Boże Narodzenie? (czyli Święta, Święta i po Świętach?)

Boze_Narodzenie_obrazek1
Boże Narodzenie

Nie chciałbym się tutaj skupiać na „repoganizacji” Świąt i obchodzenia w ich miejsca słowiańskiego Święta Godowego czy rzymskich Saturnaliów. To są już „grube” przykłady tego, jak człowiek traci Święta – właśnie te pisane z dużej litery. Ktoś, kto już stracił Święta, nie ma z nimi problemu. Ja mam na myśli tych, którzy w Boże Narodzenie wierzą, wierzyli lub chcą uwierzyć, a jednak w gruncie rzeczy mają z nim spory kłopot..

Ten rok przyniósł w moim życiu tyle zmian, zakręconych sytuacji i trudnych decyzji, że najzwyczajniej nie zdążyłem poukładać sobie tego w głowie przed Bożym Narodzeniem. A przynajmniej nie na tyle, by być gotowym na podzielenie się swoimi świątecznymi przemyśleniami. Gdzieś z tyłu głowy miałem już poukładane słowa, które miałem przelać na klawiaturę i ułożyć w sensowne wersy i akapity, ale to okazało się dużo bardziej skomplikowane, niż zwykle.

Zanim usiadłem do laptopa, wysłałem życzenia SMS-em do części znajomych.  Z podniosłego, świątecznego nastroju sprowadziła mnie „do parteru” odpowiedź, otrzymana od jednej z koleżanek: „(…)Pan Bog Cie kocha,tylko tez jest facetem,zrobil sobie syna,ale wychowywal go ktos inny.Przyklad idzie z gory,tylko jakie wobec nas wymagania..ho,ho…”. Ten SMS podziałał jak zimny prysznic i spowodował, że swoje rozważania musiałem zacząć na nowo i to z zupełnie innego punktu wyjścia.

Moja koleżanka dostała kilka solidnych kopniaków od życia i wiedząc o tym, rozumiałem, skąd wzięła się pretensja w jej wypowiedzi. Ale jednocześnie potraktowałem ją na bardziej ogólnym poziomie. Doszedłem do wniosku, że współczesny człowiek ma wielki problem z Bożym Narodzeniem i ze wszystkim, co się z nim wiąże. I nie mam tu na myśli tylko trywializacji Świąt i postępującego ich ześwieczczenia i komercjalizacji, tak dobrze widocznej chociażby w anglosaskiej kinematografii świątecznej, w której rządzi święty mikołaj (celowo pisany z małych liter, bo ze św. Mikołajem biskupem nie ma w zasadzie nic wspólnego), elfy i renifery, świąteczne zakupy, Kevin, prezenty i indyk. Ani nie chciałbym się tutaj skupiać na „repoganizacji” Świąt i obchodzenia w ich miejsca słowiańskiego Święta Godowego czy rzymskich Saturnaliów. To są już „grube” przykłady tego, jak człowiek traci Święta – właśnie te pisane z dużej litery. Ktoś, kto już stracił Święta, nie ma z nimi problemu. Ja mam na myśli tych, którzy w Boże Narodzenie wierzą, wierzyli lub chcą uwierzyć, a jednak w gruncie rzeczy mają z nim spory kłopot.

Wydaje nam się, że przyjście Boga na nasz świat powinno być łatwym rozwiązaniem wszystkich problemów, które od ręki powinny zniknąć. Ale nie zniknęły, wręcz przeciwnie – wszystko się od razu pokomplikowało. Maryja i Józef mieli od początku „pod górkę”, pastuszków uznano zapewne za bandę wioskowych głupków, a ich rewelacjami o narodzinach nowego Króla zainteresowali się żywo przede wszystkim szpicle Heroda. Trzej Królowie musieli wracać okrężna drogą do domu, a Herod chcąc zgładzić Jezusa zarządził rzeź niewiniątek. Dalej nie było wcale lepiej: Jezusa i większość apostołów zamęczono na śmierć, podobnie jak rzesze pierwszych chrześcijan. Potem przyszły wojny religijne, schizmy, wyprawy krzyżowe, inkwizycja, palenie na stosach, rozwiązłość i bogacenie się kleru, rzeź Hugenotów i tysiące innych kłopotów. A od czego się zaczęło? Od tego, że Bóg postanowił posłać swego Syna. Dlatego zaczynamy się najzwyczajniej w świecie wkurzać na Boga. Co to w ogóle za pomysł, aby Bóg się rodził, a nie schodził z Wysokości w Mocy i Chwale. Po co w ogóle do nas przyłaził, skoro nie rozwiązał w ten sposób naszych problemów? Nie ma idealnej sprawiedliwości, równości, braterstwa, powszechnego szczęścia rodzinnego i darmowych systemów emerytalnych. Więc całe to bajanie Kościoła o Bożym Narodzeniu to zwykłe jasełka dla ciemnego ludu…

Tak człowiek często postrzega Zbawienie. I ma rację. W połowie…

W ostatnim czasie dokonałem dwóch zadziwiających spostrzeżeń. Po pierwsze, przeciętnemu człowiekowi (także niewierzącemu) dużo łatwiej zaakceptować Zmartwychwstanie niż Wcielenie i Narodzenie Boga. Takie wstanie z grobu po trzech dniach to jakby nie patrzeć dużo bardziej spektakularna rzecz niż narodziny – w każdej sekundzie rodzi się tysiące dzieci (i setki z nich nich umiera z głodu), a przypadek powstania z martwych był jeden przez dwa tysiące lat. Całe to Boże Narodzenie wydaje się więc być, mówiąc językiem produkcji medialnej, źle sformatowane, fatalnie przykrojone do potrzeb obecnego rynku. Święta Rodzina to dość słaby model do budowania sprzedaży – zero seksu, przemocy, intryg. Jest co prawda pewien potencjał, bo przecież w całą sytuację jest zamieszany niejaki Duch Święty, Józef wychowuje nieswoje dziecko, mamy zatem całkiem niezły przykład „rodziny patchworkowej”. Do tego to Niepokalane Poczęcie to taka zajawka in vitro, więc to też jakoś można sprzedać. Ale szału nie ma.

Drugie moje spostrzeżenie bierze się z moich obserwacji  świątecznych kartek. Otóż nawet na tych, na których jeszcze pozostały religijne motywy stanowiące o istocie Świąt Bożego Narodzenia, w zasadzie widzi się dwie grupy postaci – Świętą Rodzinę i Trzech Mędrców (czy jak kto woli – Króli). Gdzie, do jasnej stajenki, podziali się pastuszkowie?! Otóż nie ma ich. Nie pasują do obecnego wizerunku świata i do tego, jak jesteśmy gotowi spostrzegać sami siebie. W jakiś sposób jesteśmy w stanie przyjąć Świętą Rodzinę (jeśli jeszcze wmówimy sobie, że Józef była kobietą, to niektórym przyjdzie to bez żadnego oporu), Duch Święty jako „trzeci do pary” wprowadza fajny smaczek do sytuacji no i Jezus, jako pierwsze dziecko narodzone z surogatki – naprawdę, jest światowo. Ale Ci pastuszkowie, którzy pojawiają się jako pierwsi w opisie Bożego Narodzenia, oni psują cały wizerunek. No dajcie spokój, kto chciałby się identyfikować z pastuchami, prymitywnym chamstwem, najniższą warstwą społeczeństwa. Co innego Trzej Królowie, mędrcy ze wschodu – oni bardziej odpowiadają aspiracjom współczesnego człowieka – oświeceni poszukiwacze prawdy, którzy „dary Panu kosztowne złożyli”. Aż dziw, że do tej pory nie zwróciłem na to uwagi, ale na współczesnych kartkach świątecznych coraz częściej pojawiają się wyłącznie tylko Trzej Mędrcy i prowadząca ich gwiazda. Święta Rodzina jest już często zbędna, łącznie z Jezusem, główną postacią Świąt. Ważniejszy staje się oświecony człowiek i jego poszukiwanie Boga, a nie sam Bóg. Co więcej, Święta Rodzina była też pierwszym Kościołem. Wyeliminowanie jej z Bożego Narodzenia też jest symptomatyczne dla współczesnego człowieka, który coraz głośniej twierdzi, że Kościół jest mu niepotrzebny do relacji z Bogiem, czy ogólnie, z siłą wyższą, transcendencją etc.

