#256/366: Pyszna jajecznica

Niezręcznie mi trochę zaczynać od kolejnego usprawiedliwiania się, ale publikacja kolejnych odcinków wielkopostnego cyklu musiała zaczekać. Po odcinku „zerowym” wysiadł mi kręgosłup i zanim zdążyłem coś z nim zrobić, to nasza służba zdrowia pogrążyła się w chaosie związanym z epidemią. Musiałem na prawie 4 tygodnie wyraźnie ograniczyć ilość czasu spędzanego przed klawiaturą komputera i dokładając do tego trochę ćwiczeń gimnastycznych część moich dolegliwości powoli udało mi się złagodzić we własnym zakresie. Współczuję jednak tym, którzy w obecnym czasie cierpią na choroby i dolegliwości dużo bardziej poważne niż moje, o chorych na CoViD-19 nie wspominając…

W każdym razie cały cykl o siedmiu grzechach głównych muszę teraz skondensować do siedmiu dni. Koncept na każdy odcinek muszę też nieco zmienić, gdyż piszę w innej sytuacji niż ta, w której wpadłem na pomysł całego cyklu. Nie chcę, aby globalne zmagania z pandemią przyćmiły treść tego, o czym chcę napisać, ale od rzeczywistości uciec się nie da. A pisząc o grzechach uciekać od rzeczywistości wręcz się nie powinno.

Pycha. Nazwa grzechu wymienionego jako pierwszy (przynajmniej w polskim tłumaczeniu katechizmu Kościoła Katolickiego) była pierwszą wskazówką dla wybrania przeze mnie dzisiejszego kulinarnego tytułu. Pycha. Czyli coś pysznego. To bardzo dwuznaczna nazwa w polskim języku*. Z jednej strony to przecież coś pysznego, to nazwanie emocji związanej ze skosztowaniem jakiegoś przysmaku. Ale w drugim znaczeniu to wyniosłość, arogancja, zarozumiałość, nadęcie. Nie bez powodu ten grzech jest wymiony jako pierwszy, gdyż każdy kolejny jest konsekwencją pychy, co postaram się zilustrować w następnych odcinkach. Znane powiedzenie „pycha kroczy przed upadkiem” można zatem rozumieć „pycha prowadzi do każdego kolejnego grzechu”. Dzieje się tak z bardzo prostego powodu. Pycha jest szczególnym rodzajem duchowej ślepoty i głuchoty, odcięciem się od tego, co chcą nam powiedzieć inni ludzie, natura, a przede wszystkim Bóg. Ja wiem lepiej, ja rozumiem lepiej, ja umiem lepiej, ja chcę tego, ja nie chcę tamtego. Ciągle „ja ja ja ja”. Taka duchowa jajecznica, jak to obrazowo określił jeden z polskich dominikanów. Pyszna jajecznica.

Pychę doskonale zobrazował Jan Brzechwa w swoim wierszu dla dzieci o jajku mądrzejszym od kury. Wiersz, choć z pozoru będący tylko lekką krotochwilą, jest niezwykle trafnym opisem tego jak działa grzech pychy. Pycha nie pozwala cofnąć się nawet na krok, choćby to miało prowadzić to totalnej katastrofy. Przecież to ja jestem mądrzejszy. JA! JA!!!

Znamy to? Ja przyłapuję się na tym niemal każdego dnia, że „moje musi być na wierzchu”. I to nawet w relacjach z tymi, którzy są mi najbliżsi, których kocham. Dlatego nie chcę nikogo słuchać, nawet jeśli ktoś chce mojego dobra. OK, niejednokrotnie racja rzeczywiście racja jest po mojej stronie. Ale nawet wtedy wysłuchanie drugiej osoby mogłoby mi coś dać. Może miałbym szansę dowiedzieć się, gdzie jest prawdziwe źródło problemu, o co chodzi drugiej osobie. Pycha sprawia, że nawet nie próbuję. W końcu to ja mam dopasować się do świata? Niech świat dopasuje się do mnie, a najlepiej niech kręci się wokół mnie. W szczycie popularności grupy U2 i jej frontmana krążył taki dowcip: „Ilu muzyków U2 jest potrzebnych, żeby wkręcić żarówkę? Wystarczy sam Bono. Weźmie żarówkę, stanie z nią pod oprawą i żarówka wkręci się sama, bo przecież świat kręci się wokół niego”. Pycha sprawia, że każdy, każda z nas staje się takim Bono. Prawie osiem miliardów potencjalnych Bono. I tylko jeden świat. To pokazuje, jak groźny jest grzech pychy.

