#335/365: Lenistwo, czyli jeszcze o jakości…

Zapowiedziałem wczoraj, że przez swoje własne lenistwo, nadmiar inspiracji i zbyt krótką dobę (swoją drogą „nadmiar inspiracji i zbyt krótka doba” to bardzo ładne określenie na kiepskie radzenie sobie z określaniem priorytetów), dziś jeszcze podeprę się już nie tylko inspiracją, ani też krótkim cytatem, ale bezczelną wklejka całej treści kogoś innego, a mianowicie o. Adama Szustaka. Zrobię to z dwóch powodów. Po pierwsze: wczorajszy odcinek jego youtubowych „Wstawaków” był kontynuacją odcinka wtorkowego. Zrobił się z tego naturalny „dyptyk o jakości”, który można by przez analogię do filozofii Tadeusza Kotarbińskiego potraktować jako chrześcijański „Mini traktat o dobrej robocie” – więc dla spójności drugi odcinek tez wypada mi w całości zacytować. Po drugie zaś: o. Adam Szustak na pewno nie miałby nic przeciwko temu, że jego „Wstawaki” są wklejane w całości przez kogoś innego. Zostawiam Was zatem z o. Adamem i zachęcam do własnych przemyśleń o ilości, jakości i miłości…

#334/365: Nie liczy się ilość

Długa przerwa we wpisach nie wynika z mojego lenistwa (choć może trochę). Nie wynika tez z braku inspiracji, bo od tej momentami aż się gotuje. Natomiast nie wiedzieć czemu doba zrobiła się jakoś dziwnie nierozciągliwa, ba, nawet zbiegła się jak wełniany sweterek wyprany w temperaturze 60 stopni. Innymi słowy, 24 godziny jakoś nie może pomieścić wszystkich rzeczy, które chciałbym zrobić. Z tego powodu ucieknę się przez dwa dni do twórczości obcej, która idealnie zgrała się z moim dzisiejszym doświadczeniem i ostatnimi przemyśleniami. Zdarzyło mi się uczestniczyć wirtualnie jako gość na Forum Jakości Kształcenia organizowanym przez Polską Komisję Akredytacyjną. Przysłuchując się dyskusjom o zmianach w kształceniu akademickim, jakie wymusiła pandemia, doszedłem do wniosku, że niezależnie od tego, czy nauka odbywa się zdalnie, czy też w bezpośrednim kontakcie z nauczycielem, o jakości kształcenia decyduje troska, zaangażowanie i obustronna chęć zbudowania międzyludzkiej relacji. Jak się okazuje analogiczne intuicje miał też dominikanin o. Adam Szustak we wtorkowym odcinku youtubowego cyklu porannego „Wstawaki”. Polecam zatem obejrzenie, gdyż wypowiedź o. Adama przenosi moje przemyślenia na bardziej ogólny poziom…

#310/365: Prazdnik

Wczorajszy dzień, czyli sobota 15 maja 2021, zaczął się jak co dzień, a raczej jak każda zwykła sobota. Nie od razu to do mnie dotarło, ale świat na zewnątrz był jakiś inny. Polski Ład ma sprawić, że w naszym kraju zapanuje dobrobyt i szczęście powszechne na poziomie nieporównywalnie wyższym do stanu obecnego. Myśl ta nie daje mi spokoju od momentu przebudzenia o 5.39 rano w niedzielę 16 maja. Panie Premierze, czy jest ze mną coś nie tak?

Wczorajszy dzień, czyli sobota 15 maja 2021, zaczął się jak co dzień, a raczej jak każda zwykła sobota. Nie wdając się w szczegóły, do południa wszystko odbywało się według normalnej, sobotniej rutyny. Nawet domowe nieporozumienia i awantury, których osią jak jak co tydzień było sobotnie sprzątanie, przebiegały według scenariusza przewidywalnego jak w brazylijskiej telenoweli. Mając już dość przeciągającego się pasma naładowanych przesadzonymi emocjami monologów, wygłaszanych przez wszystkich domowników włącznie ze mną w reakcji na sprzątanie, ewakuowałem się ucieczką na zakupy. Wieczorem brat z bratową mieli wpaść na urodzinowy podwieczorek mojej Żony, a parę rzeczy z listy zakupów wciąż brakowało. Wyposażony w karteczkę z rzeczoną listą trzasnąłem drzwiami i bez słowa ruszyłem w pielgrzymkę do jakiegoś zakupowego sanktuarium.

Nie od razu to do mnie dotarło, ale świat na zewnątrz był jakiś inny. Chociaż kwadrans wcześniej wiał zimny wiatr, kropił deszcz i niebo zapowiadało ulewę, to po wyjściu z naszego bloku okazało się, że pogoda była już zupełnie inna. Zanim dotarłem do samochodu, owiało mnie parne powietrze, a słońce, które tak niespodziewanie wychynęło zza chmur, przygrzewało już na tyle mocno, że musiałem pomimo wielkiej niechęci wrócić do naszego mieszkania i zmienić strój. Nieświadom niezwykłości przemian zachodzących w świecie, klnąc głośno na zmienność pogody, w całkiem już letnim „autficie” wypadłem z domu po raz drugi. Wychodząc, kątem oka zauważyłem, że Żona jest jakby przyjaźniej nastawiona do mnie.

