Nie cierpię rannego wstawania. O wiele bardziej wolę oglądać wschód słońca przed położeniem się do snu, niż po porannej pobudce. Jedyną okolicznością, która nieodmiennie od czasów dzieciństwa jest w stanie zmienić moje nastawienie do okoliczności zerwania się z łóżka (choć bardziej pasowałoby określenie „wygramolenia się”) jeszcze przed świtem jest piękny, letni poranek.
Dziś właśnie nastąpił właśnie taki splot okoliczności – musiałem wykonać jedną zleconą pracę już o 3.30 i półtorej godziny później w zasadzie mogłem już wrócić do domu i położyć się z powrotem spać. Ale poranek był piękny i ciepły, a mi w głowie wciąż jeszcze grały niesamowite nuty usłyszane poprzedniego wieczora na koncercie re:Tradycja, a poza tym po przejechaniu prawie 60 kilometrów samochodem mój umysł wszedł już na takie obroty, że o śnie można było zapomnieć. W drodze do domu, co w moim wypadku oznaczało jazdę ulicą JPII w Lublinie ze zachodu na wschód ujrzałem czerwony odblask na horyzoncie wyznaczanym miejską zabudową. I wtedy zdałem sobie sprawę, że tego lata jeszcze nie oglądałem wschodu słońca. Zamiast skręcać w kierunku domu pojechałem dalej, żeby znaleźć sobie jak najlepsze miejsce do oglądania tego spektaklu. Zaparkowałem w końcu przy nowo położonych torach kolejowych nieopodal wiaduktu nad ulicą Janowską i włączyłem radiową Trójkę. Z głośników płynęły dźwięki niepokojącej ballady Lyndsay Stone „Feather”, a ja zastygłem wpatrzony w czerwonozłotą kulę, która majestatycznie wznosiła się ponad horyzont. I jakby dla uczczenia tej chwili z radia popłynął utwór „You Never Leave My Heart” Drew Holcomb & Neighbours, który w tym szczególnym momencie zabrzmiał jak hymn. Oddychałem głęboko i pozwalałem zalewać się słonecznym blaskiem i tymi dźwiękami. Nagle wszystko co męczyło, uwierało i drażniło, od kłótni z żoną, rachunków do zapłacenia, przez polityków, podatki, na globalnym ociepleniu skończywszy, przestało mieć znaczenie. Bóg dał nowy dzień, nową nadzieję i zaprosił mnie, abym świętował ten fakt razem z Nim…