosić. Wystarczyło proste przesunięcie ciężaru retorycznego i Ewangelia znowu stała się Żywym Słowem. Oczywiście to wszystko bez wielkich teologicznych iluminacji ani kaznodziejskiego pokazu fajerwerków. Po prostu to co trzeba i tyle ile trzeba.
Jest też inne oblicze tej mszy. Kościół stoi w środku dużej dzielnicy domów jednorodzinnych, w dużej części to jeszcze poniemieckie wille. Część tych starych willi jest zaniedbana lub wręcz opuszczona, ale są też i takie, które właśnie ktoś rozbudowuje lub remontuje. Poza tym widać, że w bezpośredniej bliskości kościoła powstają ładne, funkcjonalne małe osiedla z zabudową wielorodzinną. Jednym słowem widać w okolicy jakiś rozwój. Jednak na mszy są w większości ludzie starsi i umówmy się, nawet gdybyśmy poszli na mszę sami, bez synów, to i tak przyczynilibyśmy się do obniżenia średniej wieku – a mówiąc szczerze, młodzieżą to już chyba nie jesteśmy (przynajmniej moja żona twierdzi, że już nie – ja do końca nie jestem jeszcze przekonany, ale moje przekonania w konfrontacji z PESEL-em radzą sobie już nieco gorzej niż jakieś 4-5 lat temu). Rodzin z dziećmi widzę tylko dwie lub trzy, przy czym nie jestem pewien, czy nie są to rodziny, które przyjechały jedynie na wakacje w swoje rodzinne strony. Na parkingu przed kościołem stoi tylko kilkanaście samochodów, kilka ma tablice niemieckie, dostrzegam też jedną duńską i jeden samochód z UK. W kościele 1/3 miejsc siedzących pozostaje wolna, co jest nie do pomyślenia w większości parafii w Lublinie, nawet w wakacje. Wygląda to tak, jakby te 25 czy 30 lat temu kościół budowano dla zaspokojenia 2 lub nawet 3 razy większej wspólnot, która z upływem lat „wyparowała”.
Ale takie są całe Cieplice – trochę kuracjuszy i rodzin na wakacjach spacerujących po parku zdrojowym i na deptaku, sporo aut na niemieckich blachach, albo rejestracjach z Wrocławia lub przemysłowych powiatów Dolnego Śląska – jest weekend, wakacje i trochę młodych przyjechało w odwiedziny do rodziców. Na co dzień mieszkają w Niemczech lub w większych miastach. Podobnie wygląda cała Jelenia Góra, w której przemysł nie odbudował się po zapaści z przełomu lat 80-tych i 90-tych zeszłego stulecia. Nawet turystyka, pomimo wielkiego potencjału miasta, trochę jakby ominęła Jelenią Górę. To tłumaczy przynajmniej tę osobliwie małą z naszej perspektywy ilość ludzi na niedzielnej mszy.
Jednak jest w tym coś niepokojącego. Nie wiem jaki naprawdę jest ksiądz, który wygłosił kazanie, ani ten, u którego na początku mszy byłem u spowiedzi – ale ufam, że nawet jeśli są niedoskonałymi ludźmi, to działa przez nich Bóg. I pomimo braku wielkich religijnych uniesień, przyjmuje tę niedzielną mszę z całą jej zwykłością, bo dostrzegam też całą niezwykłość, która się za tym kryje. Ale być może innym to nie wystarcza, żeby ich przyciągnąć do Kościoła lub żeby ich w Kościele zatrzymać. Może ta niedzielna msza w Cieplicach w jakiś sposób symbolizuje kryzys Kościoła w Polsce, który jest coraz bardziej widoczny – kryzys, w którym nie wystarczy już tylko zwykła porządna liturgia, sensowne kazanie i dostarczenie ludziom dawki pocieszenia. Może wobec kryzysu wartości, rozpadających się na naszych oczach niczym niestabilne jądra radioizotopów nie wystarczy już samo bycie Kościoła „ogólnie poprawnym” to za mało, zwłaszcza, że co i raz któryś z jego oficjalnych przedstawicieli wyrżnie z czymś, co przyćmiewa nawet to co jest nie tylko poprawne, ale obiektywnie dobre. Może światu potrzebny jest Kościół radykalnie dobry, a nie tylko przyzwoity i okopany na swoich pozycjach.
Jak widać, niektórzy na wakacjach nie potrafią odpoczywać od przemyśleń…