Nie zorientowałem się, ale wszystko jakoś dziwnie zaczęło do siebie pasować. Wracając, aby zmienić strój, zamieniłem niechcący kluczyk do samochodu i dopiero na parkingu zorientowałem się, że ten, który miałem w kieszeni, był do forda Żony. Drugi raz wracać mi się już nie chciało i bardzo dobrze – dopiero wsiadając do środka przypomniałem sobie, że w moim aucie padła nie dawno klimatyzacja i jeszcze nie doczekała się naprawy, wobec tej gwałtownej przemiany pogody na parną i słoneczną przesiadka do klimatyzowanego wozu była więc całkiem przyjemną pomyłką. Jadąc do dyskontu na drugą stronę dzielnicy dostrzegałem kolejne oznaki przemiany świata. Starszy pan, którego przepuściłem na przejściu przed rondem, uśmiechnął się do mnie w podziękowaniu. Samochody, które wpakowały mi się w międzyczasie na ulicę za rondem, miast zablokować przejazd wlokąc się 30 na godzinę, co jest standardem, gdy człowiek straci czas przed rondem, tym razem jechały wszystkie przepisowo, ale na tyle sprawnie, że dojechałem do pierwszego skrzyżowania w sam raz na zmianę światła na zielone. Przez całą drogę do dyskontu nikt nie zajechał mi pasa bez kierunkowskazu, ani nie wymusił pierwszeństwa na kolejnym rondzie, a kiedy dojeżdżałem do kolejnego przejścia, starszy pan zmierzający w jego kierunku ostentacyjnie zatrzymał się kilka kroków przed nim, dając mi znak, żebym nie hamował, aby go przepuścić. On również się uśmiechał. Na parkingu przed dyskontem panowało jakieś radosne ożywienie – ludzie choć zapędzeni, to jednak zapędzeni byli jakoś tak odświętnie. Te kolejne, na pozór zwykłe, ale na co dzień rzadko występujące w takim nagromadzeniu przejawy społecznego zadowolenia zaczęły mi się składać w głowie w jedną sekwencję, która skłoniła mnie do sformułowania pierwszych wniosków: „No tak! Przecież ludzie wreszcie chodzą na zewnątrz bez maseczek. Oddychają pełną piersią. Wielu pewnie już zdążyło w nocy uczcić na mieście otwarcie restauracyjnych i kawiarnianych ogródków.”. Zagadka wydawała się rozwiązana, ale parę rzeczy mi do tej hipotezy nie pasowało. Jakoś nie bardzo chciało mi się wierzyć, że obaj starsi panowie mijani na przejściach dla pieszych zdążyli w nocy zaliczyć świętowanie otwarcia gastronomii. Co więcej, we wnętrzu dyskontu, pomimo maseczek też wszyscy byli nadal jacyś tacy mili, uprzejmi i troskliwi. Udało mi się jak nigdy kupić w jednym sklepie wszystkie artykuły z listy sporządzonej przez Żonę. Pomimo niepełnej obsady przy kasach i długich kolejek z tym związanych, nikt nie marudził, nie było żadnego roszczeniowego wołania, aby kierownik sklepu coś z tym zrobił. Panie kasjerki były uśmiechnięte i usłużne bardziej niż zwykle, jakby startowały w firmowym konkursie na najlepszą obsługę klienta. Nie dawało mi to już zupełnie spokoju, więc koncypowałem dalej po odejściu od kasy z kartonem wypełnionym dobrami konsumpcyjnymi (za które zapłaciłem kilkadziesiąt złotych mniej, niż się spodziewałem), że to może wpływ tej pogody, lepszej niż w prognozach, a może też i wieści o słabnącej pandemii wraz ze efektem maseczek doprowadziły do takiego nagromadzenia pozytywnej energii w społeczeństwie. Wparowałem z tymi myślami kotłującymi się w głowie (i z kartonem pełnym zakupów oczywiście też) do mieszkania i już miałem się swoimi społecznymi odkryciami podzielić z Żoną, kiedy nagłe łup! Kolejna awantura, bo kupiłem jednak nie taki rodzaj mięsa, jakiego Żona potrzebowała do zrobienia przekąsek na podwieczorek. Rozczarowany i wściekły, że oto właśnie ukochana moja rozwaliła tak piękną hipotezę dotyczącą pozytywnej przemiany społecznej, wypadłem z domu i udałem się do pobliskiego marketu. Uwzględniając fakt, że odwiedzić nas miał tylko brat z bratową (i bratankiem, który zjada 1/3 dorosłej porcji) oraz, że w domu u nas praktykujemy fleksitarianizm (w przypadku naszych synów umiarkowany, a przypadku moim i Żony bardzo radykalny), zapas mięsa, który zakupiłem, powinien nam wystarczyć do wakacji. Dobrze, że mamy spory zamrażalnik. Zakup takiej ilości mięsiwa z jednej strony był wynikiem wciąż nie do końca wygasłej (i zupełnie irracjonalnej, przyznaję) złości na Żonę, ale również tego, że wbrew wieściom o postępującej drożyźnie, w sklepie były aż trzy atrakcyjne promocje na stoisku mięsnym. W milczeniu zaniosłem więc łupy ze swojego polowania do domu i kiedy je wykładałem na blat w kuchni, przeszła mi już reszta złości. Żonie zresztą też. To było dziwne. Z powodu sprzątania nie miała jeszcze okazji wyjść na spacer i nacieszyć się bezmaseczkową swobodą, a i przygotowywanie kolejnych przysmaków dla gości było pracochłonne i momentami stresujące, zwłaszcza kiedy okazywało się, że jakieś naczynie lub akcesorium kuchenne zaginęło w niewyjaśnionych okolicznościach (co jest według mnie normalnym skutkiem ubocznym sprzątania) – pomimo tego Żona zachowywała niezwyczajny dla niej w takich okolicznościach dobry humor. Pominąwszy zatem krótką awanturę o mięso, także jej zachowanie wpisywało się w ten dziwny społeczny trend, jaki nagle zapanował.