Są jednak też kartki świąteczne, na których jest tylko Święta Rodzina. I to też jest niepełny obraz Bożego Narodzenia – to niejako symbol Kościoła zamkniętego, który Zbawienie przechowuje wyłącznie dla siebie, kryje Nowonarodzonego przed światem.

Porównajmy to z szopkami, których zwyczaj zapoczątkował św. Franciszek – skromna stajenka, a w niej Maryja, Józef, ubodzy pastuszkowie ze swoim inwentarzem, wieśniacy i Trzej Królowie z dalekich stron – wszyscy na równi oddający cześć Dzieciątku, Temu, które przez proroka zostało nazwane Emmanuelem, Bogiem z Nami. Święty z Asyżu jako pierwszy zamanifestował prawdę, o której współczesny człowiek zapomina – Zbawiciel przyszedł do  wszystkich ludzi, niezależnie do ich pochodzenia, poziomu intelektualnego, stanu posiadania czy statusu społecznego. Mało tego, On przyszedł do całego stworzenia, „dzieląc jego  trudy i znoje”. I zrobił to tylko z jednego powodu – z miłości.

Rozumiem, skąd wzięło się rozgoryczenie i sarkazm w SMS-ie od mojej koleżanki. Ale jej wypowiedź zawiera bardzo wypaczony obraz Bożego Narodzenia – Bóg „nie zrobił sobie dziecka” i nie zostawił swojego dziecka na pastwę losu, jak chciałaby sugerować moja koleżanka. Nie, po pierwsze Bóg zostawił Maryi możliwość wycofania się z sytuacji i niczego od niej nie wymagał – bez jej „Fiat” nic by się nie wydarzyło. Po drugie, posyłając swego anioła, przekonał Józefa, aby ten podjął właściwą (ale cały czas dobrowolną) decyzję. A gdyby Józef nie podjął się heroicznego wyzwania jakim było przyjęcie i wychowanie cudzego dziecka i narażenie się na pośmiewisko, to Jezus mógłby nie doczekać swoich narodzin, bo los młodej dziewczyny z nieślubną ciążą był w ówczesnym Izraelu nie do pozazdroszczenia.  I to jest ten prawdziwy przykład, który idzie z góry – kiedy człowiek współpracuje z Bogiem. Nie pytając, co z tego będzie miał i co go czeka. Współczesny świat ma jednak za nic takie podejście i zarzuca wręcz Bogu nieodpowiedzialność, bo przecież mógł to całe Zbawienie lepiej zorganizować – dla przykładu Święta Rodzina powinna była dostać co najmniej lokum w programie MDM z umorzeniem odsetek, wygodny środek transportu dla ciężarnej Maryi, miejsce na najlepszej porodówce, prywatną ochronę i jakąś solidną ilość złota na wychowanie Syna Bożego. I jak już wspomniałem, najlepiej, żeby to Zbawienie z miejsca rozwiązało za nas wszystkie nasze problemy. Bez wysiłku, bez naszego udziału.

Bóg jednak posyła swego Syna na zupełnie innych zasadach. Wybiera ludzi kierując się jedynym kryterium – że zostanie przez nich otoczony miłością. I tyle Mu wystarcza, aby rozpocząć dzieło Zbawienia. Bóg jednak go nie kończy. Nigdy. Dlatego mamy niejako rację, ze swoimi pretensjami. Ale kierujemy te pretensje pod złym adresem. A to dlatego, że pretensję możemy mieć jedynie do siebie. Bóg bowiem dochodzi ze swoim Zbawieniem do granicy naszej wolności i czeka na naszą odpowiedź. Czeka w stajence, bezbronny i kruchy. Zdany na naszą łaskę, na naszą wiarę lub niewiarę. I dla dokończenia dzieła Zbawienia potrzebuje udziału każdego z nas – Kościoła, który Go przechowa i pokaże światu i każdego z wiernych z osobna, nawet tych najmniejszych z całym ich ubóstwem i ziemskimi troskami, ale także tych oświeconych, poszukujących najwyższej prawdy potęgą umysłu. Każdy jest zaproszony, aby mieć swój udział w dziele Zbawienia.

I tak kontemplując obraz przedstawiony w zwykłej, tradycyjnej bożonarodzeniowej szopce, możemy dostrzec, jak wszystko nabiera sensu. Narodziny, bez których nie byłoby śmierci i Zmartwychwstania, Jezus – jako niewinne dziecko – w centrum wydarzeń, Święta Rodzina, bez której Bóg zdany na wolny wybór człowieka nie miałby się gdzie podziać, wierni wszystkich stanów, którzy są zaproszeni do udziału w Dobrej Nowinie. Wszystko jest na swoim miejscu i nie jest potrzebny do tego żaden medialny show, product placement i dodatkowe gadżety.

A my? Możemy zostawić swoje sprawy jak pastuszkowie i ruszyć na spotkanie Zbawiciela, możemy podążyć w poszukiwaniu prawdy jak Trzej Królowie i w ten sposób dotrzeć do Niego, możemy w końcu poświęcić mu całe swoje życie, jak Józef i Maryja. Każdy sposób jest dobry, każdy z nas ma tu swoje miejsce, jak postacie bożonarodzeniowej szopce. Mamy jednak wybór – możemy uznać to wszystko za marne, wioskowe jasełka i przejść obojętnie. Zatracić się w przedświątecznych i poświątecznych zakupach, polecieć na Kajmany czy inne Kanary lub na narty do Davos. Ominie nas coś cudownego, ale mamy do tego prawo.

Pytanie, co wybierasz Ty? Czy Boże Narodzenie?

I choć to już po Świętach (chociaż nie do końca), życzę każdemu z Was dokonania właściwych wyborów. I wytrwania w nich, wbrew kopniakom otrzymanym od życia. A może nawet jeszcze bardziej z powodu tych kopniaków…

PS. Ścisły okres Bożego Narodzenia trwa zgodnie z tradycją do Święta Objawienia Pańskiego (czyli Trzech Króli), a liturgiczny okres świąteczny – do Niedzieli Chrztu Pańskiego (tym razem będzie to 11 stycznia 2015 r.). Jest jeszcze, trochę czasu na Boże Narodzenie dla każdego z nas…

 

 

Mój niekochany ZUS-ie!

kozakiewicz

Mój niekochany ZUS-ie!

Jeśli myślisz, że dostaniesz ostatnie ochłapy, jakie zostały mi jeszcze ze składki emerytalnej, odpowiadam Ci gestem Kozakiewicza „Takiego wała!”.

Dziś z wielką satysfakcją wysłałem moje oświadczenie w sprawie OFE. I wcale nie dlatego, że mam złudzenia, jakoby miało mi to radykalnie zmienić sytuację na ewentualnej emeryturze. O nie – mam doskonałą świadomość, że całkiem dobrze pomyślany system, oparty na funduszach emerytalnych, zamiast zostać dopracowany i zmuszony do jeszcze bardziej efektywnej pracy na nasze emerytury, został bezprawnie zdemontowany. I to głosami zarówno koalicji rządzącej, jak i przy milczącym poparciu większości opozycji. Niemniej jednak jako obywatel jedyne co mogę jeszcze zrobić, to utrudnić rządzącym ograbienie mnie z tej niewielkiej części niemałych kwot, które miesiąc w miesiąc są zabierane z mojego wynagrodzenia, rzekomo na zabezpieczenie mojego bytu na emeryturze.

