Jedną z moich ulubionych serii książkowych jest „Świat Dysku” Terry’ego Pratchetta i należący do niej cykl powieści o najbardziej niewydarzonym czarodzieju w Świecie Dysku, czyli Rincewindzie. Jeśli ktoś nie czytał (a brak ten tak czy inaczej polecam nadrobić), to wyjaśniam, że Rincewind na wszystkie możliwe sposoby usiłuje uchronić się przed jakimikolwiek przygodami. Wielce ceni sobie nudę i spokój, a raj kojarzy mu się z miejscem, w którym nic się nie dzieje. Oczywiście z tego powodu prześladują go wszystkie najbardziej nieprawdopodobne przygody. Po jakimś czasie przyzwyczaja się, że brak przygód jest stanem chwilowym i wysoce niepokojącym, gdyż zawsze wróży wpadnięcie w jeszcze większy wir wydarzeń, niż poprzednio. Przy czym nie są to zazwyczaj wydarzenia zbyt przyjemne, ba, można nawet odnieść wrażenie (a Rincewind jest nawet tego pewien), że wszystkie potęgi wszechświata wzięły sobie jego, nieboraka na cel.
Ci nieliczni z Was, którzy być może śledzą tę moją pisaninę prowadzoną od kilku dni, zauważyli być może, iż uporczywie staram się unikać zauważania tematów trudnych, lecz aktualnych, które wręcz cisną się pod palce na klawiaturze. Przechodzę koło nich bardzo po cichu. Trochę właśnie jak Rincewind, który na wszystkie możliwe sposoby próbuje nie prowokować wydarzeń. Po prostu od kilkunastu dni w moim życiu panuje niezwykły bezruch, który nawet mi odpowiadał. Ale podobnie jak Rincewind gdzieś z tyłu głowy mam nieodpartą myśl, że za chwilę coś zacznie się dziać. A raczej, że wydarzenia wprawdzie były może gwałtowne, niespokojne, a nawet niebezpieczne, działy się jednak w rozsądnej odległości od mojego życia. Mam takie przeczucie, że to się może lada moment gwałtownie odmienić. I z wrzaskiem „Ratunku! Znowu coś się dzieje!” będę musiał przyjąć to wszystko na klatę.
Ale póki co staram się kontemplować ten brak wydarzeń…