Postanowiłem nie kusić losu i zabrałem syna do sklepu sportowego, bo potrzebował nowych butów piłkarskich na mecz rozgrywany następnego dnia (czyli w niedzielę). Przez całą drogę festiwal pozytywnych zdarzeń trwał w sposób niemal niezakłócony. Kierowcy jadący wolniej nie blokowali lewego pasa, a większość jechała przepisowo jak nigdy. Aż głupio było przekroczyć przepisowe 50. Pomyślałem, że to przez policyjną akcję „Prędkość” i zaraz na potwierdzenie tej myśli dostrzegłem patrol, który właśnie spisywał jakiegoś delikwenta po przeciwnej stronie ulicy. Spodziewając się kontroli kaskadowej, grasującego stada zamaskowanych wideoradarów lub patroli motocyklowych, jechałem przez większość drogi przepisowo jak nigdy. Ale gdzie tam, żadnych patroli więcej, a kierowcy wszyscy jadący przepisowo jak na egzaminie na prawo jazdy. W sklepie sportowym od razu znaleźliśmy właściwą parę butów, w dodatku była to para najtańsza, gdyż z końcówki serii. Buty pasowały jak ulał, a młody jak nigdy nie marudził, że słabe, że Neymar i Messi używają butów innego producenta, i tak dalej. 10 minut i było po sprawie. Oczywistością, której wyjaśniać chyba nie muszę, był fakt, że w drodze powrotnej mieliśmy zielone światło na wszystkich skrzyżowaniach, a policyjnego patrolu z radarem już nie było. Kiedy wchodziliśmy do naszego bloku, udzielał mi się już stan euforii tak niezwykłej, że byłem gotów zapukać do każdego z sąsiadów, proponując im z czystej życzliwości skopanie ogródka. Powstrzymały mnie przed tym dwie okoliczności: po pierwsze, zdałem sobie sprawę, że moi sąsiedzi nie mają ogródków, bo mieszkamy w bloku; po drugie, miałem jeszcze pomóc Żonie w ostatnich przygotowaniach. Ta druga okoliczność usprawiedliwiła mnie w moich własnych oczach z tego, że wycofałem się ze swego odruchu życzliwości i nie zaproponowałem sąsiadom np. chociażby wyniesienia śmieci lub umycia samochodów, jako ekwiwalentu skopania ogródka. W końcu rodzina jest najważniejsza, a na sąsiedzką życzliwość każdy dzień jest właściwy.

Pokrzepiony tą pozytywną myślą kroiłem w domu składniki na pikantną sałatkę ziemniaczaną. I pomimo, że pomysł na sałatkę był moją kompletną improwizacją, wszystko wyszło świetnie. Sałatki Żony również. W lodówce czekał tort i szampan zostawiony specjalnie na tę okazję. Na długo przed przybyciem gości na stole czekały wszystkie przekąski i butelka zacnego wytrawnego mołdawskiego cabernet sauvignon – jednym słowem byliśmy gotowi przed czasem, co jest w naszej rodzinie stanem tak nienormalnym, że aż niepokojącym. Poczucie pozytywnej zmiany jaka zaszła nie tylko w ludziach, nie tylko w dostrzegalnej dookolnej rzeczywistości, ale wręcz w całym możliwym do objęcia umysłem świecie, było równie fizycznie namacalne, co niewytłumaczalne. Nic nie drażniło, wszystko było takie jak trzeba i zdążało tam , gdzie należało… Już miałem podzielić się z Żoną swoimi spostrzeżeniami i wątpliwościami z tym związanymi, kiedy to nagle właśnie moja Żona włączyła wieczorne wiadomości, nadawane w telewizji wielce nierządnej i prawie na pewno kontrolowanej przez jakiś wrogi , obcy kapitał. I wszystko stało się jasne. Nagle wszystkie zagadkowe elementy ułożyły się w spójną i zrozumiałą odpowiedź. Brzmiała ona: (NOWY) POLSKI ŁAD. Gdy stałem przed telewizorem i w nabożnym skupieniu wyławiałem sens wypowiedzi naszego Wielkiego Premiera, pomimo, że celowo były one zdeformowane przez nieprzychylne media, wreszcie dotarło do mnie, co było źródłem tej wielkiej przemiany, której skutki dostrzegałem mniej więcej od południa. Otóż przemiany te były niczym innym, jak efektem fali pozytywnej energii, wywołanej przez ogłoszenie Wielkiego Rządowego Planu, dzięki któremu w naszym kraju będzie tak pięknie, że już nie tylko UE, ale nawet Szwajcaria, Kanada i Nowa Zelandia będą sobie nas stawiać za wzór do naśladowania, co oczywiście przyczyni się do pozytywnego naśladownictwa i zmiany świata na lepsze. Zrobiło mi się tak błogo, tak lekko, że omal nie zszedłem z przypływu szczęścia. W tym momencie brat z bratową i bratankiem dotarli w końcu do nas i konieczność podania przekąsek, nalewania wina i prowadzenia konwersacji w języku innym niż śpiewy chórów anielskich, sprowadziła mnie z tych wyżyn na ziemię. Nie wiedzieć czemu przypomniał mi się wiersz, którego uczyć się musiałem na pamięć w 6-tej klasie podstawówki, czyli gdzieś u schyłku „komuny”, na lekcji rosyjskiego. Wiersz ten brzmiał mniej więcej tak w języku oryginalnym (podaję we własnej transkrypcji fonetycznej, gdyż nie mam w tej chwili głowy ani do szukania opcji pisania cyrylicą, ani tym bardziej szukania innych metod transkrypcji):

Siewodnia prazdnik i wiesna

Ja słyszu smiech i gołosa

Ja podbieżał skoriej k oknu

Smatrju, no ulicu swoju nikak nie uznaju

Narod po ulice idzjot

Fłaszki, cwiety narod niesjot…

Dalszego ciągu nie pamiętam – darujcie, uczyłem się tego jakieś 33 lata temu. Nie pamiętam autora, ani tytułu, jedynie fakt, że lekcja, na której uczyliśmy się wiersza miała temat „Prazdnik Pierwowo Maja” (znów transkrypcja fonetyczna własna) – czyli Święto Pierwszego Maja. Ja wiem, że na pozór jest to trochę nie ten temat, ale kiedy słyszałem cudowne słowa Premiera o Polskim Ładzie, jako żywo udzieliła mi się atmosfera z tamtego wiersza. Ten sam entuzjazm, tak samo wspaniała i śmiała wizja świata i tyleż samo cudownego ciepła pod sercem, że jest w naszym kraju władza (no może nie w naszym, ale w jakimś na pewno), która potrafi obywatelom wyznaczyć światłe cele i pchnąć ich by z flagami i pieśnią na ustach ku tym celom dumnie maszerowali.