Nie mam złudzeń, że w ten sposób jedynie na jakiś czas uniemożliwiam bezprawne szastanie moimi pieniędzmi przez instytucję, której nie powierzyłbym nawet zarządzania składkami na imprezę ostatkową, czyli ZUS-owi. Celowo używam stwierdzenia „jedynie na jakiś czas”, bo mam bolesną świadomość, że jest to kwestia tylko kilku, góra kilkunastu lat, kiedy kolejni rządzący stwierdzą, że i tak reszta pieniędzy uskładanych w OFE musi być bezwzględnie przelana do skarbonki bez dna. Oczywiście tak jak teraz pojawi się cała plejada mądrych głów, z profesorskimi tytułami, którzy gwałcąc elementarną logikę i podstawy arytmetyki, wykażą, że ZUS pomnaża lepiej pieniądze niż OFE. Otóż odpowiadam tym panom, z ministrem Rostowskim na czele, że aby pomnażać pieniądze, trzeba je jeszcze mieć. Pomnażanie zera, żeby nie wiem jak było efektywne, zawsze da zero.

W odróżnieniu od ZUS, któremu bez przerwy brakuje pieniędzy na wypłacanie bieżących świadczeń, w OFE pieniądze były. I nadal jeszcze sporo ich tam jest. Wbrew jeremiadom kompletnych ekonomicznych ignorantów oraz celowo ustawionych krzykaczy, pieniądze z naszych kont w OFE nie wypłynęły na zagraniczne konta i nie rozpłynęły się jak złoto z Amber Gold. Wręcz przeciwnie – kiedy zażądano (w ramach bandyckiej nowelizacji ustawy – nazwijmy rzecz po imieniu) przelania  1/2 kapitału z naszych kont w OFE do ZUS, to towarzystwa emerytalne zrobiły to jednym kliknięciem. 168 miliardów złotych pooooszłooo! Czyli pieniądze w OFE jednak były…

Ktoś powie, że poszły do bardziej stabilnej instytucji, która bezpiecznie ulokuje te środki. A ja mówię – tych pieniędzy już jakby nie było. Wie o tym każdy, kto zada sobie trud skojarzenia kilku faktów. Po pierwsze, ZUS do momentu otrzymania tego gigantycznego zastrzyku kapitału, wielokrotnie musiał być dotowany przez państwo, bo brakowało mu środki na wypłacanie emerytur i rent bieżących. Kwota łącznych dotacji od momentu wprowadzenia reformy systemu emerytalnego to dziesiątki miliardów złotych (a liczba emerytów z roku na rok rośnie). Według różnych obliczeń, te 168 miliardów przy chłonności ZUS-u wystarczy na 2 do 5 lat. A ja mówię – tych pieniędzy nie ma już dziś. Dla instytucji, która wydaje kilkanaście miliardów złotych rocznie na same wynagrodzenia dla swoich pracowników, dla której postawienie nowego biurowca za 100 milionów jest jak splunięcie, a wywalenie kolejnych 100 milionów na źle działający portal dla ubezpieczonych to pryszcz, dla takiej instytucji 168 miliardów to prostu kilkudniowy bal. A po balu następuje wielki kac. Niestety dotyczyć będzie on nas wszystkich, a przynajmniej tych zwykłych zjadaczy chleba, którzy są w polskim, państwowym systemie ubezpieczeń społecznych.

Dlatego ja się z tego wypisuję. Na początek skieruje przynajmniej tę niewielką cześć składki emerytalnej do OFE. Dla zwykłej satysfakcji. To taki mój własny „gest Kozakiewicza” w stronę państwowych instytucji, których głównym celem od lat jest okradanie mnie z moich pieniędzy.

A następnym krokiem będzie ominięcie polskiego ZUS. Nie będę miał wyrzutów sumienia, że moje składki nie wspomogą ludzi, którzy są obecnie na emeryturze. Płacę niemało różnych podatków, niewiele dostając od państwa. Powinno tego wystarczyć na wspomaganie emerytów. Nie starcza? To wolę część pieniędzy, zaoszczędzonych na pominięciu ZUS, odkładać prywatnie na swoją emeryturę, a resztą zasilić organizacje społeczne pomagające seniorom. W ten sposób przysłużę się emerytom sto razy lepiej.

Zmartwychwstanie 2014

resurrection2014

Moim Przyjaciołom, Znajomym i MnieZnajomym

Tym wierzącym i tym wierzącym inaczej

I sobie też

Na progu najważniejszego (dla mnie) Święta

Życzę abyśmy otrzymali dar Prawdziwego Życia

I abyśmy potrafili je przyjąć

I nawet kiedy zabraknie nam Wiary

Byśmy nie ominęli Emaus.

(A tym z Was, którzy wierzą jak ja, życzę dodatkowo nieustającej radości ze Zmartwychwstania i pełnego w nim udziału. Każdego dnia.

Jester (z Rodziną)

 

 

OWM 2014. Masakra kontrolowana…

Do 22 km udawało się w pełni kontrolować sytuację. Na 23 km zaczęły się problemy…

owm_2014

Zaczęło się dobrze. Udało mi się nieźle wyspać, byłem odpowiednio odżywiony i wyposażony, nawet do „tojtoja” udało mi się dostać przed startem bez kolejki. Pogoda w momencie startu była idealna, na 4 km złapałem właściwe tempo. Pierwsza dycha tuż powyżej 55 min., zgodnie z planem. Druga dycha w 1 godz. 51 min – prawie idealnie. Do 22 km udawało się w pełni kontrolować sytuację. Na 23 km zaczęły się problemy z kolką – walczyłem z tym, ale na 26 km musiałem przejść w marsz. Po doładowaniu się żelem próba odzyskania tempa od 28 do 36 km… Już prawie udało się wrócić do czasów na poziomie 5:30/km ale kolka, a potem jeszcze paląca prawa stopa, zakłóciły mechanikę biegu, więc musiałem drastycznie skrócić krok i maksymalnie zwiększyć kadencję, żeby chronić stawy i ścięgna. Ale to oznaczało ponad 200 kroków na minutę przy kiepskich czasach i strasznym zużyciu mięśni, w dodatku przy coraz silniejszym bólu w stopach. „Szturm” na 41 km omal mnie mnie wykończył – miałem jeszcze mnóstwo pary w płucach, ale mięśnie się skończyły. W momencie przebiegania mety dopadły mnie takie skurcze, że jeszcze 2 kroki i po prostu bym się przewrócił.
Po zdjęciu skarpety z prawej stopy moim oczom ukazały się 4 potworne bąble ciągnące się na wewnętrznej stronie od śródstopia aż po duży paluch. Wcześniej te same buty nigdy mi tego nie zrobiły – przypuszczam, że to może być zasługa nowych skarpet, które zostały zakupione… żeby zapobiegać otarciom.

Jednak warto było – oficjalny czas netto 4 h 6 min. 16 sek. to jakby nie było życiówka (chociaż ponad 15 min. słabsza od oczekiwań). Plan minimum wyrobiony – udało się przebiec pierwszy maraton stylem naturalnym. Do startu w Lublinie 4 tygodnie – jest czas na wyciągnięcie wniosków i przepracowanie problemów.

PS. Sam OWM to świetna impreza, choć oczywiście bardzo już skomercjalizowana.Trochę za dużo już jest tam sponsorów, partnerów i VIP-ów. Za to doping na ulicach Warszawy świetny – i do tego jeszcze te zespoły muzyczne dające czadu w namiotowych scenach przy trasie – do amatorskich kapel metalowych i punkowych, aż po gwiazdy takie jak Muniek Staszczyk. To robi naprawdę niezłą atmosferę i neutralizuje to „komercyjne zadęcie”. No i do tego ten namiot z masażami po biegu – super sprawa, gdyby nie pomoc masażystów, do pociągu musiałbym się chyba czołgać…

Czasami w niedzielę…

Modlitwa

Modlitwa

Miałem wczoraj cudowną niedzielę – czułem, że przez cały dzień Bóg mnie przytulał.

Zaczęło się ciężko – wstałem zaraz po drugiej w nocy. W dzień czekał mnie egzamin w Warszawie. Może nie najbardziej trudny, ale ważny. Czekało mnie jeszcze sporo materiału do powtórzenia, musiałem przejrzeć notatki, uporządkować sobie w głowie wiele tematów – w ciągu tygodnia ciężko było znaleźć na to czas.

