Wtorek, 13 sierpnia. Wrocławskie zoo czyli szczyt listy „must see” w trakcie rodzinnego pobytu w stolicy Dolnego Śląska. O tym, że zoo stanowi jedną z największych atrakcji miasta przekonaliśmy się już w momencie wjazdu na olbrzymi parking pod Halą Stulecia, na którym znalezienie wolnego miejsca w południe stanowiło pierwsze wyzwanie. Kolejnym było przedarcie się przez tłumy stojące w kolejkach do kas. Nie wiedzieć czemu biletów rodzinnych nie można kupić w kasach automatycznych ani przez internet – z tego względu darowaliśmy sobie 20 zł oszczędności, kupiliśmy bilety za pomocą smartfona i po przejściu przez automatyczne bramki biletowe byliśmy w środku. Zgodnie z obrazem na zewnątrz, na terenie ogrodu panował prawdziwy tłok, a raczej turystyczny armagedon, do czego przyczyniła się piękna pogoda, która nastąpiła po deszczowym poniedziałku oraz bliskość długiego weekendu. Nie będę się jednak rozpisywał o tłumach zwiedzających zoo, ani o poszczególnych pawilonach i atrakcjach – te są opisane na stronie internetowej ogrodu, tudzież w różnych przewodnikach i blogach turystycznych i przyrodniczych. Podzielę się natomiast dwiema refleksjami wyniesionymi z ponad 3-godzinnego pobytu wśród zwierząt z całego świata.
Refleksja pierwsza nasunęła mi się po zwiedzeniu sekcji ogrodu przeznaczonej dla małp. Pierwsze wrażenie było takie, że większość zwiedzających, czyli głównie rodziny z dziećmi, niewiele odbiegała zachowaniem od stada pawianów, które przyszli oglądać (co widać na drugim zdjęciu) . To wrażenie pogłębiło się jeszcze bardziej, dotarliśmy do pawilonu człekokształtnych. Oczywiście przy wybiegu czekał spory tłumek, liczący na popisy szympansów. Jednakże przez długi czas nie pojawiła się żaden osobnik. W końcu po około minucie na skałę przy wyjściu na wybieg nieśpiesznie wyszedł stary samiec, usiadł sobie przed wejściem do klatki i z niezwykle filozoficznym zaczął przyglądać się zgromadzonym gapiom. Nie jestem specjalista od mimiki i etologii szympansów, ale według mnie twarz szympansa-seniora wyrażała głębokie zamyślenie i jednocześnie pewność siebie. W swej pozie był tak ludzki, że przypominał niemal sędziwego wodza jakiejś afrykańskiej wioski. W każdym razie to on był w tej sytuacji gospodarzem i jedyną poważną osobą „na dzielni”, pośród bandy ogłupiałych osobników, zakłócających mu upalne popołudnie. Reszta jego człekokształtnych pobratymców kończyła w tym czasie konsumować obiad w habitacie, po drugiej stronie pawilonu. Więc tam też zgromadziło się sporo dzieciaków, które liczyły, że szympansy lub orangutany zrobią coś zabawnego. Jednak te osobniki, które skończyły jeść, w większości rozpoczęły sjestę, pokazując ostentacyjnie, jak bardzo mają wywalone (i to dosłownie) na nieproszonych gości. Jedynie dwa młodsze szympansy i jeden orangutan przyglądały się z uwagą zgromadzeniu wokół ich klatek. Nie robiły sztuczek, nie wydawały żadnych odgłosów. Wtedy do mnie dotarło – to nie ludzie przyszli oglądać małpy. To małpy ze spokojem, ale też i z zaciekawieniem patrzyły na te dziwolągi po drugiej stronie klatki. Wyglądało to tak, jakby gatunek ludzki utracił już zwykłą ciekawość świata, oczekując tylko rozrywki, kuglarskich sztuczek i nagromadzenia osobliwości, których nikt nie próbuje zrozumieć, zaś małpy traktowały ludzi jako interesujące obiekty, których obserwowanie może być istotne dla poznania świata. Raju, to przecież zupełnie jak w „Planecie małp” albo w kreskówce „Pingwiny z Madagaskaru”…
Druga refleksja przyszła po zobaczeniu oryksów szablorogich i milu – oba gatunki wyginęły całkowicie w naturze. Dla obu jest nadzieja reintrodukcji, czyli przywrócenia populacji w naturze – tylko dzięki temu, że przetrwały spora ilość osobników w kilku ogrodach zoologicznych na świecie, dzięki którym gatunek może być w ogóle odtworzony. Dla tych dwóch gatunków jest szansa na znalezienie bezpiecznych terenów, umożliwiających zdobywanie pożywienia i rozmnażanie, oczywiście po okresie adaptacyjnym. Jednak jest wiele gatunków, które pomimo przechowania populacji w ogrodach zoologicznych, nie mają już dokąd wracać w naturze. Jeszcze kilkanaście lat temu było bardzo wiele głosów przeciwnych prowadzeniu ogrodów zoologicznych i przetrzymywania w nich zwierząt. Jednak to właśnie zoo we Wrocławiu i jemu podobne okazują się być swego rodzaju arkami, na których uratowano gatunki, których w innym wypadku już by nie było. Oczywiście to zapewne jedynie kropla w morzu potrzeb, wobec zjawiska wymierania gatunków, do którego walnie się przyczyniamy. Ale to chyba dobrze, że przynajmniej próbujemy zrobić coś dla naszych mniejszych braci. Może jednak nie jesteśmy tylko tłumem „człowieków” zachowujących się jak potłuczeni, obserwowanych przez zaniepokojone losem świata szympansy…