Jak zatem walczyć z grzechem pychy? Nie mam na to jakichś złotych recept. Ale spróbowałem ustalić prawidłowości, które pomagają zrozumieć grzech pychy i zacząć z nim walkę.

Zasada pierwsza: Każdy człowiek jest pyszny.

Bez wyjątku, każdy popełnia grzech pychy. Jeśli to sobie uświadomimy, to mamy szansę ograniczyć jego oddziaływanie w naszym życiu. Jest szansa, że w porę zejdziemy z drogi jaja mądrzejszego od kury, które przez swą pychę samo skacze do wrzątku. Jest szansa, że po pierwszym przemądrzałym zdaniu ugryziemy się w język. Nikła to szansa, ale jest.

Zasada druga: Tak jak każdy człowiek jest pyszny, tak jednocześnie każdy może być pokorny.

Każdemu grzechowi odpowiada jakaś cnota, którą można rozumieć jako szczególną zdolność daną od Boga, pozwalającą na walkę z danym rodzajem grzechu. Grzechowi pychy można przeciwstawić się cnotą pokory. Ale dlaczego mamy być pokorny wobec kogoś, kto w moim mniemaniu jest ode mniej mądry, wie mniej, umie mniej, jest gorzej wykształcony, biedniejszy, młodszy, mniej doświadczony, słabszy, mniej modnie ubrany, brzydszy? Odpowiedź jest prosta: wszyscy jesteśmy równi. Nie wierzysz? Wiec przypomnę Ci, że w pierwszym okresie życia każdy człowiek jest całkowicie zależny od innych. Każdy. Niezależnie od tego, czy rodzi się zdrowy, czy obarczony ciężkimi wadami rozwojowymi, czy żyje dzień, czy sto lat, czy rodzi się czarny, czy biały, czy w biednej, czy też w bogatej rodzinie. Nikt z nas nie przeżyłby kilkunastu początkowych miesięcy życia, gdyby nie opieka ze strony innych ludzi, przede wszystkim naszych matek. I nie ważne, co dzieje się potem, jak wielkich czynów dokonamy. Ponieważ drugim momentem, wobec którego jesteśmy jednakowo bezradni, jest śmierć. „Prochem jesteś i w proch się obrócisz” – to dotyczy każdego. To jest to co ja nazywam negatywnym uzasadnieniem pokory. Ale jest też uzasadnienie pozytywne. Tym uzasadnieniem jest godność każdego człowieka. Ważna uwaga!

Godność =/= Szacunek

Szacunek (czy jak wolisz, szacun, respekt) jest czymś nabytym, musisz na niego zasłużyć, a tym samym możesz go stracić. Godność każdego człowieka jest czymś niezbywalnym. Rozumiesz? Każdy z nas ją ma godność i w dodatku nie może jej przehandlować, zamienić, nie mozna nam jej odebrać. To cecha każdego człowieka. W Kościele nazywamy to godnością Dzieci Bożych. Można mieć upośledzone zdolności umysłowe, zdeformowane ciało, ale i tak będzie się miało tę samą godność co największe gwiazdy, najmądrzejsi profesorowie. Żebrak, zakapior z najgorszej dzielni, dziecko z zespołem Downa, papieżem i święty – każdy taką samą godność. Każdy! Dlatego Jezus w czasie ostatniej wieczerzy umył stopy apostołom. To był dopiero ziom. Zrobił to, żeby pokazać im, że każdy z nich miał też samą godność, co On. Nawet Judasz. Więc skoro wszyscy jesteśmy równi mając taką samą godność, to bycie pokornym wobec drugiego człowieka nigdy nie stanowi upokorzenia. A każdy akt pokory rozbija moją pychę i otwiera mnie na drugiego człowieka.

Zasada trzecia: Pycha jest grzechem niesamowicie trudnym do zwalczenia.

