
















Są różne sposoby wędrówki po górach i turystycznych szlakach. Można na przykład założyć klapeczki lub sandały (oczywiście do kompletu z białymi, długimi skarpetami) i wyruszyć z Krupówek na Giewont. Można też wykupić pakiet rozszerzony i wziąć udział w zamęczeniu jakiegoś biednego konia ciągnącego wóz z turystami nad Morskie Oko albo iść na całość, o 6-tej rano ustawiając się po bilety na Kasprowy i wjechać tam światowo kolejką. Metoda stanowi tu sprawę drugorzędną, ważny jest efekt końcowy, czyli fantastyczny zestaw zdjęć, z obowiązkowym selfie z wyrazem twarzy najgłupszym, jaki dany osobnik ma w zestawie, albo (i to jest druga szkoła) wykazującym mieszankę jednoczesnego zblazowania (bo w końcu nie w takich miejscach bywaliśmy) i entuzjastycznej fascynacji (bo przecież nikt kurna nie przeżywa urlopu tak wspaniale jak ja, czy też my – w zależności od urlopowej konfiguracji). Jednak istnieje też pewna grupa ludzi, którzy w Bieszczady czy inne Beskidy wybierają się wtedy, gdy łatwiej spotkać tam niedźwiedzie i wilki, niż turystów, a na szlak wychodzą nie w klapeczkach i bermudach, ale w trekingowym ekwipunku, a niektórzy nawet z całym wyposażeniem biwakowym, co oznacza dźwiganie na plecach mocno ponad 20 kg. Do tej ostatniej grupy szajbusów zaliczałem się zazwyczaj i ja, a swoje szaleństwo do pewnego stopnia zaszczepiłem przynajmniej u starszego z synów, choć i młodszy wędrownikiem jest niezgorszym, jeśli tylko przejdzie trudny (dla niego, a jeszcze bardziej dla otoczenia) proces odstawienia smartfona i komputera. Przy planowaniu wyjazdów rodzinnych muszę jednak mocno przyhamować swoje ciągoty do wędrówek bardziej ekstremalnych, niż jest w stanie wytrzymać moja żona, czyli najsłabsze ogniwo w rodzinnym łańcuchu trekingowego szaleństwa (oczywiście mam pełną świadomość rozlicznych zagrożeń wynikających z użycia wobec mojej żony określenia „najsłabsze ogniwo” w jakimkolwiek znaczeniu, ale kontekst sytuacji musiał być przedstawiony).
Nie byłbym jednak sobą, gdybym w ramach ograniczeń w planowaniu krótkiego wakacyjnego wypadu w na Dolny Śląsk i w Karkonosze nie zamieszał po swojemu, z gładkich turystycznych tras układając coś ciekawszego niż 2-3 godziny spacer. Dzięki temu mój młodszy syn po pierwszych 30 minutach wędrówki do Zamku Chojnice uznał moje działanie za przykład ograniczonych władz umysłowych, a żona stwierdziła, że przeze mnie będziemy nocować w lesie. Oczywiście oba wnioski oparto na wątłych przesłankach, do których zaliczał się nieistotny w moim mniemaniu fakt, iż przez pierwsze kilka kilometrów szliśmy w kierunku niemal zupełnie przeciwnym, niż położenie celu – w końcu Kolumb spotkał Indian wyłącznie dzięki temu, że płynął w kierunku przeciwnym, niż położenie Indii. Jak się okazało, moja trasa nie była może doskonała i wędrowanie nią zdecydowanie rozbiło zaplanowany harmonogram dnia ale miała też dwie bardzo istotne zalety: 1) przez całą drogę spotkaliśmy zaledwie kilkanaście osób, z tego większość na początku oraz przy samym wejściu na zamek 2) mieliśmy zapewnione liczne atrakcje widokowe, w tym malownicze fragmenty potoku Czerwień i oraz piękne formacje skalne. Co oznaczało, że większość przyrody na trasie była tylko dla naszej czwórki. Żeby było jasne, do zamku w końcu doszliśmy, tylko okrężną drogą, zgodnie z moim planem. W każdym razie zarówno widoki w samym zamku, jak i wrażenia ze ścieżki w dół zrekompensowały ostatecznie konieczność trzykrotnego nadłożenia drogi. Odnotować należy również, że na etapie zejścia z zamku inwencją popisała się moja żona, wybierając dla nas z własnej inicjatywy szlak dość trudny technicznie – wywodzę z tego wniosek, że w naszej rodzinie każdy ma lekką ciągotę do szaleństwa, choć niektórzy maskują się z tym skuteczniej ode mnie.
