#27/366: Warto czasem zabłądzić…

Wrocław nas nie zachwycił, a dokładniej z całej naszej czwórki tylko młodszy syn o razu stwierdził, że mógłby tam zamieszkać. Kiedy jednak zapytaliśmy go, co mu się najbardziej spodobało w tym mieście, odpowiedział krótko „Tu mają o super wieżowce i galerie handlowe”. I to wszystko stwierdził po zobaczeniu największego zoo w Polsce, Ostrowa Tumskiego, Rynku, Hali Stulecia, parków i innych atrakcji. Akurat wieżowce, nowe rozległe osiedle mieszkaniowe pomyślane jako sypialnie dla beneficjentów wrocławskiego sukcesu oraz galerie handlowe kompletnie nie przypadły do gustu mnie i żonie. O ile przez większość wyjazdu kłóciliśmy się o każdy drobiazg, o tyle w tej jednej rzeczy byliśmy zgodni – Wrocław to nie nasz klimat. A jako cel rodzinnego wyjazdu turystycznego to jedno z najdroższych miast w Polsce, jeśli podróży nie poprzedzi się długotrwałym planowaniem i rezerwacją noclegów kilka tygodni wcześniej. W wielu innych miejscach w Polsce i za granicą noclegi i wyżywienie planowaliśmy nie raz ad hoc i nie było problemów z zapewnieniem tego w rozsądnych cenach oraz przyzwoitej jakości) . We Wrocławiu pomimo gigantycznej bazy noclegowej przenocowanie i nakarmienie 4-osobowej rodziny może wiązać się z wydatkiem jak za cały urlop na Węgrzech i nadal nie gwarantuje to luksusów na poziomie 4-gwiazdkowego hotelu. W restauracjach jest drogo – ceny zdecydowanie bardziej europejskie niż u nas na wschodzie, obiad w tanim bistro wyniósł nas niewiele mniej niż w Lublinie w modnej restauracji. Zapewne istnieje mnóstwo sprytnych patentów, żeby pobyt we Wrocławiu był tańszy i przyjemniejszy niż nasz, i jednym z nich jest zapewne dobre planowanie podróży. Problem jednak w tym, że związek frazeologiczny „planowanie podróży” przez większość ludzkości traktowany jako opis jednego procesu, dla mnie stanowi dwie rozdzielne czynności, czyli planowanie swoją drogą, a podróż swoją. Inaczej rzecz ujmując, podróż w przypadku naszej rodziny zawsze oznacza radosną improwizację na zadany temat (według mnie) czy raczej chaos i masakrę (zdaniem mojej żony i młodszego syna). Starszy syn zazwyczaj się dystansuje, gdyż przyzwyczajany był przeze mnie od lat najmłodszych do tego, że podróż to stan umysłu, w którym trzeba być otwartym na wszystko. Ale nawet on czasem wymięka.

W każdym razie po dwóch dniach pobytu we Wrocławiu ruszyliśmy do Krakowa, aby przed długim weekendem załatwić tam jeszcze jedną sprawę, co według mnie nie było dobrym pomysłem, gdyż byłem skłonny dać stolicy Dolnego Śląska jeszcze 2 dni szansy na przekonanie nas do siebie, zwłaszcza, że byłaby też okazja do spotkania się z kuzynami, którzy właśnie wrócili z wakacji, zaś sprawa w Krakowie mogła zaczekać. Jak się okazało, miałem sporo racji.