Bardzo łatwo znajduje pożywkę. To co opisałem w zasadzie drugiej jest bardzo piękne. Warte zapamiętania. Ale jeśli chodzi o codzienną praktykę, możesz to wyrzucić do kosza. Mówię serio. U podstaw każdego grzechu leży jakiś pierwotny lęk, najsilniejsza broń zła. W przypadku pychy ten lęk uderza w naszą godność – boimy się, że jej nie mamy, że ktoś może nas uznać za pozbawionych godności. Nie wierzymy, że otrzymaliśmy ją za kompletną darmochę i że to coś niezbywalnego i nie do ruszenia. Przez takie myślenie nie jesteśmy pewni swojej wartości. Im bardziej jesteśmy niepewni swojej wartości, tym bardziej musimy to sobie zrekompensować. To prosty mechanizm. Zamiast godności musimy wzbudzić szacunek, podziw. Tu właśnie wkracza pycha. Jest jak narkotyk, a narkotyki wyłączają odczuwanie pewnych bodźców, a zwielokrotniają działanie innych. Już nie czuję bólu krytyki, z łatwością zapominam o swoich wadach, za to łatwo dostrzegam wady innych. Już się podbudowałem, jest mi dobrze. Każdy drobny sukces utwierdza mnie w przekonaniu o swojej zajebistości, każde potknięcie kogoś innego dostrzegam w sposób zwielokrotniony. Nawet nie zauważam, kiedy tracę kontakt z rzeczywistością. Jest taki świetny utwór zespołu Flobots „Handlebar” – tekst można streścić jako rojenia chłopaka, któremu udało się opanować jazdę na rowerze „bez trzymanki” i już wydaje mu się, że jest debeściakiem, który wszystko może osiągnąć. Nikt mu nie podskoczy, zostanie największym raperem, podpisze najlepszy kontrakt, zmieni reguły branży, poprowadzi naród ku rewolucji ze swoim mikrofonem. Tekst kończy się, kiedy podmiot liryczny decyduje już o holokauście, o życiu i śmierci milionów ludzi… A zaczęło się od niewinnej jazdy bez trzymanki, od całkiem uzasadnionej radości z małego sukcesu. Ale chwilę potem bohater „zaciągnął się” tym sukcesem i dalej poszło łatwo. Tak działa pycha. Dlatego w każdej chwili trzeba być tego świadomym.

Zasada czwarta: Są i dobre wiadomości. Choć nie jest to łatwe, z własna pychą można sobie poradzić.

Ja mam kilka własnych sposobów, co nie oznacza, że udaje mi się zawsze wygrać walkę z tym grzechem. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj przegrywam. Ale na szczęście NIE ZAWSZE.

Metoda pierwsza: Naucz się wychwytywać każdą sytuację, kiedy próbujesz udowodnić innym swoją rację, postawić na swoim, wygrać.

Przyjmuję, że każda taka sytuacja wynikała przynajmniej częściowo z mojej pychy. Dlaczego w ogóle takie z samokrytyczne założenie ma sens? Żeby to zrozumieć, trzeba sobie odpowiedzieć na następujące pytania: Czy osoba (osoby), której udowodniłem swoją wyższość poczuła się tym zbudowana? Czy czułem, że z powodu mojego zwycięstwa ktoś poczuł się lepiej, czy ktoś poza mną zyskał coś naprawdę dobrego na całej sytuacji? Jeśli na którekolwiek z takich pytań odpowiedź brzmi „nie”, to niemal na 100% działałem pod wpływem własnej pychy. Nawet jeśli racja rzeczywiście była po mojej stronie. Nawet jeśli przypisałem sobie zasłużony sukces. Nawet jeśli powiedziałem lub zrobiłem coś w dobrym zamiarze. Oczywiście jest nam bardzo ciężko przyznać się do błędu. Dlatego właśnie od rozprawienia się z grzechem pychy zaczynam rachunek sumienia przed każdą spowiedzią. W jednym celu: bo wtedy muszę stanąć przed sobą samym i przed Bogiem i już nie ma, że boli, muszę przyznać się do wszystkich sytuacji, kiedy nie chciałem słuchać, kiedy nie chciałem dostrzec tego, co ktoś mi miał mi do przekazania, kiedy zależało mi tylko na wbiciu kogoś w glebę. Najgorsze, że bardzo często tym kimś był Bóg. Nie, nie często. To zawsze był Bóg, bo przecież On sam powiedział „Cokolwiek uczyniliście najmniejszemu z tych najmniejszych, mnie uczyniliście”. Pycha to bardzo ciężki grzech i nie można się z nim patyczkować. Podsumowując: naucz się nazywać pychę po imieniu i przyznawać do niej.

