Ludowość bardzo łatwo u nas mylona jest z chamską ludycznością, czego uosobieniem w najgorszym możliwym wydaniu są gwiazdy disco polo występujące w misyjnej telewizji narodowej już nie tylko raz w roku, na Sylwestra ale w zasadzie przy każdej możliwej okazji. Nie zdziwię się jak TVP za czas jakiś utworzy własny kanał z gatunkiem muzyki uwielbianym przez znaczną część suwerena – choć dostępna jest też tańsza opcja, czyli wplecenie muzycznej „wiochy” w ramówkę TVP Kultura (i o tym wariancie piszę z dużą obawą, bo znając obecne realia, to panowie Kurski i Gliński są gotowi ten pomysł podchwycić tylko po to, by zrobić na złość tej części narodu, która uważa, że twórczość Miłosza, Herberta czy chociażby Osieckiej i Młynarskiego to jednak wyższy poziom poezji, niż tekst „Przez twe oczy zielone…”).
Zostawmy jednak media narodowe. Te są już stracone i kwestią pozostaje tylko na jak długo i jak głęboki będzie upadek kultury w nich obecnej. Jeśli zaś chodzi o ludowość prawdziwą, nienachalną, lecz inspirującą, to tę spotkaliśmy z żoną po raz kolejny na Jarmarku Jagiellońskim w Lublinie, w trakcie dzisiejszego (16 sierpnia) koncertu re:Tradycja. Sama formuła koncertu nie jest może jakaś super odkrywcza i oparta jest na „melanżowaniu” profesjonalnych muzyków z „najwyższej półki” z twórcami ludowymi lub sięgającymi w swej twórczości mocno do „korzeni”. I chociaż ta formuła jest już eksploatowana nawet w ramach Jarmarku Jagiellońskiego do kilku lat, to przez unikalność artystycznych konfiguracji wciąż daje powiew świeżości i potrafi pozytywnie zaskoczyć nawet tych, którzy na sam wyraz „ludowy” reagują alergicznie. A dzieje się tak, ponieważ ludowi śpiewacy występują w swoim repertuarze, który jest jednocześnie reinterpretowany przez muzyków uprawiających na co dzień jazz, pop czy rocka. Tegoroczny koncert obfitował w tyle niezwykłych momentów, że można by nim obdzielić kilkudniowy festiwal i szczerze mówiąc trudno mi stwierdzić, który występ poruszył mnie najbardziej – czy Katarzyna Groniec wespół ze śpiewaczkami z Dobrowody, czy Dorota i Henryk Miśkiewiczowie z Janiną Pydo, która uraczyła wszystkich na końcu krotochwilną przyśpiewką własnego autorstwa, kpiąc niejako ze swego wieku, czy też w końcu Brodka, która spotykając się na scenie ze śpiewaczką z Beskidu Żywieckiego, Barbarą Biegun, wróciła do swoich własnych korzeni i musiała się zmierzyć muzycznie ale też i emocjonalnie z dziedzictwem, które zostawiła za sobą ruszając na drogę wielkiej kariery. Każdy z głosów, nawet ten niećwiczony, wypadający z nowoczesnych bitów, a czasem i z tonacji, każdy dźwięk, nawet ten czasem lekko zafałszowany, wszystko to miało swój niezwykły, wręcz hipnotyczny wymiar, szczególnie gdy artystki – amatorki pozbywały się pierwszej tremy i zaczynały śpiewać nie tyle głosem, co całym swoim sercem. I to były chwile, kiedy miałem na plecach autentyczne ciary i miałem wrażenie, że przenoszę się na wieś – ale nie tę, którą dzisiaj kojarzymy z pogardliwym określeniem „wiocha”, ale na tę wieś już w zasadzie nieistniejącą, a może tak naprawdę nigdy niebyłą, w niewielkim stopniu podobną do tej wsi, jaką część z nas pamięta z dzieciństwa – to tak jakby znaleźć się gdzieś w wymiarze będącym po trosze echem historii zasłyszanych od babć i dziadków, ale jednocześnie niezwykłym jak świat opisywany w poezji Leśmiana. Taki był ten koncert – magiczny, na przemian chwytający za serce i zmuszający do tańca, do śmiechu i do łez. Ludowy, ale przez sięganie do korzeni i czerpanie z ludowości wszystkiego co najlepsze, a nie przez uprawianie taniej cepeliady, imitacji folkloru czy wręcz złośliwej jego parodii, jaką dla mnie jest disco polo…
To były jedne z najbardziej wzruszających (przynajmniej artystycznie) chwil w tym roku…