Nie chciałbym się tutaj skupiać na „repoganizacji” Świąt i obchodzenia w ich miejsca słowiańskiego Święta Godowego czy rzymskich Saturnaliów. To są już „grube” przykłady tego, jak człowiek traci Święta – właśnie te pisane z dużej litery. Ktoś, kto już stracił Święta, nie ma z nimi problemu. Ja mam na myśli tych, którzy w Boże Narodzenie wierzą, wierzyli lub chcą uwierzyć, a jednak w gruncie rzeczy mają z nim spory kłopot..
Ten rok przyniósł w moim życiu tyle zmian, zakręconych sytuacji i trudnych decyzji, że najzwyczajniej nie zdążyłem poukładać sobie tego w głowie przed Bożym Narodzeniem. A przynajmniej nie na tyle, by być gotowym na podzielenie się swoimi świątecznymi przemyśleniami. Gdzieś z tyłu głowy miałem już poukładane słowa, które miałem przelać na klawiaturę i ułożyć w sensowne wersy i akapity, ale to okazało się dużo bardziej skomplikowane, niż zwykle.
Zanim usiadłem do laptopa, wysłałem życzenia SMS-em do części znajomych. Z podniosłego, świątecznego nastroju sprowadziła mnie „do parteru” odpowiedź, otrzymana od jednej z koleżanek: „(…)Pan Bog Cie kocha,tylko tez jest facetem,zrobil sobie syna,ale wychowywal go ktos inny.Przyklad idzie z gory,tylko jakie wobec nas wymagania..ho,ho…”. Ten SMS podziałał jak zimny prysznic i spowodował, że swoje rozważania musiałem zacząć na nowo i to z zupełnie innego punktu wyjścia.
Moja koleżanka dostała kilka solidnych kopniaków od życia i wiedząc o tym, rozumiałem, skąd wzięła się pretensja w jej wypowiedzi. Ale jednocześnie potraktowałem ją na bardziej ogólnym poziomie. Doszedłem do wniosku, że współczesny człowiek ma wielki problem z Bożym Narodzeniem i ze wszystkim, co się z nim wiąże. I nie mam tu na myśli tylko trywializacji Świąt i postępującego ich ześwieczczenia i komercjalizacji, tak dobrze widocznej chociażby w anglosaskiej kinematografii świątecznej, w której rządzi święty mikołaj (celowo pisany z małych liter, bo ze św. Mikołajem biskupem nie ma w zasadzie nic wspólnego), elfy i renifery, świąteczne zakupy, Kevin, prezenty i indyk. Ani nie chciałbym się tutaj skupiać na „repoganizacji” Świąt i obchodzenia w ich miejsca słowiańskiego Święta Godowego czy rzymskich Saturnaliów. To są już „grube” przykłady tego, jak człowiek traci Święta – właśnie te pisane z dużej litery. Ktoś, kto już stracił Święta, nie ma z nimi problemu. Ja mam na myśli tych, którzy w Boże Narodzenie wierzą, wierzyli lub chcą uwierzyć, a jednak w gruncie rzeczy mają z nim spory kłopot.
Wydaje nam się, że przyjście Boga na nasz świat powinno być łatwym rozwiązaniem wszystkich problemów, które od ręki powinny zniknąć. Ale nie zniknęły, wręcz przeciwnie – wszystko się od razu pokomplikowało. Maryja i Józef mieli od początku „pod górkę”, pastuszków uznano zapewne za bandę wioskowych głupków, a ich rewelacjami o narodzinach nowego Króla zainteresowali się żywo przede wszystkim szpicle Heroda. Trzej Królowie musieli wracać okrężna drogą do domu, a Herod chcąc zgładzić Jezusa zarządził rzeź niewiniątek. Dalej nie było wcale lepiej: Jezusa i większość apostołów zamęczono na śmierć, podobnie jak rzesze pierwszych chrześcijan. Potem przyszły wojny religijne, schizmy, wyprawy krzyżowe, inkwizycja, palenie na stosach, rozwiązłość i bogacenie się kleru, rzeź Hugenotów i tysiące innych kłopotów. A od czego się zaczęło? Od tego, że Bóg postanowił posłać swego Syna. Dlatego zaczynamy się najzwyczajniej w świecie wkurzać na Boga. Co to w ogóle za pomysł, aby Bóg się rodził, a nie schodził z Wysokości w Mocy i Chwale. Po co w ogóle do nas przyłaził, skoro nie rozwiązał w ten sposób naszych problemów? Nie ma idealnej sprawiedliwości, równości, braterstwa, powszechnego szczęścia rodzinnego i darmowych systemów emerytalnych. Więc całe to bajanie Kościoła o Bożym Narodzeniu to zwykłe jasełka dla ciemnego ludu…
Tak człowiek często postrzega Zbawienie. I ma rację. W połowie…
W ostatnim czasie dokonałem dwóch zadziwiających spostrzeżeń. Po pierwsze, przeciętnemu człowiekowi (także niewierzącemu) dużo łatwiej zaakceptować Zmartwychwstanie niż Wcielenie i Narodzenie Boga. Takie wstanie z grobu po trzech dniach to jakby nie patrzeć dużo bardziej spektakularna rzecz niż narodziny – w każdej sekundzie rodzi się tysiące dzieci (i setki z nich nich umiera z głodu), a przypadek powstania z martwych był jeden przez dwa tysiące lat. Całe to Boże Narodzenie wydaje się więc być, mówiąc językiem produkcji medialnej, źle sformatowane, fatalnie przykrojone do potrzeb obecnego rynku. Święta Rodzina to dość słaby model do budowania sprzedaży – zero seksu, przemocy, intryg. Jest co prawda pewien potencjał, bo przecież w całą sytuację jest zamieszany niejaki Duch Święty, Józef wychowuje nieswoje dziecko, mamy zatem całkiem niezły przykład „rodziny patchworkowej”. Do tego to Niepokalane Poczęcie to taka zajawka in vitro, więc to też jakoś można sprzedać. Ale szału nie ma.