Metoda druga: Naucz się dziękować.

Za wszystko. Staraj się podziękować każdemu człowiekowi, który w jakikolwiek sposób przyczynił się do Twojego sukcesu, do każdej dobrej rzeczy, która Ci się przytrafiła. Nie ma i nie było na świecie człowieka, który nie zawdzięczałby czegoś komuś innemu lub po prostu okolicznościom. Bill Gates osiągnął swój sukces dzięki swoim rodzicom, wspólnikom, a nawet przyszłym konkurentom. Kanye West osiągnął globalny status gwiazdy dzięki tym, którzy zauważyli jego talent, którzy go promowali i którzy kupowali jego płyty i bilety na koncerty. Albert Einstein opracował swoje teorie dzięki rzeszom naukowców, którzy go poprzedzili i dzięki współczesnym mu matematykom i fizykom, z którymi na swój sposób ścigał się wyjaśnianiu zagadek świata. Sułtan Brunei swoje bogactwo zawdzięcza pracy całego narodu. Jezus urodził się, żył i dokonał swojego dzieła dzięki temu, że jego Matka zgodziła się Go urodzić, a święty Józef zgodził się Go wychowywać jak własnego syna. Tak, nawet On coś zawdzięczał innym ludziom. Dlatego dziękuj. Po pierwsze Bogu. A jeśli nie wierzysz w Boga, dziękuj dobremu losowi. Ale nie poprzestawaj na tym. Staraj się dziękować nawet przeciwnikom, z którymi musiałeś się zmagać na drodze do sukcesu lub z którymi musiałeś się spierać o rację. Sportowcy podają sobie ręce przed rozpoczęciem meczu lub walki, ale także po jej zakończeniu – to nie jest tylko pusty gest. Oni dziękują sobie nawzajem, bo dzięki przeciwnikom poznają swoje słabości i dowiadują się, nad czym muszą pracować. To zabrzmi dziwnie, ale dziękuj za to, że dostałeś łomot. Czasami to jedyny sposób, żebyś się czegoś nauczył. Przypomina mi się jedna z ostatnich scen filmu „Dzikość serca”, w której Sailor grany przez Nicholasa Cage’a stawia się członkom ulicznego gangu, którzy zachodzą mu drogę. Dostaje solidny łomot, traci na chwilę przytomność i wtedy ma wizję, olśnienie. Dociera do niego, że popełnił kilka minut wcześniej fatalny błąd, zostawiając dwie najbardziej ukochane osoby. Kiedy po chwili odzyskuje świadomość, wstaje z rozkwaszoną gębą, przeprasza zaskoczonych „gangstas” za wszystkie wyzwiska i dziękuje im za otrzymaną lekcję. Bo dzięki niej zrozumiał swoje błędy. Dopiero po latach dotarło do mnie, jak genialna jest ta sekwencja filmu. Sailor podziękował tym, od których oberwał. Wiedział, co dzięki temu laniu odzyskał – miłość ukochanej kobiety i swojego syna. Czasami Bóg dopuszcza, żebyśmy dostali potężny łomot od życia, bo to jedyny sposób, żebyśmy się zatrzymali i przynajmniej spróbowali zawrócić ze złej drogi. Dlatego dziękuj nawet za niedogodności i nieszczęścia. Tak, masz rację, to kompletne wariactwo. Ale wdzięczność ma wielką moc, dzięki niej zrzucasz klapki na oczach, nałożone przez własną pychę.

Metoda trzecia: Miej do siebie dystans. Śmiej się z siebie.