Około  4.30 w ramach „schłodzenia” umysłu otworzyłem sobie maila z czytaniami z pisma świętego na sobotę (codziennie otrzymuję czytania z www.ewangelia.org , ale z regularnym czytaniem jest hmmm… kiepsko). A w mailu fragment z ewangelii św. Łukasza o synu marnotrawnym. Intrygujące, jeden z najbardziej zapadających w pamięć fragmentów ewangelicznych trafia się o świcie ważnego dnia. Czułem, że to ma znaczenie, choć w tamtej chwili jeszcze do mnie ono nie dotarło.

O 7.30 pobudziłem swój umysł i ciało pod prysznicem, wdziałem garnitur i starając się nie obudzić Kay i chłopaków (w niedzielę śpi się u nas z reguły dłużej), wymknąłem się z domu. Było tuż po ósmej, pociąg z Lublina do stolicy odjeżdżał o 8.22. Czasu niby nie za wiele, ale bez pośpiechu dotarłem samochodem na dworzec w ciągu 13 minut. Pogoda była piękna, z lekką zazdrością spoglądałem na biegaczy mijanych po drodze. Ale to była taka dobra zazdrość. Wszystko zdawało się tego ranka do mnie uśmiechać. Pomimo nieco spóźnionego wyjazdu z domu, do pociągu wsiadłem 6 minut przed czasem, a skład odjechał punktualnie.  W dodatku w wagonie nie było tłoku – połowa miejsc wolna. Mogłem rozłożyć się swobodnie ze swoimi notatkami i laptopem, na który dociągałem sobie jeszcze jakieś uzupełnienia z sieci. Wszystko jak należy.

Pomimo remontu na moście w Warszawie, pociągi z Lublina były puszczane normalnie na Centralny, a nasz dotarł z dokładnością liczoną w sekundach. Byłem w stolicy zgodnie z planem, choć odczuwałem braki snu i spadek ciśnienia – od Puław niebo robiło się coraz ciemniejsze. Zgarnąłem swoje rzeczy do plecaka i ustawiłem się do wyjścia z wagonu. Wtem podbiegł do mnie miły młody człowiek (znaczy się ktoś ewidentnie młodszy ode mnie) i podał mi mój telefon – okazało się, że zostawiłem swoją Lumię na fotelu obok i nie zauważyłem jej w półmroku, jaki zapanował po wjeździe do tunelu przed Centralnym. Podziękowałem zdawkowo, bo pociąg już hamował i robiło się zamieszanie, miałem jednak świadomość, że człowiek nie tylko oszczędził mi kilkuset złotych wydatków, ale i mnóstwa kłopotów. Niby drobne zdarzenie, ale jakie miłe.

Podbudowany tym faktem popędziłem na miejsce egzaminu – siedziba mojej uczelni to na szczęście tylko 5 minut szybkiego spaceru z dworca, więc 40 minut przed czasem byłem na miejscu. Zostawało mi już tylko ustalić i dopłacić resztę należności za egzamin i odebrać dokumenty dopuszczające do tegoż. I tu niemiłe zaskoczenie – przy próbie przelewu okazało się, że z konta ściągnięto mi sporą kwotę na poczet transakcji dokonanej przez internet, która dzień wcześniej miała status zawieszonej. W ten sposób w ciągu nocy dostępne saldo na rachunku zmniejszyło się o prawie 1700 zł, a to co zostało, nie wystarczyłoby nawet na połowę opłaty egzaminacyjnej. Wprawdzie bez tego warunkowo też podszedłbym do egzaminu, ale potem czekałby mnie dodatkowy wyjazd do Warszawy, żeby pouzupełniać papierkowe sprawy. Chwila gorączkowego myślenia (czas do egzaminu upływał) i telefon do brata – wiedziałem, że jedno z kont ma w tym samym banku, co ja, więc pieniądze może mi przelać w ciągu kilku sekund. Odebrał (zapewne dzięki temu, że zobaczył mój numer, a przecież gdybym wcześniej stracił komórkę, dzwoniłbym z numeru obcego). Okazało się, że na tym koncie miał akurat taką kwotę, jakiej mi brakowało. Żeby przyśpieszyć sprawę, popędziłem do pobliskiego bankomatu i jest, udało się! Opłaciłem gotówką należność już po czasie, ale jak się okazało, komisja egzaminacyjna spóźniła się o 15 minut. Miałem zatem jeszcze parę chwil, żeby uspokoić myśli. Najpierw odzyskana komórka, potem płatność pomimo problemów. Dotarło do mnie, że Ktoś Tam Na Górze uśmiecha się do mnie i pilnuje, aby mi się udało . Chociaż nie byłem zadowolony ze stanu mojej wiedzy, czułem że egzamin musi pójść dobrze.

Komisja była pozytywnie nastawiona. Pytania nie trafiły mi się idealne, ale też nienajgorsze – kilkanaście zagadnień miałem przygotowanych naprawdę dobrze, kilkanaście kolejnych w miarę i około dwudziestu – słabo lub prawie wcale. Dostałem 4 pytania z tej drugiej grupy – wystarczyło na ocenę dobrą. Byłem zadowolony, bo na powtórzenie materiału miałem niecałe 2 dni, a ze względu na różne okoliczności mój termin egzaminu był przekładany przez ponad rok. W dodatku wszystko poszło tak sprawnie, że mogłem zdążyć na powrotny do Lublina o 12.55 z Warszawy Gdańskiej. 5 minut metrem i byłem już na dworcu. W Warszawie zaczynał już kropić deszcz, ale przestał akurat wtedy, gdy dotarłem na peron. Pociąg odjechał znowu idealnie o czasie. W moim wagonie znowu nie było tłoku – choć niektóre przedziały były prawie pełne, ja dostałem cały wyłącznie dla siebie. Mogłem wyciągnąć się wygodnie i udało mi się zdrzemnąć ponad pół godziny. Kiedy dotarłem do Lublina, pomimo chmur na niebie, było ciepło i całkiem słonecznie. Było tuż po piętnastej, więc zdecydowałem iść od razu na popołudniową mszę gdzieś w centrum. Miałem iść do kościoła powizytkowskiego, ale że jeszcze było sporo czasu do 16.00, zrobiłem sobie spacer po Starym Mieście. Lubelska starówka w piekne, niedzielne popołudnie to kojący widok po męczącej nocy i przedpołudniu pełnym wydarzeń. Skoro już byłem na Złotej, zaszedłem do dominikanów, gdzie msza też miała być o 16.00. Okazało się, że trafiłem na cudowny koncert wielkopostnej muzyki barokowej – kantaty Bacha w niemal natchnionym wykonaniu. I wtedy ostatecznie poczułem, że Bóg mnie tulił tą muzyką, całym tym dniem. Msza, kazanie, komunia – pomimo zmęczenia i braku koncentracji, wszystko to nagle odzyskało właściwy sens. Wróciłem do domu spokojny i pełen wewnętrznego uśmiechu.

Wieczorem chłopcy poszli spać bez większych protestów, typowych na zakończenie weekendu, kiedy musimy zmusić ich, żeby przestawili się na „szkolny” tryb funkcjonowania. Wszystko było na swoim miejscu. Przytuliłem się do Kay i usnąłem.

Kiedy się obudziłem, pomyślałem, że może jesteśmy synami marnotrawnymi nie tyle z powodu, że coś robimy wbrew przykazaniom, że odrzucamy religijne nakazy, których czasem do końca nie rozumiemy, ale dlatego,  że pozwalamy, aby omijały nas rzeczy piękne i dobre. Nie pozwalamy się przytulić Temu, Który Nas Kocha. A On tuli nas każdego dnia…

Zapiski Dobrego Łotra

„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.

Nie jest łatwo recenzować utwór napisany przez kogoś, kogo się zna osobiście, kogo się ceni i przede wszystkim, komu się wiele zawdzięcza. Przed takim zadaniem przyszło mi stanąć w wypadku „Zapisków Dobrego Łotra” autorstwa Andrzeja Mathiasza.