Pomimo dużego ruchu przed długim weekendem, udało nam się przejechać dość sprawnie prawie 2/3 drogi dzięki omijaniu głównych tras. W końcu jednak pomimo sprytnych podpowiedzi nawigacji Google, moje żony i mojej własnej intuicji trafiliśmy na kilka korków i kiedy wreszcie wpadliśmy na nowy odcinek A1, którym chcieliśmy nieco ominąć aglomerację śląską, było już dość późno. Do Krakowa było niecałe 90 km, ale zewsząd napływały informacje o karambolu na autostradzie A4 i częściowo zablokowanej zachodniej obwodnicy Krakowa. W dodatku kolejny postój opóźnił nas o ponad kwadrans. Nieco poddenerwowany postanowiłem wykorzystać przejazd nową A1 do nadrobienia paru minut, toteż jechaliśmy duża szybciej niż zwykle, zwłaszcza, że ruch na nowej drodze był stosunkowo nieduży. Jak się jednak okazało, że jest wielka mądrość w powiedzeniu, że pośpiech jest wskazany jedynie w dwóch okolicznościach (a żadna z nich nie wystąpiła w czasie naszej podróży) – po kilku kilometrach bardzo szybkiej jazdy usłyszeliśmy niepokojący szum, po którym nastąpiło jeszcze bardziej niepokojące „Łup!”, którego konsekwencją było obejrzenie jednego z elementów samochodu we wstecznym lusterku. Na szczęście kolejne auto jechało dobre 300 metrów za nami, więc nikt nie ucierpiał. Ja jednak musiałem zjechać na prawy pas i ze wstydem zredukować prędkość do 90 km/h, żeby dociągnąć się do najbliższego parkingu i na spokojnie ocenić bilans strat. Okazało się, że mieliśmy szczęście – z pozoru niegroźny defekt, będący wynikiem całej sekwencji niefortunnych zdarzeń, mógł się zakończyć groźnym wypadkiem albo co najmniej poważnym uszkodzeniem samochodu. Skończyło się tylko na kolejnych 20 minutach postoju i konieczności kontynuowania podróży z prędkością nie większą niż 120 km/h nawet na autostradzie. W efekcie spotkanie w Krakowie, będące główną przyczyną odwrotu z Wrocławia, trzeba było odwołać, a my z kwaśnymi minami podróżowaliśmy najkrótszą drogą do domu.

Tu jednak pojawił się kolejny problem. Otóż ustalenie najkrótszej drogi do domu, omijającej możliwie najskuteczniej komunikacyjny koszmar, jakim jest Górny Śląsk i Zagłębie, nie było łatwe i odbywało się w postaci burzliwej dyskusji. Jej uczestnikami była aplikacja Google Maps w moim telefonie, moja żona, aplikacja Google Maps w telefonie żony oraz ja – jak widać, w tym sporze uczestniczyły co najmniej dwie pseudointeligencje*. Skutkiem tego było oczywiście wjechanie dwukrotnie na drogę, którejj chciałem koniecznie uniknąć oraz nazwanie mnie przez jedną z uczestniczek dyskusji imbecylem (nie jestem jednak pewien, czy to powiedziała któraś z aplikacji Google Maps). W końcu udało nam się ominąć bocznymi drogami Siewierz i Zawiercie, po to by w końcu zabłądzić i trafić na drogę, której w ogóle nie brałem pod uwagę. Kiedy już w końcu udało mi się skonfrontować wiedzę o tym, gdzie się znajdujemy z moimi wcześniejszymi doświadczeniami, przypomniałem sobie, że trasa wiedzie tuż koło zamku w Ogrodzieńcu, którego obejrzeć nigdy nie miałem czasu, gdy przejeżdżałem tam poprzednimi razami. Wbrew protestom młodszego syna, który uznał plan zwiedzania starego zamku za kompletnie absurdalny (w końcu zamek to nie galeria handlowa, więc jego zwiedzanie jest głupie i nudne) zrobiliśmy sobie dłuższy postój i sesję fotograficzną z wielkim zamczyskiem. Jura, stare mury, zachód słońca i my. Warto było. Gdyby nie te 40 minut w Ogrodzieńcu, z całego krótkiego urlopu zostałby nam tylko zły humor, mandat za parkowanie z Wrocławia i rachunek od mechanika samochodowego.

*_Nie zaryzykuję stwierdzenia, do których z wymienionych inteligencji odniosłem przedrostek „pseudo”. Nawet gdybyście mnie przypiekali żywym ogniem…

Dodaj komentarz