W trzeciej części historii o Harrym Potterze profesor Lupin uczy na lekcjach obrony przed czarną magią metody walki z boginem. Bogin jest swego rodzaju demonem, który przybiera zawsze kształt najgorszego koszmaru osoby, która znalazła się najbliżej. Dla jednych może być to wstrętny, olbrzymi pająk, dla kogoś innego wielki , syczący wąż albo obcy z serii filmów SF z Sigourney Weaver w roli głównej. Są też pewnie tacy, dla których byłaby to klasówka z matematyki lub obiad u teściowej – każdy ma swój koszmar 😉 Sposobem na każdy z nich było zaklęcie „Ridiculus!” połączone z wyobrażeniem sobie swojego koszmaru w śmiesznej konwencji, tak by nawet dodając drobny detal to, co nas przerażało, zaczęło wzbudzać salwy śmiechu. Wielki jak stół pająk ma nogach wrotki, więc wszystkie osiem nóg się pod nim rozjeżdża. Obcy ma na sobie strój czerwonego kapturka. W trakcie klasówki z matematyki długopisy zamieniają się w kwaśne żelki, ławki uczniów i biurko nauczycielki to wielkie torty o odpowiednim kształcie, tablica jest z galaretki, a kreda zamienia się w tubę bitej śmietany w sprayu – po minucie wszyscy rzucają się kawałkami tortów i nawet nauczycielka przyłącza się do zabawy. A teściowa… Nie ważne, ja swojej chyba nigdy się nie bałem 🙂 Po co piszę o metodzie walki z boginem? Można ją przekształcić w sposób na zwalczanie swojej pychy. Krok pierwszy: pomyśl o osobie, z którą się pokłóciłeś, wyobraź sobie swojego wroga, kogoś, kto zrobił Ci najgorsze świństwo, albo kogo się boisz. I użyj zaklęcia „Ridiculus!”, czyli wyobraź sobie tę osobę w śmiesznej sytuacji, w śmiesznym stroju lub z dodanym śmiesznym szczegółem urody – włosami jak u klauna, idiotycznymi okularami lub w piżamce we wzór z Kubusiem Puchatkiem. Idź na całość, porusz wyobraźnię, aż będziesz pękać ze śmiechu na widok w myślach. Krok trzeci: wyobraź sobie, że stajesz na przeciwko tej osoby, którą przed chwilą ośmieszyłeś i jesteś dokładnie tak samo śmieszny, wyglądasz tak samo idiotycznie, nieporadnie. Trochę jak w „Ferdydurke” Gombrowicza – obaj (czy też obie, oboje) zgwałciliście się nawzajem przez uszy. I nie pozostaje wam nic innego, jak paść śmiejąc się z siebie nawzajem. To niesamowicie wyzwalające, kiedy dociera jacy jesteśmy śmieszni. Możemy być tak samo śmieszni dla innych, jak inni są śmieszni dla nas. Dlatego śmiej się z siebie. Moim ulubionym cytatem z twórczości Umberto Eco jest zdanie ” Ma gavte la nata !”, powtarzane w kilku miejscach powieści „Wahadło Foucaulta”. W dialekcie piemonckim znaczy to mniej więcej „zechciej wyciągnąć sobie korek” (w domyśle: z tyłka, bo już tak się nadąłeś, że nie da się z tobą wytrzymać). Szczery śmiech z siebie samych to właśnie takie wyciąganie korka ze swoich własnych „czterech liter”- żeby mogło z nas w końcu ujść powietrze, którym się nadęliśmy jak balon. Pomyśl, jak zachowuje się taki balon, z którego uchodzi powietrze, jakie przy tym wydaje odgłosy. To Ty, to ja, to każdy z nas, z którego uchodzi pycha. Jesteśmy tacy śmieszni, tylko zazwyczaj w ogóle do nas to nie dociera…

Metoda czwarta: Połóż się pod rozgwieżdżonym niebem.