Andrzeja poznałem niemal równe 21 lat temu, zostając aktorem – amatorem (z akcentem na „amatorem”) w nowo powstającym Teatrze „Projekt”, którego Andrzej był pomysłodawcą, reżyserem i spiritus movens. Uczestnictwo w „Projekcie”, zarówno za sprawą spotkanych tam ludzi, jak i charyzmy samego Andrzeja, miało i mieć będzie nieodwracalny wpływ na moje poczucie estetyki oraz prywatne poszukiwania artystyczne i nie tylko. Siłą rzeczy recenzja ta będzie przykładem zdwojonego działania zasady nieoznaczoności Heisenberga – nie dość, że już przez samo pisanie recenzji (czyli „pomiar”) wpływam na swój osąd (czyli „wynik”), to jeszcze podchodzę do tego pisania z zasobem pojęciowym (czyli „narzędziem pomiarowym”) wyskalowanym na przedmiocie recenzji (czyli „mierzonym zjawisku”). Cóż, widać tak być musi…

Tak być musi również dlatego, że podchodzę do tego dzieła jako czytelnik, a nie jako krytyk. A jako czytelnik zazwyczaj postrzegam dany utwór w kontekście całej twórczości autora, a także w dużo szerszym kontekście, który można by nazwać „tłem aksjologiczno – pojęciowym”, określanym między innymi przez zbiór dzieł w jakiś sposób podobnych, przybliżających nam podobne tematy, czy też, ujmując inaczej,  podejmującym podobne wyzwania.

„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.

Jak można wyzwać siebie i Boga jednocześnie? Zadając pytania. Jedne trudne, leżące u podstaw aksjologii i ontologii, inne z pozoru dziecinne, by nie rzec „debilne”. Pytania o podstawy wiary, o sens  wartości podstawowych (?) dla społeczeństwa i jednostki, ze sztandarowym „Bóg, Honor, Ojczyzna” na czele, o miłość, o życie, wszechświat i całą resztę. Ale autor nie poprzestaje na pytaniach. Poszukuje odpowiedzi i próbuje ich udzielać. Ale każda odpowiedź okazuje się albo głupia i nic nie wyjaśnia, albo albo rodzi dziesięć nowych znaków zapytania. I tak jak tytułowy Dobry Łotr, wiemy i rozumiemy coraz mniej…

Kimże jest tytułowa postać? Pierwsze skojarzenie zawiodło mnie do sceny z Ewangelii św. Łukasza, który to wspomina o skruszonym złoczyńcy, proszący o łaskę Zbawiciela, ukrzyżowanego. I skojarzenie to wyprzedzało znacznie opublikowanie zapisków przez Andrzeja. Dobry Łotr pojawił się bowiem już wcześniej jako tytułowa postać przedostatniego spektaklu Teatru „Projekt”, zanim grupa zamieniła się w Kinoteatr i zmieniła muzę. Jak się okazało, moje skojarzenie było trafne, ale nie oddaje ono całego sensu postaci. Dobry Łotr jest bowiem „postacią – wytrychem” (i wydaje mi się to lepszym określeniem niż „klucz”) do zadawania niewygodnych pytań, odkrywania niestosownych praw oraz rozgrzeszenia się autora przed samym sobą i przed czytelnikiem. Z czego?

Z niedoskonałości formy, z chropowatości języka, z braku właściwych metafor, z zadawania głupich pytań, z własnej brzydoty, z natręctw, z niechcianych wspomnień oraz z myśli i czynów, wartych Piekła, czy chociażby jakiejś klątwy papieskiej. Jest co rozgrzeszać, ale dzięki temu, że Dobry Łotr jest alter ego autora, to stanowi odpowiednik ostatniej maski, która pozostanie na twarzy aktora, nawet jeśli ten obnaży się całkowicie. Dobry Łotr jest jak kratki konfesjonału, ostatnia bariera która oddziela rozgrzeszającego od rozgrzeszanego. Któż jednak potrzebuje tego rozgrzeszenia? Autor? A może każdy z nas? A może sam Bóg?

Dobry Łotr to bowiem nie tylko sposób, aby osobisty rozrachunek z sobą, światem i Absolutem wziąć w pewien nawias i nadać mu wymiar pewnej metafory – to również przeniesienie osobistych problemów na poziom zagadnień uniwersalnych (i vice versa). Dobry Łotr jest w pewnym sensie „jedermanem”, bohaterem uniwersalnym, którego cząstkę (a może nawet całość) odnajdziemy w sobie samych. I powrócę do mojej myśli, że dla pełnego zrozumienia dzieła, zarówno ono samo, jak i jego autor powinni zostać umieszczeni w odpowiednim kontekście. Wtedy dostrzeżemy, że Dobry Łotr  jest w pewnym sensie wiecznym, bezimiennym podróżnikiem z „Terra Nostra” Carlosa Fuentesa, rozbitkiem z „Wyspy dnia poprzedniego” Eco, bredzi jak pijany Wieniczka jadący z Moskwy do ukochanych, idyllicznych Pietuszek w powieści Jerofiejewa, albo błądzi w swych pijanych retrospekcjach jak Geoffrey Firmin w „Pod wulkanem” Lowry’ego. Jest też Dobry Łotr po trosze także niczym czarodziej Rincewind z pierwszych tomów „Świata dysku” Pratchetta, który przez cały czas próbuje zrozumieć swoje miejsce w historii, w której go umieszczono i idzie mu to z bardzo mizernym skutkiem. A jeśli wczytamy się w liczne odwołania do naszej codzienności, do naszej nijakiej często dookólnej współczesności, wtedy zrozumiemy, że my wszyscy jesteśmy w jakiś sposób Dobrymi Łotrami.

W trakcie lektury nie mogłem się oprzeć porównaniom i analogiom do innych prób takiego totalnego zmierzenia się z Absolutem i wszechświatem, tajemnicą dobra i zła, życia i śmierci – na poziomie ontologicznym, aksjologicznym, ekumenicznym, entomologicznym i każdym innym ;). Jest więc w zapiskach mnóstwo nie tylko zamierzonych, ale jak mi się zdaje, również mimowolnych nawiązań do Bułhakowa, Dostojewskiego (jakże by inaczej 😉 czy Philipa K. Dicka – nie tylko do „teologizującej” trylogii „Valis”, ale także do innych prób przedzierania się przez kolejne warstwy rzeczywistości, które były znakiem firmowym tego amerykańskiego autora. Tak mi się wydaje, że motyw z telewizorem również został zapożyczony od K. Dicka, konkretnie z powieści „Ubik”. I to nawet nie bezpośrednio, ale za sprawą innego Andrzeja, który jaki mi się zdaje mocno „maczał palce” w teatralnym pierwowzorze bohatera „Zapisków …”.

Żadne z tych zapożyczeń, czy nawiązań nie jest jednak wadą powieści Andrzeja Mathiasza. Wręcz przeciwnie, to stawia „Zapiski…” w bardzo dobrym towarzystwie, do którego dorzuciłbym jeszcze Dantego, a także Herberta z jego „Panem Cogito”, felietony ks. Józefa Tischnera i onomatopeiczną prozę i poezję Mirona Białoszewkiego. W tym wspaniałym towarzystwie Andrzej będzie wprawdzie pariasem i powinien czuć się jak parias. Ale nawet będąc pariasem, ma powody by głowę unosić wysoko.

Tak. „Zapiski…” pełne są literackich mielizn i braków warsztatowych i w wielu momentach bardziej przypominają szkic scenariusza do spektaklu teatru alternatywnego, niż prawdziwą powieść. Sceny, opisy i dialogi niemal genialne przeplatają się z takimi sobie i zwyczajnie kiepskimi. Kompozycja jest momentami na granicy chaosu, by nie rzec, że znajduje się w stanie permanentnej entropii. Brak jest tej cudownej subtelności, niemal poetyckiej metaforyki i klarowności przekazu, która była w pierwszych dwóch spektaklach „Projektu”. Jest zamiast tego pewien bezład, rozkład i degrengolada, która przyszła w kolejnych przedstawieniach. To wszystko prawda. Ale w odróżnieniu do nie zawsze trafionych pomysłów teatralnych, „Zapiski…” bronią się jako całość. Mało tego – uważam, że pomimo wszystkich wypisanych wad,  to doskonała pozycja.