Drugie moje spostrzeżenie bierze się z moich obserwacji świątecznych kartek. Otóż nawet na tych, na których jeszcze pozostały religijne motywy stanowiące o istocie Świąt Bożego Narodzenia, w zasadzie widzi się dwie grupy postaci – Świętą Rodzinę i Trzech Mędrców (czy jak kto woli – Króli). Gdzie, do jasnej stajenki, podziali się pastuszkowie?! Otóż nie ma ich. Nie pasują do obecnego wizerunku świata i do tego, jak jesteśmy gotowi spostrzegać sami siebie. W jakiś sposób jesteśmy w stanie przyjąć Świętą Rodzinę (jeśli jeszcze wmówimy sobie, że Józef była kobietą, to niektórym przyjdzie to bez żadnego oporu), Duch Święty jako „trzeci do pary” wprowadza fajny smaczek do sytuacji no i Jezus, jako pierwsze dziecko narodzone z surogatki – naprawdę, jest światowo. Ale Ci pastuszkowie, którzy pojawiają się jako pierwsi w opisie Bożego Narodzenia, oni psują cały wizerunek. No dajcie spokój, kto chciałby się identyfikować z pastuchami, prymitywnym chamstwem, najniższą warstwą społeczeństwa. Co innego Trzej Królowie, mędrcy ze wschodu – oni bardziej odpowiadają aspiracjom współczesnego człowieka – oświeceni poszukiwacze prawdy, którzy „dary Panu kosztowne złożyli”. Aż dziw, że do tej pory nie zwróciłem na to uwagi, ale na współczesnych kartkach świątecznych coraz częściej pojawiają się wyłącznie tylko Trzej Mędrcy i prowadząca ich gwiazda. Święta Rodzina jest już często zbędna, łącznie z Jezusem, główną postacią Świąt. Ważniejszy staje się oświecony człowiek i jego poszukiwanie Boga, a nie sam Bóg. Co więcej, Święta Rodzina była też pierwszym Kościołem. Wyeliminowanie jej z Bożego Narodzenia też jest symptomatyczne dla współczesnego człowieka, który coraz głośniej twierdzi, że Kościół jest mu niepotrzebny do relacji z Bogiem, czy ogólnie, z siłą wyższą, transcendencją etc.
Są jednak też kartki świąteczne, na których jest tylko Święta Rodzina. I to też jest niepełny obraz Bożego Narodzenia – to niejako symbol Kościoła zamkniętego, który Zbawienie przechowuje wyłącznie dla siebie, kryje Nowonarodzonego przed światem.
Porównajmy to z szopkami, których zwyczaj zapoczątkował św. Franciszek – skromna stajenka, a w niej Maryja, Józef, ubodzy pastuszkowie ze swoim inwentarzem, wieśniacy i Trzej Królowie z dalekich stron – wszyscy na równi oddający cześć Dzieciątku, Temu, które przez proroka zostało nazwane Emmanuelem, Bogiem z Nami. Święty z Asyżu jako pierwszy zamanifestował prawdę, o której współczesny człowiek zapomina – Zbawiciel przyszedł do wszystkich ludzi, niezależnie do ich pochodzenia, poziomu intelektualnego, stanu posiadania czy statusu społecznego. Mało tego, On przyszedł do całego stworzenia, „dzieląc jego trudy i znoje”. I zrobił to tylko z jednego powodu – z miłości.