I nawet kilka lampek szampana i mołdawskiego czerwonego wina nie potrafiły mnie tej cudownej perspektywy pozbawić. Przytulałem przez snem Żonę z poczuciem spokoju, jaki nie gościł w moim sercu już od dawna…

Obudziłem się jednak wcześnie rano dręczony przez jedną niespokojną myśl, której długo na początku nie mogłem wyartykułować. Ale w końcu zdołałem. Otóż, pomyślałem sobie, Polski Ład ma sprawić, że w naszym kraju zapanuje dobrobyt i szczęście powszechne na poziomie nieporównywalnie wyższym do stanu obecnego. A przecież po prawie 6 latach rządów Zjednoczonej Prawicy już w tej chwili jest już tak dobrze, że wszystkie narody błogosławią sobie używając nazwiska naszego Premiera i jego Prezesa. Czy zatem jesteśmy gotowi na jeszcze większa dawkę szczęścia i dobrostanu powszechnego? Czy to nam aby nie zaszkodzi?

Myśl ta od momentu przebudzenia o 5.39 rano w niedzielę 16 maja nie daje mi spokoju. Panie Premierze, czy jest ze mną coś nie tak? Może potrzebuję jakiejś terapii, zimnych biczy wodnych, elektrowstrząsów, zsyłki, przepraszam, skierowania na leczenie klimatyczne?…

#269/365: Radosny okrzyk

Życzę Wam, abyście również doświadczyli Zmartwychwstania. Prawdziwego Zmartwychwstania. Każego dnia. Niech objawi się ono w Waszym życiu, tak jak tego potrzebujecie.

Dziś w nocy nie mogłem spać. Czułem, że dzieje się coś dziwnego, niepojętego. Jakby jakaś niewyjaśniona siła targała moim sercem. Jakby do mej duszy ktoś dobijał się z niespodziewaną wiadomością. W końcu nad ranem zrozumiałem. Wprawdzie wieczorna liturgia Wigilii Paschalnej skończyła się po 23.00, ale Jezus ze mną nie skończył. On dopiero zaczął swoje Zmartwychwstanie. Całą noc rozbijał głazy w moim sercu, rozświetlał mroczne zakamarki mojej duszy. I skończył nad ranem. Czułem się jak dziedziniec świątyni w Jerozolimie, z którego Jezus wyrzucił przekupniów i bankierów – wymieciony, oczyszczony, wreszcie gotowy na przyjęcie Dobrej Nowiny. Wtedy wyczerpany uległem. „Ok, Jezu Ty rządzisz.”, tak powiedziałem w myślach. I wtedy dotarło do mnie, że On zmartwychwstał. Prawdziwie zmartwychwstał! Alleluja!

Życzę Wam, abyście również doświadczyli Zmartwychwstania. Prawdziwego Zmartwychwstania. Każego dnia. Niech objawi się ono w Waszym życiu, tak jak tego potrzebujecie. Rozbiciem skorupy codzienności, rozerwaniem więzów, grzmotem i świałem, radosnym okrzykiem, urzekającą muzyką, niepohamowanym śmiechem, niestrudzonym biegiem, szalonym tańcem, a kiedy trzeba – dojmująca ciszą… A kiedy trzeba, ukojeniem po stracie.

Allejuja!

#221/365: Dzień Optymistów

Ktoś kiedyś zrobił taką analogię: pesymista widzi ciemny tunel, optymista widzi tunel i światełko na jego końcu, realista zaś widzi tunel, na jego końcu światełko i jednocześnie ma świadomość, że za tym światełkiem jest kolejny tunel. Moim zdaniem to porównanie nie oddaje istoty postawy optymisty….

Na skutek nieznanych do końca historycznych zawijasów do dnia 14 lutego przylepiono etykietę Dnia Zakochanych. W sumie byłoby to coś całkiem uroczego, gdyby nie fakt, iż jak każdą podobną okoliczność, od Dnia Wszystkich Świętych przez Boże Narodzenie, aż po Wielkanoc, przepuszczono Dzień św. Walentego przez filtr komercyjnej papki. Można by to wszystko jakoś przełknąć, te wszystkie niepotrzebne prezenty, tony kwiatów, godziny kombinowania z kartką zawierająca walentynkowe życzenia, konieczność organizowania romantycznych kolacji i całą masę innego zachodu, który wiąże się ze wzmożonym zabieganiem w owym dniu o względy osoby dla nas atrakcyjnej. Ja nawet wspólne oglądanie komedii romantycznej w tym dniu jestem w stanie przełknąć (zaznaczam jednak, że nie bez oporu i zazwyczaj muszę to zrównoważyć obejrzeniem jakiejś krwistej rozpierduchy lub seksistowskiego, męskiego stand-upu). Ale czy większość z nas w ogóle wie, o czym jest to całe święto. W końcu, co to znaczy „być zakochanym”?

