Piątek 26 lipca upłynął pod znakiem naprawiania samochodu. Kilka dni temu jakiś nieobeznany z zasadami ruchu drogowego lis (znaki szczególne: rudy i zapewne martwy) wtargnął nam na jezdnię, w niedozwolonym miejscu i bez zachowania elementarnych zasad bezpieczeństwa. Nie wiem co sobie to stworzenie myślało, ale na własnej skórze przekonało się (niestety dosłownie), że wbieganie pomiędzy dwa samochody rozdzielone dystansem 50 m i poruszające się z prędkością ok. 90 km/h to sport zbyt ekstremalny nawet nawet dla takiego delikwenta, który na co dzień zręcznie wymyka się spod wideł i przyjaznych uścisków wiejskich Burków i Azorów.
Na szczęście nam się nic nie stało. Ucierpiał natomiast samochód. Zwierzak w drodze do lisiego raju próbował nam zwinąć plastikową spodnią osłonę silnika i prawie mu się udało. To co zostało z osłony pozbierałem i zabrałem do domu, z myślą, że coś się z tego jeszcze poskłada. Niestety nie był to koniec kłopotów. Okazało się, że jakiś odłamek z osłony zawinął się pod pasek wieloklinowy, co skróciło drastycznie okres eksploatacji tego elementu. A nawet bardzo drastycznie. W efekcie piątek stał się dniem napraw. Co w praktyce oznaczało dużo straconego czasu, usmarowanie się nie tylko po łokcie, ale nawet po czubek głowy i przekleństwa. Bardzo dużo przekleństw. Najpierw przeklinał mechanik, który wymieniał mi pasek razem z napinaczem. Potem za przeklinanie wziąłem się ja. To znaczy, wziąłem się sam za naprawę i montaż osłon pod silnikiem, a przekleństwa pojawiły się same, po jakichś dwóch godzinach, kiedy po sklejeniu plastików i przygotowaniu wszystkiego do montażu okazało się, że zakupiony komplet śrub montażowych, nakrętek, podkładek i spinek niemal kompletnie nie pasuje do tego, co wymyślił producent samochodu, a poklejone elementy nijak nie chcą wpasować się w dawne miejsce zamontowania. Po pięciu godzinach walki ze złośliwością wszystkich przedmiotów martwych, jakie brałem do ręki i wyczerpaniu biblioteki przekleństw (okazało się, że jest ona niezwykle bogata, ale mimo tego niewystarczająca) nadszedł moment ostatecznego kryzysu. Ostateczny kryzys w tym wypadku oznaczał chęć potraktowania pięciokilowym młotem kowalskim wszystkiego w promieniu 25 metrów, z samochodem włącznie. Tam myśl była bardzo kusząca. Naprawdę bardzo. Już przymierzałem się do młota, już zaczynałem z dzikim uśmiechem czule gładzić jego trzonek… Wtedy jednak przyszło opamiętanie. Przeliczyłem korzyści z powybijania szyb w samochodzie i zamiany jego karoserii w rzeźbę Hasiora. Zderzenie z niezbyt pomyślnymi realiami pójscia w sztukę współczesną sprawiło, że zacisnąłem zęby i jeszcze raz zabrałem się do mocowania felernych elementów…
Koniec końców udało się. Osłona zamontowana, samochód jeździ, tylko plany piątku legły w gruzach, gdyż z warsztatu wyszedłem o 22.00. Diem perdidi, czyli zmarnowałem dzień? Nie wiem. W każdym razie po tej średnio owocnej robocie urodziła mi się taka myśl: to był tylko lis, a nie na przykład łoś. Tylko lis, a tyle kłopotów (abstrahując, że jak by nie patrzeć, to o jedno życie mniej). Naprawiałem tylko samochód, ale ile mnie to wysiłku kosztowało. Jak ciężko jest naprawić coś po prawdziwej życiowej katastrofie… O ileż ciężej naprawia się ludzką psychikę czy relacje między ludźmi. A przecież każdego dnia na różne sposoby aż prosimy się o katastrofę – pędząc gdzieś do jakichś nieistotnych w gruncie rzeczy spraw, nie dbając o swoje zdrowie, wyzłośliwiając się na innych, bezinteresownie i i bezsensownie utrudniając innym życie. Może to jednak nie był dzień stracony…
A lis? Nie wiem, zakładam, że nie przeżył tej przygody i dotarł do jakiegoś zwierzęcego raju. No w każdym razie tę osłonę mu już wybaczyłem. I pasek wieloklinowy też…