Ten sposób równie dobrze mogłem wymienić na początku, bo jest idealny do przestawienie myślenia o sobie i o swojej wielkości. W pogodną noc patrzę na niebo usiane gwiazdami i uświadamiam sobie, że większość z tych, które mogę dostrzec, jest większa od naszego Słońca. I przypominam sobie, że nasze Słońce ma średnicę blisko 109 razy większą niż Ziemia, a nasz glob nawet w erze szybkich podróży lotniczych wydaje mi się wciąż ogromny. Słońce wydaje nam się potężne, wręcz wszechmocne, przez tysiące lat było czczone jako bóstwo. Ale przecież samej Drodze Mlecznej jest kilkaset miliardów gwiazd, z których znaczna część jest większa od Słońca. Najjaśniejsza gwiazda na nocnym niebie, Syriusz A jest od nas odległa około 8 lat świetlnych, czyli musielibyśmy do niej lecieć ponad 8 lat, gdyby udało nam się osiągnąć prędkość zbliżoną do prędkości światła. Teraz uświadamiam sobie, że nasze najszybsze rakiety, dzięki którym człowiek chce dokonać wyprawy na sąsiednią planetę, czyli Marsa, będą poruszać się z prędkością rzędu 0,5 promila prędkości. To oznacza, że na podróż na Syriusza A przy obecnych możliwościach naszych rakiet trwałaby jakieś 16 tysięcy lat! Ale to jeszcze nic! Spirala naszej galaktyki rozciąga się na 100 tys. lat świetlnych i jest wysoka na 1000 lat świetlnych. Czyli aby przelecieć przez całą Drogę Mleczną potrzebowalibyśmy 200 milionów lat. Od galaktyki Andromedy dzieli nas dystans 2 milionów lat świetlnych, więc naszej najszybszej rakiecie podróż zajęłaby… 4 miliardy lat?! To mniej więcej tyle, ile istnieje Ziemia! Kiedy udaje mi się ochłonąć po tych obliczeniach dociera do mnie, że wszystkie gwiazdy, które widzę, cała nasza galaktyka, Droga Mleczna i ledwie dostrzegalna gołym okiem Andromeda, nawet razem wzięte, w zestawieniu z wielkością całego Wszechświata są mniejsze niż ziarnko piasku na pustyni. Obserwowalny (co znaczy cały) Wszechświat rozciąga się na odległość co najmniej kilkunastu miliardów lat świetlnych, w każdym kierunku!!! Nie jestem nawet pyłkiem wobec tego niewyobrażalnego ogromu. Więc moje „ja, ja, ja” w skali kosmicznej wydaje się być zupełnie bez znaczenia. Spoglądanie w gwieździste niebo nie służy mi jednak zdołowaniu się. Patrzę na gwiazdy w niemym podziwie. I uświadamiam sobie, że choć jestem taką nieznaczącą lichotą, to dla kogoś jestem ważny jak cały wszechświat. Ktoś, kto mnie kocha. Tym kimś jest Bóg. Nawet, gdyby nikt inny mnie nie kochał, On kocha mnie zawsze i bezwarunkowo. Stojąc pod niebem pełnym gwiazd odzyskuję spokój…

To nie są jedyne metody. Te cztery przychodzą mi w pierwszej chwili do głowy. Być może Ty masz swoje własne, może część z nich jest lepsza od opisanych przeze mnie. Ważne by z nich korzystać. Systematycznie, codziennie, a kiedy trzeba nawet wielokrotnie każdego dnia. Całkiem do rzeczy jest stosowanie wielu metod jednocześnie. Od walki z grzechem pychy zaczyna się walka z jakimkolwiek innym grzechem.

Jeśli sami nie powstrzymujemy naszej pychy, to skutki są zawsze zgubne. ten andęty balon może po prostu pęknąć. Jednak to jest tylko nieszczęście indywidualne, a przecież przez naszą pychę cierpią inni, a przez pychę ludzkości cierpi cały świat. Tak sobie na przykład tłumaczę obecną epidemię. Przez naszą rabunkową gospodarkę, przez egoizm i ciągłą pogoń za nowym smartfonem, kolejną parą butów, szybszym komputerem, nowym samochodem, wczasami na Seszelach, bo przecież „Mi się to należy, ja na to zasłużyłem!”, doprowadziliśmy do sytuacji, w której lokalny wirus stał się przyczyną globalnego zagrożenia, czyli pandemii. Oczywiście to bardzo duże uproszczenie, ale jestem pewien, że tak właśnie było. Jaja mądrzejsze od kury. Jeśli w naszym życiu jest tylko „ja, ja, ja i tylko ja”, to Bóg zrobi wszystko, żeby te „jaja” nie zamieniły się w zbuki. Jeśli nie ma innego sposobu, to dopuści by roztłukły się na jajecznicę. Pozwoli, aby skorupa naszej pychy potłukła się w drobny mak…

Stojąc nad patelnią z tą jajecznicą mamy chwilę czasu, żeby zastanowić się nad sobą. Wykorzystajmy ten czas dobrze.

Dodaj komentarz