Usiadłem sobie nad tym pytaniem na chwilę już prawie o zmierzchu wczorajszych Walentynek. Zazwyczaj stan zakochania utożsamiamy z jakąś fascynacją, graniczącą oszołomieniem drugą osobą. Odurzenie będące efektem potężnego wyrzutu hormonów do krwi, jazda na emocjonalnym „haju” sprawiająca, że obiekt naszej adoracji ląduje w centrum naszego świata i staje się źródłem naszej energii do działania. Kto choć raz w życiu przeżył ten stan, wie, że ciężko go porównać z czymkolwiek innym. Ale ten stan nie trwa wiecznie. Więcej, lądowanie z tego stanu dla wielu par kończy się bolesnym rozstaniem i zaliczeniem twardego lądowania, po którym siniaki potrafią boleć długie tygodnie, miesiące, a nawet lata. Jakiż więc to powód do świętowania, że jest się zakochanym? Może jednak chodzi o coś innego, może pojęcie zakochania trzeba rozszerzyć? Przecież widuje się czasem jakąś starszą parę, która po kilkudziesięciu latach wspólnego życia obdarza się taką czułością, ciepłem, a nawet namiętnością, że nawet dwudziestolatkowie mogliby im tego pozazdrościć. Nie jest to zjawisko częste, ale jednak występuje. Zakochanie nie daje się zatem zredukować do pojęcia hormonalnego szału i emocjonalnego zafiksowania na tej jednej, jedynej osobie. Gdyby tak było, cały ten walentynkowy obłęd byłby kompletnie bez sensu. Powinno tu chyba chodzić o coś o wiele bardziej trwałego.

A może chodzi tylko o jakiś rodzaj zaślepienia, szczególny rodzaj ignorowania wad drugiej osoby, ciągłego idealizowania, dzięki któremu można być w nią zapatrzony bez pamięci? Raczej nie, przecież nie można być w ten sposób przez kogoś zauroczonym przez długie lata. Czar mija, zakochanie znika. Tak się dzieje rzeczywiście, niejeden związek rozpada się wraz z ustaniem tego zauroczenia. Ale co z naszą parą staruszków trzymających się za ręce i spoglądających na siebie w pąsach, jak nastolatki? A może to całe zakochanie to rzeczywiście tylko coś ulotnego, nietrwałego, stan zarezerwowany dla pierwszej fazy związku, a potem nieodwracalnie przemijający i jedynie odtwarzany w późniejszym czasie, niczym jakiś rytuał, wspomnienie cudownych, lecz na zawsze minionych zachwytów?

Takie myśli plątały mi się w głowie w walentynkowy wieczór. W końcu przyszło swego rodzaju olśnienie. Zakochanie to stan niepoprawnego optymizmu, ciągłej otwartości na to co przyniosą kolejne chwile z drugą osobą. To ciągła nadzieja na to, że w nawet najbardziej szarej codzienności zdarzą się jeszcze piękne, niezwykłe chwile. To ciągła wiara, że nigdy się tą druga osobą nie znudzę i jednocześnie pogodzenie się z faktem, że pozostając zawsze gotowy na jej poznawanie, nigdy tej osoby do końca nie poznam. I na koniec to świadomość, że zawsze warto się starać.

Ktoś kiedyś zrobił taką analogię: pesymista widzi ciemny tunel, optymista widzi tunel i światełko na jego końcu, realista zaś widzi tunel, na jego końcu światełko i jednocześnie ma świadomość, że za tym światełkiem jest kolejny tunel. Moim zdaniem to porównanie nie oddaje istoty postawy optymisty. Optymista też ma świadomość, że jest kolejny tunel i kolejne światełko i być może kolejny tunel, ale wierzy, że i tak warto iść do przodu. Przecież nie idzie tą drogą samotnie.

Zakochanie stało się pojęciem strasznie zdewaluowanym przez komedie romantyczne i książkowe romansidła. Określenie „niepoprawny optymizm wobec drugiej osoby” dużo bardziej mi odpowiada. Dlatego Walentynki powinny jak dla mnie nazwane Dniem Optymistów.

#210/365: Raz krzyżem, raz piorunem…

Przyzwyczailiśmy się już w zasadzie, że co roku, gdy zbliża się finał WOŚP, niemal jak w dobrze zaprogramowanym automacie pojawia się hejt. W tej świętej wojnie nie ma zwycięzców i najgorzej obrywają ci, którzy próbują być głosem rozsądku. W tym roku na wszelki wypadek, żeby wzmocnić efekt zrobiono jeszcze wrzutkę pt. „WOŚP=popieranie aborcji”, żeby jeszcze bardziej zamieszać w Polskim kociołku. Jurek Owsiak w odpowiedzi na to szkalowanie imienia jego i Fundacji złożył bardzo wyważone oświadczenie (zważywszy i na jego temperament, i na całą tę sytuację). Po tym oświadczeniu Jurkowi nie dostało się jednak po głowie od katolickich, ultraprawicowych komentatorów, ale od jednego z autorytetów moralnych i dyżurnych sumień polskich feministek, czyli Pauliny Młynarskiej.

Nie cierpię sytuacji, gdy jakaś osoba wrzuca mnie i moje poglądy do wygodnej dla siebie szufladki, którą przygotowała sobie zawczasu w swojej głowie, opatrzyła stosowną fiszką i teraz czuje się zwolniona z podjęcia chociażby próby zrozumienia tego, co mówię, a w konsekwencji, z myślenia nad tym, co mówi do mnie w odpowiedzi. Na internetowych forach już od dawna normą jest zjawisko, że ktoś przyłączając się do dyskusji, najpierw zdaje się zawieszać na szyi adwersarza drewnianą tablicę z przypisana mu etykietką poglądów, by później użyć tej tablicy do tłuczenia danej osoby po głowie. Przyczyn tego zjawiska jest zapewne wiele i popełniono już niejedną poważną dysertację na jego temat. Nie wdając się jednak w szczegółowe analizy naukowych ustaleń zaryzykuję tezę, że jedną z głównych przyczyn takowego stanu rzeczy upatrywać należy w tym, że w kontakcie z mediami elektronicznymi większość ludzi funkcjonuje w trybie „niskiej konsumpcji zasobów poznawczych”. Nie różni się ten tryb specjalnie od stanu umysłu członka kibolskiej bojówki tuż przed rozpoczęciem planowanej od miesięcy „ustawki”, żołnierza tuż przed rozpoczęciem szturmu na umocnione pozycje wroga lub fana muzyki dowolnego gatunku (no może z wyjątkiem muzyki poważnej i Jerzego Połomskiego, ale co do tego drugiego przypadku mam już nieco mniejszą pewność) w momencie gdy oczekiwana przez niego gwiazda, rozumiana indywidualnie lub zespołowo, wychodzi na właśnie scenę, by rozpocząć koncert, na który dotarcie kosztowało tegoż fana połowę miesięcznych poborów. Wreszcie, nie różni się to moim zdaniem od stanu umysłu większości uczestników debat sejmowych, co dodatkowo uzasadnia zainstalowanie bramek do wykrywania broni, którą parlamentarzyści mogliby próbować przemycić dla celów wzmocnienia siły swojej argumentacji*. Krótko mówiąc, mamy tu do czynienia ze stanem umysłu polegającym na zawężeniu pola świadomości, ograniczeniu empatii i percepcji społecznej, czemu towarzyszy domieszka mniejszej lub większej dawki euforii, wywołanej jednoczesnym strzałem adrenaliny i endorfin (to ostatnie wiąże się zapewne z satysfakcją z dokopania komuś). Stan taki ułatwia funkcjonowanie w okolicznościach opisanych powyżej, tudzież ułatwia słowną nawalankę na różnych fejsbukach, tłiterach i forach wszelakich generowanych w alternatywnej, cyfrowej rzeczywistości, za to w bardzo ograniczonym stopniu sprzyja podejmowaniu konstruktywnej refleksji czy pogłębianiu relacji z drugim człowiekiem, gdyż trudno za takowe uznać wbijanie bliźniego w glebę i „zaorywanie poczwórną skibą”**.