„Zapiski…” urzekły mnie z jednego podstawowego powodu, którym jest autentyzm. Andrzej dokonuje swojej osobistej „egzegezy” w taki sposób, że nie oszczędza nikogo – ani świata, ani Boga, ani siebie. Dobry łotr jako alter ego stanowi swego rodzaju bufor, który wprawdzie łagodzi przekaz, ale przecież autor nie patyczkuje się z nikim. Szuka rozgrzeszenia i zbawienia, ale nie błaga o nie. Nie jest celebrytą, więc nie musi silić się na wykoncypowaną intelektualnie i zrobioną „pod publiczkę” bufonadę w stylu „Spowiedzi heretyka” Darskiego vel Nergala, ani nie kreuje się na alfę i omegę, jak Scott Adams przy okazji jego „God’s debris”. Andrzej desperacko i po ludzku szuka odpowiedzi, do końca pozostając sobą, czyli także artystą. A to stawia go w uprzywilejowanej pozycji, tak jak wtedy, gdy tworzył w teatrze. Sam kiedyś powiedział, że teatr to dla niego szansa, by choć na chwilę być równym Bogu, (a nawet zająć Jego miejsce) – tworzyć i panować nad swym dziełem. I jak się zdaje, jest to przywilej artystów – stawiać trudne, pytania, nawet samemu Stwórcy. Być może skazując się w ten sposób na potępienie, na siódmy krąg piekieł, w którym według Pana Cogito mieszkają sami artyści. A być może odnajdując dla siebie (i nie tylko) tę jedyną, wąską jak ostrze noża ścieżkę Zbawienia.

Aha, i byłbym zapomniał jeszcze o jednej rzeczy.  Niemal przez całą lekturę świetnie się bawiłem. A to już jest rzecz bezcenna :). I niezwykła, zważywszy że reprezentuję poglądy na większość spraw inne niż alter ego autora 🙂

PS 1. Andrzeju, mam nadzieję, że to definitywny początek kolejnego etapu Twojej artystycznej drogi. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i wersję drukowaną „Zapisków…”, po która ustawię się pierwszy w kolejce. Mam nawet kilka pomysłów, czym można ją wzbogacić 😉

PS 2. Polecam lekturę w szczególności słuchaczom Radia Maryja oraz TV Trwam. Myślę, że zarówno powieść, jak i autor zasługują w pełni na liczne protesty, pozwy i idącą za tym sławę i pieniądze 😉

 

Zmartwychwstanie 2012

 

Przyparto do muru

Zastraszono i wstrzymano

Aby zaprzeczył prawdzie

A jednak się kręci

 


Zgaszono światło

Trzymano w ciemnościach

Zasłonięto słońce

A jednak świeci

 


Skazano na śmierć

Pogardę i zapomnienie

Wtrącono do grobu

A jednak żyje!

 


Tylu zwycięstw, ile upadków

Tylu Zmartwychwstań, ile śmierci

I po stokroć Radości na każdy smutek

Z okazji Świąt Wielkanocnych 2012

Życzę Wam wszystkim w imieniu swoim i mojej Rodziny

Robert „Jester” Krzyszczak

PS. Te życzenia w tym roku w szczególności dedykuję Andrzejowi, który w szczególny sposób musiał doświadczyć tajemnicy Śmierci, Życia, Miłości i Przebaczenia…

Boże Narodzenie A.D. 2011

Tak się jakoś przyjęło, że co roku mniej więcej o tej porze wypada złożyć życzenia. W zasadzie wypadałoby je złożyć wszystkim, których się zna lub których się spotyka w tych dniach. Z pozoru najłatwiej złożyć życzenia tym, którzy są nam najbliżsi, których najbardziej lubimy, którzy są dla nas ważni. Ale osobom dla nas ważnym nie wypada życzyć zdawkowo „Wesołych Świąt!”, wysłać krótkiego SMSa z internetowego szablonu czy też pierwszą lepszą kartkę z internetowego serwisu. Od kilku lat próbuje walczyć z trywializacją i desakracją tych cudownych świąt, pisząc do Was te swoje przydługawe „katechezy” i licząc na to, że nie ulecą one w zupełną niepamięć i pozwolą Wam (i mnie samemu) więcej wynieść z Bożego Narodzenia.

Zastanawiałem się ostatnio, czy prawdziwe świętowanie jest możliwe w czasach, kiedy Boże Narodzenie zostało zagłuszone obchodami Święta Mikołaja i choinki (celowo piszę Święta Mikołaja, a nie dnia Świętego Mikołaja, bo Mikołaj ze świętością ma już wspólnego niewiele, a ponadto został rozmieniony na tysiące mikołajów, czyli ludzi którzy sezonowo uprawiają ten zawód).

Czy możliwe jest jeszcze Boże Narodzenie, kiedy wielu ludzi bałamutnie twierdzi, iż jest to tylko data w kalendarzu, ustalona dość arbitralnie przez Kościół, nie znajdująca do końca uzasadnienia w Nowym Testamencie? Czy ma sens świętowanie zdarzenia, które dla wielu ludzi jest tylko faktem z zamierzchłej historii, niemożliwym do dokładnego odtworzenia i zweryfikowania? Czy Święta mogą naprawdę być Świętami, kiedy zamieniono je w gigantyczny jarmark ze świecidełkami, przysmakami i dźwiękiem kolęd w najbardziej kiczowatych wykonaniach? Jak odnaleźć Boże Narodzenie, kiedy otoczka wokół niego już setki lat temu przysłoniła jego istotę?

Cóż, jeżeli zastanowić się głęboko nad tym wszystkim, to całe zamieszanie ma jednak sens. Te wszystkie zwyczaje, rytuały, umieszczenie Świąt pod konkretną datą – to wszystko miało służyć czemuś ważnemu. Miało pomóc nastawić właściwie nasze nieudolne zmysły, oswoić je z czymś przerastającym zwykłe pojmowanie, zsynchronizować nasze umysły ze „świętym czasem”. Oczywiście, człowiek ma to do siebie, że dużo łatwiej podąża za tą bardziej przyswajalną dla zmysłów otoczką, stąd tak łatwo gubimy istotę Świąt – to się zresztą odnosi nie tylko do Świąt Bożego Narodzenia.

Moi drodzy, ja uważam że Święta to właśnie przede wszystkim stan umysłu. Przedziwny stan, bo polegający na świadomym, dobrowolnym maksymalnym przełączeniu tego umysłu w stan bliski zeru – dokładnie tyle, by wciąż być świadomym swego człowieczeństwa, ale nic ponadto. Kiedy wyciszymy swój umysł, pozwolimy dojść do głosu temu, co ten umysł przerasta – jak w adoracyjnej pieśni „Co dla zmysłów niepojęte, niech dopełni wiara w nas”. Kiedy nastąpi to dopełnienie, usłyszymy najpierw cichy śpiew kolęd niesionych przez wsie i miasta, bicie dzwonów, śmiech dzieci, łzy wzruszenia bliskich, którzy być może po wielu latach spotkali się przy wigilijnym stole. Jednak to jeszcze nie ten poziom, musimy ściszyć bardziej – wtedy usłyszymy szepty najszczerszych dobrych życzeń i trzask łamanego opłatka, cichą modlitwę samotnego staruszka, którego nikt nie odwiedził w Święta, płacz głodnych dzieci, które Świąt nigdy nie zaznały i odległe echo tajfunu, który niczym złośliwy demon pustoszy jakiś odległy ląd w wigilijny wieczór. Jeśli to słyszymy, to znaczy że nasz umysł jest cały czas „za głośno”, musimy ściszyć jeszcze bardziej. Tak jak wspomniałem – prawie do zera. Wtedy zda nam się w pierwszej chwili, że nie słyszymy nic. Ale jeśli utrzymamy ten stan umysłu jeszcze przez jakiś czas, możemy usłyszeć jak Niebo styka się z Ziemią, jak świecą gwiazdy, jak sfery niebieskie obracają się coraz wolniej, aż w końcu stają. Czas się zatrzymał. Bóg się rodzi. Nieskończony, wszechmocny i jednocześnie bezbronny – w naszym sercach.