Rozumiem, skąd wzięło się rozgoryczenie i sarkazm w SMS-ie od mojej koleżanki. Ale jej wypowiedź zawiera bardzo wypaczony obraz Bożego Narodzenia – Bóg „nie zrobił sobie dziecka” i nie zostawił swojego dziecka na pastwę losu, jak chciałaby sugerować moja koleżanka. Nie, po pierwsze Bóg zostawił Maryi możliwość wycofania się z sytuacji i niczego od niej nie wymagał – bez jej „Fiat” nic by się nie wydarzyło. Po drugie, posyłając swego anioła, przekonał Józefa, aby ten podjął właściwą (ale cały czas dobrowolną) decyzję. A gdyby Józef nie podjął się heroicznego wyzwania jakim było przyjęcie i wychowanie cudzego dziecka i narażenie się na pośmiewisko, to Jezus mógłby nie doczekać swoich narodzin, bo los młodej dziewczyny z nieślubną ciążą był w ówczesnym Izraelu nie do pozazdroszczenia. I to jest ten prawdziwy przykład, który idzie z góry – kiedy człowiek współpracuje z Bogiem. Nie pytając, co z tego będzie miał i co go czeka. Współczesny świat ma jednak za nic takie podejście i zarzuca wręcz Bogu nieodpowiedzialność, bo przecież mógł to całe Zbawienie lepiej zorganizować – dla przykładu Święta Rodzina powinna była dostać co najmniej lokum w programie MDM z umorzeniem odsetek, wygodny środek transportu dla ciężarnej Maryi, miejsce na najlepszej porodówce, prywatną ochronę i jakąś solidną ilość złota na wychowanie Syna Bożego. I jak już wspomniałem, najlepiej, żeby to Zbawienie z miejsca rozwiązało za nas wszystkie nasze problemy. Bez wysiłku, bez naszego udziału.
Bóg jednak posyła swego Syna na zupełnie innych zasadach. Wybiera ludzi kierując się jedynym kryterium – że zostanie przez nich otoczony miłością. I tyle Mu wystarcza, aby rozpocząć dzieło Zbawienia. Bóg jednak go nie kończy. Nigdy. Dlatego mamy niejako rację, ze swoimi pretensjami. Ale kierujemy te pretensje pod złym adresem. A to dlatego, że pretensję możemy mieć jedynie do siebie. Bóg bowiem dochodzi ze swoim Zbawieniem do granicy naszej wolności i czeka na naszą odpowiedź. Czeka w stajence, bezbronny i kruchy. Zdany na naszą łaskę, na naszą wiarę lub niewiarę. I dla dokończenia dzieła Zbawienia potrzebuje udziału każdego z nas – Kościoła, który Go przechowa i pokaże światu i każdego z wiernych z osobna, nawet tych najmniejszych z całym ich ubóstwem i ziemskimi troskami, ale także tych oświeconych, poszukujących najwyższej prawdy potęgą umysłu. Każdy jest zaproszony, aby mieć swój udział w dziele Zbawienia.
I tak kontemplując obraz przedstawiony w zwykłej, tradycyjnej bożonarodzeniowej szopce, możemy dostrzec, jak wszystko nabiera sensu. Narodziny, bez których nie byłoby śmierci i Zmartwychwstania, Jezus – jako niewinne dziecko – w centrum wydarzeń, Święta Rodzina, bez której Bóg zdany na wolny wybór człowieka nie miałby się gdzie podziać, wierni wszystkich stanów, którzy są zaproszeni do udziału w Dobrej Nowinie. Wszystko jest na swoim miejscu i nie jest potrzebny do tego żaden medialny show, product placement i dodatkowe gadżety.
A my? Możemy zostawić swoje sprawy jak pastuszkowie i ruszyć na spotkanie Zbawiciela, możemy podążyć w poszukiwaniu prawdy jak Trzej Królowie i w ten sposób dotrzeć do Niego, możemy w końcu poświęcić mu całe swoje życie, jak Józef i Maryja. Każdy sposób jest dobry, każdy z nas ma tu swoje miejsce, jak postacie bożonarodzeniowej szopce. Mamy jednak wybór – możemy uznać to wszystko za marne, wioskowe jasełka i przejść obojętnie. Zatracić się w przedświątecznych i poświątecznych zakupach, polecieć na Kajmany czy inne Kanary lub na narty do Davos. Ominie nas coś cudownego, ale mamy do tego prawo.
Pytanie, co wybierasz Ty? Czy Boże Narodzenie?
I choć to już po Świętach (chociaż nie do końca), życzę każdemu z Was dokonania właściwych wyborów. I wytrwania w nich, wbrew kopniakom otrzymanym od życia. A może nawet jeszcze bardziej z powodu tych kopniaków…
PS. Ścisły okres Bożego Narodzenia trwa zgodnie z tradycją do Święta Objawienia Pańskiego (czyli Trzech Króli), a liturgiczny okres świąteczny – do Niedzieli Chrztu Pańskiego (tym razem będzie to 11 stycznia 2015 r.). Jest jeszcze, trochę czasu na Boże Narodzenie dla każdego z nas…