W ostatnich czasie ograniczam niejednokrotnie swoją aktywność w dyskusjach prowadzonych za pomocą mediów społecznościowych, nawet na te toczące się wokół tematów dla mnie ważnych. Czynię tak nie dlatego, że nie zamierzam się ciągle intelektualnie zniżać się do „poziomu plebsu” (gdyż sam się nie uważam za jakąś intelektualną forpocztę społeczeństwa), ale dlatego, że najzwyczajniej nie chce mi się już zbierać przysłowiowego „oklepu” raz z jednej, raz z drugiej strony za choćby próbę wyważonego sądu lub zadawanie pytań zmuszających kogoś do stosowania rzeczowej argumentacji i opierania się na faktach. Może dlatego, że przyzwyczaiłem się kiedyś do sytuacji, że nawet w sporach z jednostką tak oporną jak Krzyś, o którym wspomniałem we wpisie z zeszłego tygodnia, obowiązują pewne zasady, dzięki którym nawet jeśli nie ma szans na przekonanie drugiej strony, to przynajmniej na końcu rozmowy człowiek nie jest obrzucony słownym szlamem. Nie mam jednak złudzeń, iż poziom dyskursu na fejsbukowych forach będzie choćby zbliżony do tego zapamiętanego z czasów akademickich, gdyż nie sprzyja temu choćby pluralistyczny (przez duże „PLU”) charakter medium. Każdy może zabrać głos, co z niewiadomych powodów odczytywane jest jako prawo do pisania bez jakiejkolwiek refleksji.

Jakości dyskursu społecznego nie sprzyja również polaryzacja poglądów, podsycana ciągle i wbrew racjonalnym przesłankom. Podsycają ją w naszym kraju politycy, podsycają media, swoje dorzucają różnej maści celebryci, w końcu spór nakręcają na różne sposoby mniej lub bardziej dające się zidentyfikować wrogie siły zewnętrzne, dla których społeczne porozumienie, nie tylko w obrębie naszego społeczeństwa, jest sprzeczne z ich koncepcją urządzania świata. Jeśli do tego dołożymy wspomnianą niemal zupełną bezrefleksyjność i brak odpowiedzialności za słowo rzucone w internecie, to w zasadzie każdy temat, każda nawet najbardziej pozytywna inicjatywa może stać się powodem do wylania potoków hejtu. Pierwszy z brzegu przykład, jaki mi przychodzi do głowy, to wyczyn grupy Szerpów, którzy po raz pierwszy dokonali zimowego wejścia na K2. Wydarzenie apolityczne, neutralne światopoglądowo, u każdego normalnego człowieka powinno wywołać pozytywne emocje, zarówno ze względu na sam wyczyn, jak i to, że dokonali go Szerpowie, którzy dotąd w wyprawach na ośmiotysięczniki byli aktorami drugiego i trzeciego planu, podczas gdy bez nich udziału większość wypraw w nie dotarłaby nawet do pierwszego obozu. Zarówno więc ten fakt tej dziejowej sprawiedliwości, jak i wyjątkowy, zespołowy charakter samego wyczynu skłaniać powinien do wrzucania uśmiechniętych emotek, lajków i propsów. Ale nie, szybko pojawiło się buczące grono z komentarzami „Łe, wchodzili z tlenem? Oszustwo! Co to za wyczyn?! Z tlenem to i ja bym potrafił!” (to ostatnie zdanie rzucone przez gościa, zamieszczającego bez żenady na swoim profilu FB zdjęcia, na podstawie których można mieć całkiem uzasadnione przypuszczenia, że w życiu nie dotarł on wyżej niż do Morskiego Oka i to tylko dlatego, że jechał bryczką z Zakopanego, przyczyniając się swoją wagą do zamęczenia biednego konia na śmierć). Podałem tu na początku celowo przykład wydarzenia neutralnego, by przy tych bardziej ukierunkowanych światopoglądowo zaczyna się lepsza jazda.

