Bardzo lubię zwyczaj uczczenia pamięci zmarłej osoby przez opowiadanie zabawnych anegdot z nią związanych. To, że Rutger Hauer nietuzinkowym aktorem był, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Tak się składa, że losy jego aktorskiej kariery dwa razy (chyba) przecięły się z dziejami polskiej kinematografii. Pierwszy raz był mało fortunny, jeszcze w latach 90-tych i miał tytuł bodajże „Anioł śmierci” – kręcony był w Polsce i generalnie był totalną wtopą. Za to nakręcony przez Lecha Majewskiego „Młyn i krzyż”, choć arcydziełem może nie jest, to jednak pod względem pomysłu, obsady i realizacji jest co najmniej dziełem intrygującym.
Właśnie z realizacją zdjęć do filmu „Młyn i krzyż” w Polsce wiążę się anegdota – a ponieważ słyszałem ją od jednego z bezpośrednich uczestników zdarzenia, można ją nawet uznać za fakt biograficzny ( z zastrzeżeniem, że mogę opisać go niedokładnie, bo już przepuściwszy przez filtr swej zawodnej pamięci i niezawodnej interpretacji). Otóż po zakończeniu zdjęć Rutger Hauer poprosił Lecha Majewskiego i jego współpracowników z katowickiej Akademii Sztuk Pięknych (z których jeden jest właśnie moim „źródłem” całej historii), aby zabrali go do jakiejś lokalnej śląskiej knajpy. Przy czym wyraźnie zaznaczył, że chce żeby to był przybytek, do jakiego chadzają przeciętni lokalsi, na co dzień harujący w kopalni, w hucie, na budowie czy innej tzw. uczciwej robocie, tudzież siedzący na równie uczciwym socjalu. Jednym słowem miała być prawdziwa „chamówa” (czy jak się to tam po śląsku nazywa), tak żeby można było zobaczyć lokalny „folklor”. Pomimo pewnych obaw polscy znajomymi zabrali Hauera do takiej mordowni. Było brudno, obskurnie, ochlejstwo, chamstwo, generalnie cały program obowiązkowy w takim lokalu, z wyjątkiem porządnej bójki (ku uldze polskiej ekipy). Hauer w każdym razie był bardzo zadowolony. W pewnym momencie jakiś autochton, który po wlaniu w siebie już dostatecznej ilości piwa musiał odwiedzić przybytek, określony w tym wypadku wybitnie na wyrost toaletą, w drodze powrotnej zatrzymał się na chwilę koło stołu, przy którym rezydował Hauer z polskimi kolegami. Generalnie ekipa nie wyróżniała się niczym specjalnym, poza tym, że ze względu na Hauera mówili po angielsku. Lokals jednak od razu zwrócił uwagę na holenderskiego aktora. Nie, nie było żadnej prośby o autograf, przybijania piątki i „selfika” z aktorem. Delikwent po prostu stanął, a na jego twarzy odmalowało się niezwykłe skupienie, które maskowało prawdziwą burzę procesów myślowych, zapewne niezbyt częste zjawisko w jego wypadku. Podniósł prawą dłoń, skierował palec wskazujący na Hauera, dotknął palcem czoła, jakby próbował połączyć to co widzi z jakimś zakurzonym segregatorem w swojej pamięci. Powtórzył całą operację kilkukrotnie i już otworzył usta, jakby na końcu języka miał właściwe rozwiązanie i tym momencie na jego twarzy pojawił się wyraz się grymas, który można by wyrazić słowami „Nie, to przecież niemożliwe”. Gość czknął, pokręcił chwilę głową i poszedł w swoją stronę, z wyrazem mentalnej porażki na twarzy, potęgowanej dodatkowo dylematem „Czy to już ten moment, że należy rzucić picie, bo widzę w barze postacie z amerykańskich filmów?”. Jak swój dylemat owy lokals rozstrzygnął, tego nie wiemy. Nie wiemy też, jak i czy w ogóle całe zdarzenie zapamiętał sam Hauer. Lubię myśleć, że tak. I że wspominał je z rozbawieniem idąc na tamten świat.