Oczywiście zachęcony powodzeniem w planowaniu trasy na Zamek Chojnice, następnego dnia osiągnąłem już ten sam poziom szaleństwa, co wydra Marlenka po wyjściu za mur zoo*. A to w poniedziałek 12 sierpnia mogło oznaczać tylko jedno – wejście na Śnieżkę. Osobiście najchętniej wdrałowałbym na szczyt czerwonym szlakiem z Karpacza, ale dla zachowania pozorów normalności wybrałem dużo dłuższą drogę, która na podstawie wstępnego oglądu mapy miała zaoferować równie ciekawe widoki, akceptowalny poziom trudności i co najważniejsze – brak tłoku. Zanim niepewność reszty ekipy przerodziła się w otwarty protest, już parliśmy ścieżką pod wyciągiem kanapowym w kierunku właściwego szlaku. Po 15 minutach przekroczyliśmy granicę „dziczy”, czyli zaczęła się prawdziwa wędrówka pod górę, która przebiegała dość gładko aż do punktu widokowego nad Doliną Pląsawy. Potem jednak delikatny deszczyk, który towarzyszył nam prawie od początku drogi zmienił się w coraz bardziej gęsty kapuśniaczek, a momentami w regularny deszcz. Jak łatwo się domyślić, taka pogoda dość szybko osłabiła morale ekipy i po dojściu do ruchliwego niebieskiego szlaku i skrzyżowania przy Polania KPN moja żona i młodszy syn stwierdzili, że pierniczą takie wczasy i zawrócili do Karpacza. Ponieważ w trakcie bieszczadzkich wędrówek ze starszym synem tylko raz odpuściliśmy wejście na szczyt, stwierdziliśmy, że deszcz i zimno nie jest żadną wymówką, żeby odpuścić jakiejś tam górze, na którą normalnie wparowują Janusze i Krystyny w sandałkach. Zostawiając ciżbę ciągnącą niebieską trasą, z hardymi minami ruszyliśmy ostro dalej zielonym szlakiem. I tak w największy deszcz przypadła nam najbardziej męcząca część drogi pod górę, na obejście Wielkiego Stawu łączące się z czerwonym szlakiem. Na szczęście przy tej części trasy porastały spore kępy krzaków jagodowych z mnóstwem dojrzałych owoców, więc nie bacząc na regulaminy KPN udało nam się doładować sporą porcją ekologicznych węglowodanów. Nie zmienia to faktu, że ten odcinek dał nam w kość, także dlatego, że narzuciliśmy sobie solidne tempo. Wchodząc wreszcie na czerwony szlak, gdzie zaczynała się dużo łagodniejsza część trasy, czułem to samo co w Bieszczadach, gdy z ciężkim plecakiem przedzierałem się przez Bukowe Berdo i Krzemień w kierunku Tarnicy – pot zalewający oczy i ubranie przemoczone na wylot – to co nie przemokło od deszczu, to było mokre od potu. I brak tchu. Część mojej psychiki podniosła na chwilę bunt, wyzywając tę nie zbuntowaną resztę od idiotów i kretynów, tudzież używając zwrotów w stylu „I po ch.. ci była Śnieżka?!”. Jako że musiałem dawać dobry przykład synowi, nie mogłem się zgodzić na taki ewidentny brak kultury, nawet w obrębie swojego wewnętrznego dyskursu, toteż wewnętrzny rokosz stłumiłem i skoncentrowałem się na widokach. Co było jak najbardziej uzasadnione, gdyż od chwili wejścia na czerwony szlak robiło się coraz piękniej. Na jakiś czas ustał nawet deszcz, a my minęliśmy odejście na Słonecznik i stanęliśmy w punkcie widokowym nad Kotłem Wielkiego Stawu. Oprócz nas była tylko małżeństwo z dwójką dzieci, ale nawet oni starali się nie zakłócać niezwykłej ciszy. Dolinę pod nami zakrywały obłoki i przez chwilę poczuliśmy się jak w niebie. A potem zawiał mocniej zachodni wiatr i nagle w dolinie pod nami ukazała się tafla Wielkiego Stawu, tak jakby jakaś wielka dłoń usuwała z niej pierzastą zasłonę. Pomyślałem sobie „Wow, Boże, Ty to masz gest, taki spektakl zaledwie dla sześciu osób.” Pewnie stalibyśmy tam dłużej wpatrzeni w cuda dla nas przygotowane, ale doświadczenie podpowiadało, że termin „krótkie przejaśnienie” w górach trzeba traktować bardziej niż dosłownie. Korzystając z pogody podjęliśmy więc marsz jeszcze bardziej forsownym tempem. Na niebie pojawiło się nawet słońce i zdążyliśmy nieco wyschnąć, ale już nad Kotłem Małego Stawu znowu dopadł nas deszcz i z krótkimi przerwami moczył nas aż do ostatniego podejścia na szczyt. Ze Śnieżki schodziły całe gromady czeskich Januszy i Krystyn (nie wiem jak, jak się określa po czeskiej stronie Januszy i Krystyny), tudzież tamtejszych