Przyzwyczailiśmy się już w zasadzie, że co roku, gdy zbliża się finał WOŚP, niemal jak w dobrze zaprogramowanym automacie pojawia się hejt. Zapewne z uwagi na bardzo ostre interwencje FB, w tym roku ilość postów bezpośrednio szkalujących Jurka Owsiaka i Orkiestrę była stosunkowo niewielka, natomiast niezależnie od wysiłków moderatorów, pod postami promującymi tegoroczny finał 30 stycznia, zachęcającymi do zbiórki i uczestnictwa w orkiestrowych aukcjach charytatywnych, czy chociażby pozytywnie wyrażającymi się o całym dziele, jakim jest WOŚP miała miejsce regularna jatka. Gwoli sprawiedliwości należy stwierdzić, że czasami ofiarami stawali się także ci, którzy nie dość entuzjastycznie wyrazili się o Orkiestrze lub o samym Jurku Owsiaku, co skutkowało oberwaniem wiadrem pomyj od ludzi z serduszkami WOŚP w zdjęciach profilowych. Zaobserwowałem takich sytuacji całkiem sporo i niespecjalnie mnie one zdziwiły, bo wcześniej w niejednej internetowej dyskusji doświadczyłem już tej „serduszkowej serdeczności”. Przeczulony jestem na punkcie różnych trolli, prowokatorów i złośliwych botów maści wszelakiej, toteż jeśli ktoś napada na mnie słownie, zazwyczaj przekopuję jego profil (jeśli rzecz dotyczy FB), by potwierdzić, czy mam do czynienia z normalnym użytkownikiem sieci. Na podstawie tych swoich własnych wykopalisk stwierdzam, że orkiestrowi fanatycy niekiedy bardzo specyficznie pojmują hasło „Miłość, przyjaźń, rock nad roll!” i serduszko w profilowym w niewiele mniejszym stopniu bywa zapowiedzią obelg i kalumnii wszelakich, niż emblematy Marszu Niepodległości czy logo partii miłościwie nam obecnie panującej. Nie dziwota zatem też, że skoro najbardziej spektakularna akcja charytatywna w kraju skupia na sobie tyle negatywnych emocji, to kiedy wydarza się coś naprawdę podnoszącego społeczne ciśnienie, to oznacza, że za chwilę pod postami na FB zacznie się prawdziwa święta wojna.

W tej świętej wojnie nie ma zwycięzców i jak wspomniałem, najgorzej obrywają ci, którzy próbują być głosem rozsądku. Można być wtedy pewnym, że dostanie się wiadro pomyj na głowę i z jednej, i z drugiej strony. Ewidentnym przykładem tego był do tej pory Szymon Hołownia, który, jak na przystało na człowieka, który chce swoją działalność polityczną uprawiać uczciwie i odpowiedzialnie, próbuje szukać w swoich działaniach sensownych rozwiązań dla społecznych dylematów i przez konserwatywnych katolików jest nazywany heretykiem, apostatą i ukrytą opcją PO, sponsorowaną przez Sorosa i Gatesa (?!), natomiast przez zwolenników PO, lewicę i uczestniczki Marszu Kobiet jest określany jako kościółkowy katotalib, klęcznik, ukryta opcja PiS i Episkopatu Polski, sponsorowana przez Rydzyka (???!!!). Wydaje mi się, że doskonale rozumiem jego sytuację, bo niejednokrotnie spotykam się z podobnymi komentarzami na swój temat.

Prezes Wszystkich Prezesów pomimo, że zupełnie nie rozumie nowych technologii, świetnie potrafi jednak wykorzystać każdą okazję do dzielenia społeczeństwa. Z wyrachowaniem godnym podręcznikowego socjopaty wyczekał na idealny moment, aby w końcu zarządzić opublikowanie wyroku TK w sprawie interpretacji ustawy antyaborcyjnej. Dokładnie 4 dni przed finałem WOŚP, tak aby wygasić już na starcie energię społecznych protestów, nawet kosztem sukcesu znienawidzonej akcji Owsiaka i przyćmić nieudolność własnego rządu i kolejne afery przepychane pod stołem. Na wszelki wypadek, żeby wzmocnić efekt zrobiono jeszcze wrzutkę pt. „WOŚP=popieranie aborcji”, żeby jeszcze bardziej zamieszać w Polskim kociołku. Nawet chyba jednak domorosłemu mistrzowi knucia i plucia, jakim jest Prezes PiS, nie przyszło do głowy, jaki dodatkowy efekt to wszystko wywoła. Jurek Owsiak w odpowiedzi na to szkalowanie imienia jego i Fundacji złożył bardzo wyważone oświadczenie (zważywszy i na jego temperament, i na całą tę sytuację), którego najważniejszy fragment miał treść następującą: „Tutaj jest także bardzo ważne, o czym mówiłem przez cały Finał nawiązując też między innymi do Strajku Kobiet, to jest nasze ogromne wsparcie od wielu lat dla intensywnej terapii noworodka, intensywna terapia noworodka, mówię to bardzo wyraźnie, bardzo głośno, to są wcześniaki, to właśnie jest wielowadzie, kiedy to dziecko się rodzi i wtedy ten sprzęt z serduszkiem ratuje życie. Wszelkiego rodzaju bzdury wygadywane pod moim adresem, pod adresem Fundacji, że jesteśmy Fundacją która, już nawet nie będę mówił, bo to już nawet mi nie wychodzi, bo to jest tak obrzydliwe, że nawet nie chcę o tym mówić. Ale generalnie wiecie o co chodzi. Nie jesteśmy świrami, wariatami, którzy mówią, że aborcja ma być na pstryknięcie, to jest absolutne nadużycie, myślenie o tym jest absolutnym nadużyciem.”. Jurek Owsiak nie bronił siebie, bronił dobrego imienia Orkiestry, która przez swą działalność pokazuje, że szacunek dla praw kobiet można, a nawet trzeba pogodzić z troską o życie, szczególnie to najbardziej bezbronne, także to jeszcze nienarodzone. Po tym oświadczeniu Jurkowi nie dostało się jednak po głowie od katolickich, ultraprawicowych komentatorów, ale od jednego z autorytetów moralnych i dyżurnych sumień polskich feministek, czyli Pauliny Młynarskiej. Jurek został nazwany dziadersem i zdrajcą Strajku Kobiet, po tym, jak nie tylko poparł jego organizatorki i uczestniczki, ale też po tym, jak publicznie podziękował im za zawieszenie akcji protestacyjnej na czas Finału WOŚP. Dlaczego mu się oberwało? Ponieważ w swej działalności zajmuje się szukaniem wspólnego dobra, tego na czym można budować porozumienie, dzięki czemu można dokonać jakiejś pozytywnej zmiany, która połączy jeśli nie wszystkich, to przynajmniej jak największą ilość ludzi. Z podobnych powodów w trakcie pierwszej fali Strajku Kobiet Szymon Hołownia usłyszał od Marty Lempart, że ma „wyp…dalać” z protestów, które poparł. I to wszystko tylko dlatego, że i Jurek Owsiak, i Szymon uznali, że trzeba szukać rzeczy które łączą, bo tych, które nasze społeczeństwo dzielą, jest już i tak za dużo.