A potem możemy pozwolić, aby powoli wszystko zaczęło wracać. Usłyszymy głos anielskich chórów, zobaczymy przejmującą światłość. Czas zacznie znowu płynąć. Planety i galaktyki wznowią swój odwieczny ruch.

Ale nasz świat będzie już odmieniony…

Ile razy udało się nam przeżyć takie Boże Narodzenie? Czy chociaż raz? Jeśli nie, to może w tym roku, może wreszcie się uda. Bez tego wszystko co uczynimy w tym czasie, nie będzie Bożym Narodzeniem, ale co najwyżej jego rytuałem, zadośćuczynieniem tradycji, mniej lub bardziej udaną cepelią dla ucieszenia naszych zmysłów i zapewnienia sobie poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Bez tego nawet szlachetne gesty miłosierdzia będą tylko sposobem na zapewnienie sobie spokoju naszych sumień. A przecież możemy mieć coś więcej i dzięki temu dawać więcej…

Tego właśnie Wam i sobie życzymy z okazji Świąt Bożego Narodzenia A.D. 2011, abyśmy mogli wszyscy doświadczyć takiego stanu umysłu. Wtedy Bóg będzie mógł rodzić się co dzień, niezależnie od daty w kalendarzu, od udokumentowanych faktów historycznych, pomimo huku bomb i lamentu stworzenia,  przysłonięty świątecznym dekoracjami, zakryty szopkami i stosami świątecznych prezentów, a nawet zagłuszany zgiełkiem codzienności. Bóg będący Miłością, zrodzony z Miłości i Miłość niosący światu. Niech rodzi się co dzień.

 

Robert „Jester” Krzyszczak z Rodziną

23.12.2011

Władca Pierścieni – moja wojna o Pierścień

Recenzjami i analizami twórczości J. R. R. Tolkiena  zapełniono by niejeden dysk twardy. Z racji niezwykle wielkiego osobistego znaczenia tej sagi dla mnie, czuję się w obowiązku dorzucenia kilku zdań.

„Władca Pierścieni” ma dla mnie wymiar niezwykle osobisty. Na tyle osobisty, że przez wiele lat uniwersalne przesłanie powieści miało dla mnie drugorzędny charakter. Wędrówka bohaterów, na czele z dzielnym hobbitem Frodo, z idyllicznych zakątków Shire przez coraz bardziej mroczne, tajemnicze i pełne niebezpieczeństw krainy Śródziemia, od samego początku miała dla mnie charakter współbieżny do moich osobistych zmagań.  Trylogia należy do tych niezwykłych dzieł, które miałem okazję czytać w okolicznościach wielkiego natłoku intensywnych emocji. Doświadczałem w ten sposób sytuacji, kiedy to emocje ze świata realnego intensyfikowały doświadczenie lektury, a lektura wpływała na moją percepcję rzeczywistości. Takiego stanu doświadczał Bastian, bohater książki Michaela Ende „Niekończąca się opowieść”. W moim wypadku lektura „Wyprawy” zbiegła się z uczuciowymi zawirowaniami (pierwsze miłości), śmiercią bliskich osób i to wszystko zanurzone w klimacie jesienno – zimowej szarzyzny, która niemal pochłaniała całe światło i radość życia. Zasypiałem nad lekturą, kiedy za oknem zawodził nocny wiatr i budziłem się o ponurym świcie. Idąc na skróty z moje miejscowości do Lublina, brnąłem przez puste pola, tonące we mgle tak gęstej i zimnej jak ta nad starymi Kurhanami, w których hobbici omal nie pozostali na zawsze. Zacinająca jesienna słota w ciemną noc przypominała zdarzenia na Wichrowym Czubie, kiedy to Frodo został okrutnie zraniony przez Wodza Nadzguli – zraniony na zawsze, gdyż żadna moc w Śródziemiu nie mogła do końca tej rany uleczyć. We śnie uciekałem przed mrocznymi Dziewięcioma Jeźdźcami, czując niemal na karku oddech ich potwornych wierzchowców. Wraz z hobbitami cieszyłem się chwilami wytchnienia w Rivendell, bo akurat ten fragment lektury zbiegł się z chwilami radości w prawdziwym życiu. Tak samo jednak jak w książce, chwile radości w życiu były krótkie. Z bezpiecznego zacisza trzeba było ruszyć w gęstniejącą grozę, podjąć nowe wyzwania. Klaustrofobiczna wręcz groza podziemnego królestwa Morii była dla mnie niczym setki życiowych trosk zamykających mnie w potrzask, z którego cudem udawało się zbiec, choć nie bez ofiar. Każda łza wylana przez bohaterów nad utraconymi przyjaciółmi, był moją łzą, każde zwycięstwo nad siłami zła było i moim zwycięstwem. Upiorne spojrzenie oka Saurona, władcy złych mocy, wwiercało się także w moją duszę i tak samo jak Frodo, musiałem przed nim uciekać.  To niemal permanentne uczucie zagrożenia, osaczenia przez zło, które coraz zuchwalej sobie poczyna i coraz bardziej niepokonane się wydaje – tego nie da się zapomnieć. Podobnie jak nieodpartego wrażenia, że życie każdego dnia stawia nam jakiś Pierścień Władzy, mami nasz wzrok iluzją czegoś, co pozornie rozwiąże wszystkie nasze problemy. Bohaterskie czyny w trakcie wielkich, epickich bitew były natchnieniem do pokonywania moich przeciwności, tak jak i zacięty upór Froda i jego przyjaciela Sama, którzy we dwóch tylko podjęli się dokończenia straceńczej misji.

Podobnie jak Frodo, nie wyobrażałem sobie w pewnym momencie, że ta historia może mieć typowe szczęśliwe zakończenie. Tylko ponosząc wielkie ofiary, można pokonać Zło. Uratować świat, ale już nie dla siebie. Nawet zaś ratując świat, pokonując zło, trzeba mieć świadomość, że to zwycięstwo nie jest na zawsze. Na koniec zaś przyjdzie nam zostawić wszystko i wszystkich, których kochaliśmy i dla których walczyliśmy. Ale jak to ujął Gandalf Czarodziej w jednym z ostatnich zdań powieści „Płaczcie, bo nie wszystkie łzy są złe”. Dlatego choć Frodo i wielu innych zapłaciło wielką cenę za uratowanie świata, nie sposób nie uśmiechnąć się wraz bohaterami przez łzy, czytając zakończenie historii. Tak czy inaczej przyznam się, że pożegnanie w Szarej Przystani było dla mnie jednym z najtrudniejszych w życiu. Chociaż to tylko książka, proza do której można wrócić. Wracałem, nawet kilkadziesiąt razy. Choć zacząłem dostrzegać także uniwersalny wymiar powieści, to jednak nadal nie mogę powstrzymać śmiechu, łez a nawet strachu dzielonego z bohaterami.

Tolkien dokonał rzeczy niezwykłej. Napisał nie tyle powieść fantasy, ile zdaje się że dokonał wejrzenia w świat rzeczywiście istniejący w jakimś innym wymiarze. To wrażenie zostało dodatkowo spotęgowane przypisami do III tomu, w których opisane zostały do końca zostały losy wszystkich bohaterów oraz zostały opisane w skrócie dzieje Śródziemia, jego geografia i mitologia. Czytając tę „powieść po powieści” miałem wrażenie, że oto uzyskałem wgląd w inny świat podobnie jak autor. To nie jest powieść – to zapiski archeologa i kronikarza Śródziemia. Dzieła zebrane i zredagowane już po śmierci autora („Silmarillion”, „Niedokończone opowieści”, „Dzieci Hurina”) jeszcze bardziej utwierdzają mnie w tym sądzie.