Sebów, Brajanków i Jessik, którzy po czeskiej stronie mają luksus i wjeżdżają kolejką gondolową na sam szczyt, robią sztuczny tłok na górze, strzelają sobie fotki w trekingowym outficie, a potem schodzą z minami twardych zawodników łagodnym szlakiem na polską stronę. Żeby było sprawiedliwie, sporo naszych robi podobnie, stąd wchodząc czerwonym szlakiem człowiek mija 10 razy tyle schodzących, co wchodzących. Jako, że tłoku na szlaku z zasady nie lubię, starałem się jak najszybciej przejść odcinek do Schroniska „Dom Śląski”, za którym zaczyna się ostatnie podejście na szczyt. Oczywiście wybraliśmy wersję z lepszymi widokami, co oznaczało stromą drogę po kamieniach, z poręczami w postaci łańcuchów. I tam zabrakło mi tchu po raz drugi. Po pierwsze dlatego, że nie zważając na śliskość kamieni i kąt nachylenia wciąż trzymałem ostre tempo, a po drugie Bóg postanowił zmajstrować kolejną porcję niezwykłych widoków używając do tego wspaniałych górskich ekspozycji na polską i czeską stronę oraz zmiennej górskiej pogody, tj. wiatru, słońca i chmur. Ponieważ byłem już przemoczony, lekko głodny i zziębnięty, miałem ochotę machnąć ręką na tę Jego robotę, ale nie dało się – może było zimno i mokro, może wiało i powietrze w dolinach było zamglone od oparów po deszczu, ale widoki i tak były cudowne. Ponieważ większość osób brnęła do góry, jak najprędzej chcąc dotrzeć na szczyt, bez zatrzymania na dłuższą chwilę w punktach widokowych, znowu miałem poczucie, że jestem jestem jednym z nielicznych wybrańców, dla którego Niebo przygotowało specjalny zestaw atrakcji…
Sam szczyt Śnieżki nie był już tak spektakularny. Obserwatorium, które na zdjęciach wygląda prawie jak budowla z pierwszego cyklu „Star Wars”, w rzeczywistym oglądzie przypomina i owszem bazę kosmiczną, ale wyjętą jakby ze scenografii jakiejś kooprodukcji SF Polska-NRD z lat 60-tych. W dodatku jest to scenografia już mocno zdezelowana. Reszta infrastruktury na szczycie, łącznie z kaplicą, również wygląda, jakby lepsze czasy miała dawno za sobą (albo też mocno przed sobą). Tylko czeska stacja wyciągu razem z przyległościami robi lepsze wrażenie. Poza tym zgodnie z tym, co napisano w rozmaitych przewodnikach, na Śnieżce niemiłosiernie piździ, dlatego czas pobytu na górze musieliśmy ograniczyć do pstryknięcia paru fotek, uzupełnienia elektrolitów i szybkiej wymiany części ubrania na suche. Po mniej niż kwadransie na szczycie schodziliśmy już w dół szerokim kamiennym traktem, czyli niebieskim szlakiem, który okazał się bardzo nieprzyjemny ze względu na mokre, śliskie kamienie i brak asekuracji. Ale wszystkie nieprzyjemności związane ze schodzeniem w dół, w tym monotonia najszybszego czarnego szlaku nie miały znaczenia wobec tych kilkudziesięciu minut niezwykłych widoków, które były nam dane przy wejściu.
Na dole w Karpaczu pogoda była wybitnie barowa, toteż reszta ekipy była w średnich humorach, pomimo zjedzenia w międzyczasie ciepłego obiadu. No cóż, tak to jest, jak się rezygnuje i wraca w dół przed najpiękniejszym fragmentem trasy. Ale takie to już są uroki rodzinnych wyjazdów. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak wyruszyć w poszukiwaniu lepszej pogody do Wrocławia…
* Chodzi oczywiście o Marlenkę z serialu animowanego „Pingwiny z Madagaskaru”. Dla tych którzy nie oglądali lub fanami serialu nie są (cóż to muszą być za smutni ludzie) kilka słów wyjaśnienia: otóż wydra Marlenka cierpiała na ciekawy syndrom podwójnej osobowości – jedna była miłą, łagodną Marlenką, dobrą „kumpelą” wszystkich w zoo, natomiast druga była kompletnym świrem, dziką bestią, z którą nie mógł sobie poradzić oddział tytułowych pingwinów – komandosów. Ta druga osobowość aktywowała się natychmiast po tym, jak Marlenka wracała do dziczy, przy czym powrotem do dziczy dla Marlenki było już zrobienie pojedynczego kroku poza granicę zoo (tak jakby Central Park można było uznać za dzicz) – wtedy miłej wydrze po prostu kompletnie waliło na dekiel (tak, wiem, nie jest to może profesjonalne określenie psychiatrycznej jednostki chorobowej, ale przynajmniej wiemy, o co chodzi).