Tak sobie myślę, że J. R. R. Tolkien nie umarł tak po prostu. W pewną ciemną, sztormową noc został zabrany z małej przystani pośród klifów zachodniej Anglii. Biały okręt ze srebrnymi żaglami zabrał go jak starego Bilba Bagginsa na Zachód. Płynąc w tamtym kierunku po wielu dniach żeglugi poczuł na swej starej twarzy powiew ciepłego wiatru i zobaczył tonące świetle brzegi Błogosławionej Krainy.

Wierzę, że kiedyś tam właśnie się spotkamy. Pan Tolkien, jego przyjaciel C.S. Lewis, Gandalf, poczciwy Bilbo, Sam, Frodo, elf Legolas i krasnolud Gimli a z nimi ja, być może moi synowie i wielu nam podobnych. Usiądziemy wygodnie, wyciągniemy fajki, nabijemy wybornym tytoniem z Południowej Ćwiartki i będziemy opowiadać sobie cudowne historie, wspominać dawno minione troski, z uśmiechem pykając fajkami i wypuszczając z nich kółka wonnego dymu. Nie będziemy się z niczym śpieszyć. Przecież będziemy mieć całą wieczność.

Przepis na łzy Błazna

„So here once more in the playground of the broken hearts…” – pierwszy LP Marillion przenika duszę już pd pierwszych słów, od pierwszych taktów tytułowego „Script For A Jester’s Tear”. Zarówno w tym utworze, jak i na całej płycie, nie ma w zasadzie przypadkowych dźwięków, na siłę dodanych słów, ani piosnek nagranych dla „zapchania dziur”. Wszystko w tej muzyce i w tych tekstach ma swoje miejsce i znaczenie. Słuchając tytułowej kompozycji, pomimo licznych metafor, cały czas mam wrażenie że słucham autentycznego wyznania. Takich wyznań się już teraz nie składa, bo nikt się nie chce przyznać, że kochał tak mocno, naiwnie i nieszczęśliwie. Czy tak właśnie kochał Fish, wokalista i frontman grupy? Myślę, że tak. I potrafił ten stan zamknąć w niesamowitych tekstach.

Ale pierwsza płyta Marillion to nie są tylko opowieści o nieszczęśliwej miłości – od smutnego wyznania błazna zaczyna się snuć opowieść o goryczy, zdradzie, szaleństwie, narkotykach, rozczarowaniu i katharsis. Właśnie o tym mówią kolejne utwory „He knows you know” i „The Web”, które łączą się w jedną, rozbudowaną, kilkunastominutową kompozycję. Ale cóż to jest za kompozycja! Niby nie ma tu wyrafinowania ani wirtuozerii, ale te kilkanaście minut to prawdziwy majstersztyk – Fish to deklamuje swój tekst niemal beznamiętnie, to szyderczo zawodzi, to śpiewa żałosnym tonem, to tnie ostrym falsetem jak brzytwą. A jest to tekst, który  stanowi rebus pełen słownych gier, niuansów i emocji ukrytych jakby pod dziwną materią słów. Wszystko to przy zmianach rytmu i melodii, która niby krąży cały czas wokół jakiegoś wspólnego tematu, ale tak naprawdę wciąż staje się czymś nowym, dalszym etapem zawiłej historii. No i to genialne połączenie obu utworów – genialne także dlatego, że słuchając płyty po raz pierwszy cały czas szukałem, gdzie zginął mi cały jeden utwór. Ciągle traktowałem to jako pojedynczą kompozycję, bo tak idealnie się to muzycznie i tekstowo zgrywa. Dopiero wiele miesięcy później mając już płytę w wersji CD i obserwując przeskakujące numery ścieżek, upewniłem się, gdzie leży granica pomiędzy utworami. Te kilkanaście minut to prawdziwa quintesencja progresywnego rocka.

Po tej muzycznej wyprawie czas na rockową krotochwilę, czyli „Garden party”. Gorzka satyra na przyjęcia i imprezy u znanych i lubianych, w trakcie których to imprez mniej znani próbują zaistnieć. Na długo przed szałem paparazzich, big brotherami, pudelkami, idolami i całym tym szajsem, Fish żartuje na swój cyniczny sposób zarówno z angielskiego społeczeństwa klasowego, jak i z tego nastąpiło po nim – plebejskiego kultu celebrytów. Utwór, choć z pozoru stanowi muzyczną błahostkę na tle reszty albumu, to jednak po wnikliwym wysłuchaniu odkryć można w nim prawdziwą perełkę. No i ze względu na fragment tekstu (posłuchajcie i zgadnijcie który ;)), przez długi czas wywoływał falę niezdrowego entuzjazmu na koncertach.

Po każdej imprezie przychodzi w końcu poniedziałkowy poranek. Dokładnie „Chelsea Monday”. Sam tytuł, to zresztą kolejna gra słów – może oznaczać tytuł ukazującego się w poniedziałki tabloidu, może oznaczać poniedziałek w tytułowej dzielnicy Londynu, a w końcu Chelsea może być też imieniem dziewczyny, która przyjechała do wielkiego miasta z głową pełna naiwnych marzeń o sławie i goszczeniu na okładkach pism, a spotkały ją tylko rozczarowania. Muzyka jest adekwatna do tej historii, w dźwiękach przebija tęsknota i rezygnacja, żal po straconych marzeniach który znajduje ujście w cudownym solo gitary. Czy to płacze dziewczyna, czy też wiatr unoszący mgłę znad bruku londyńskiego chodnika, jedyny świadek jej gorzkiego losu?…

W ten sposób dochodzimy do końca listy rozliczeń Fisha z rzeczywistością. Najmocniejszy utwór na płycie, najbardziej wkręcający się w świadomość – „Forgoten sons”. Utwór o bezimiennych synach każdej ojczyzny, wysłanych na bezsensowne wojny, potrzebne wyłącznie politykom i korporacyjnym bossom, którzy je wywołali. Ten utwór jest jak palec wycelowany w bezlitosnym oskarżeniu wobec rządzących. Każdy dźwięk muzyki i każde słowo wokalisty drą po skórze jak zardzewiały drut kolczasty, wstrząsająca melodeklamacja Fisha będąca parafrazą modlitwy „Ojcze nasz” wbija w świadomość jak serie z automatu. A potem następuje finał  z cudowną kantyleną gitary Steve’a Rotherego, jakby bezimienna skarga i pieśń żałobna na cześć ofiar wojny, pieśń która brzmi w uszach jeszcze długo po wyłączeniu płyty.

Marillion przez długi czas był porównywany do Genesis z czasów Petera Gabriela. Nie da się uciec od tych porównań i faktem jest, że inspiracje poprzednikami są widoczne, zwłaszcza na tej pierwszej płycie. Niemniej jednak wyjątkowość Marillion polegała od początku na niezwykłym połączeniu nie tylko muzycznego kunsztu, przemyślanych i rozbudowanych kompozycji, inteligencji tekstu, ale także szczerych emocji i pasji, a kiedy trzeba – niezwykłej autoironii. Tego brakowało w niejednym zespole, który mógł się poszczycić muzykami bardziej wybitnymi niż Marillion. „Script for a jester’s tear” jest na to najlepszym dowodem i to już od chwili spojrzenia na okładkę płyty. Dzieło Marka Wilkinsona, nadwornego grafika Marillion, nie tylko stanowi operującą na granicy surrealizmu zapowiedź treści płyty, ale też samo w sobie potrafi dać do myślenia. Niewiele znam okładek rockowych albumów, które dawałyby tak wiele do myślenia , jak te z 3 pierwszych studyjnych albumów Fisha i spółki.

PS. Dla mnie ta płyta ma także bardzo osobisty wymiar – to dzięki niej A.D. 1992 (będąc w wieku 16 lat) postanowiłem zostać Jesterem. I jestem nim do dziś…