Przywołane sytuacje nie podnoszą poziomu mojego optymizmu co do dalszego rozwoju debaty społecznej w kwestiach zarówno ważnych, jak i tych ważnych mniej, bo jak się okazuje nawet sukces himalaistów może być powodem do odsądzania od czci i wiary. Niezależnie od tego czy jesteś Jurkiem Owsiakiem, czy też Szymonem Hołownią i tak będziesz okładany krzyżem, albo oberwiesz piorunem, i jak się okazuje, możesz dostać z dwóch stron jednocześnie. Jest w tym jednak pewien pozytywny akcent: okazuje się, że wyłuskując resztki zdrowego rozsądku i próbując dotrzeć do istoty sporu, tudzież szukając okazji do zbudowania jakiegoś wspólnego dobra, ląduje się przynajmniej w dobrym towarzystwie. Stojąc w jednym szeregu z Szymonem Hołownią i Jurkiem Owsiakiem jakoś tak raźniej się poczułem, nawet gotowy jestem na kolejne wiadro pomyj z jednej lub drugiej strony***.

Wszystko wskazuje, że WOŚP po raz kolejny pobiła rekord w trakcie finałowej zbiórki pieniędzy, wbrew wszelkim okolicznościom i złej woli sporej grupy ludzi. Z kolei Szymon ze swoim Ruchem Polska 2050 przedstawił tydzień temu pierwszy z elementów programowej układanki, jakim są propozycje uzdrowienia relacji państwa i Kościoła tak, aby z poszanowaniem praw wszystkich obywateli zakończyć coraz bardziej patologiczne związki „tronu z ołtarzem”. A wszystko to w drodze publicznej debaty, do której zaproszono przedstawicieli różnych środowisk, zarówno z lewej, jak i prawej strony. To cieszy, bo debata ta pokazała, że pomimo różnic, w ważnych sprawach można wspólnie wypracować dobre rozwiązania dla dobra wspólnego, albo przynajmniej można do takich rozwiązań się przybliżyć. Trzeba jednak zacząć od słuchania się ze zrozumieniem słuchać, zamiast „na dzień dobry” tłuc krzyżem lub błyskawicą.

PS. Żółte buty Szymona, które założył w ostatnim dniu swojej kampanii prezydenckiej, oraz egzemplarz jego ostatniej książki „Fabryka jutra”, opatrzony autografem i dedykacją zostały wystawione na aukcji WOŚP. Aukcja jeszcze trwa i w chwili, gdy kończę to pisać, cena wynosi już ponad 8 tys. złotych. Wciąż można tę kwotę podbić. Jest nadzieja 🙂

*_ Spotkałem się z opinią, wcale zresztą nie tak bardzo odosobnioną, iż pozwolenie parlamentarzystom na użycie broni palnej w trakcie posiedzeń plenarnych, jakkolwiek nie podniosłoby poziomu debat, to jednak dość szybko i bez potrzeby ingerencji ustawodawczej rozwiązałoby problem nadmiernej liczebności reprezentantów narodu.

**_ Zaznaczam, że nie jest to jakakolwiek aluzja do Krzysztofa Skiby, tudzież do jego gabarytów, gdyż nic mi do nich, a twórczość publicystyczną wymienionego lubię, nawet jeśli się z nią w wielu miejscach nie zgadzam.

***_ Oczywiście nie sugeruję, że jakimikolwiek dokonaniami zbliżyłem się do wymienionych tutaj liderów. Ale po prostu przyjemnie mieć świadomość, że dzieli się podobne myślenie o wielu społecznych kwestiach, co ludzie robiący tyle dobrego.

#199/365: Go (czyli przeciw rządom Krzysiów).

Krzyś miał okropny zwyczaj włączania się do dyskusji nawet zupełnie nieproszony i zawłaszczania jej, aby pokazać innym, że są idiotami, a kiedy orientował się, że niczym pijany traktorzysta rozpoczynający orkę zbyt wcześnie po wiosennych roztopach wjechał na niepewny teren, wykonywał serię jakichś niesamowitych skrętów i uników, żeby dyskusję wyprowadzić na grunt, na którym czuł się pewnie i na którym mógł już swych adwersarzy łoić bez pardonu. (…) Mam wrażenie, że od ponad 5-ciu lat naszym krajem rządzi cała banda Krzysiów.

Zdarzyło się mi już chyba w którymś z wpisów wspomnieć o barwnych czasach moich pierwszych studiów, w trakcie których niejednokrotnie zdarzało mi się odwiedzać akademiki AGH, a w szczególności pokój nr 112 w DS „Strumyk” (taki numer podpowiada mi pamięć po 25 latach, mniemam że trafnie), w którym to mieszkał mój przyjaciel, wraz z trzema współlokatorami. Jeden kolega ze wspomnianej czwórki przez cały pierwszy rok naszej znajomości „waletował”, gdyż doświadczał w owym czasie jakichś poważnych kłopotów finansowych, których natury nikt w szczegółach nie znał. Nie o nim jednak dzisiaj chciałem napisać. Oprócz mojego przyjaciela poznanego rok wcześniej, z dwójką kolejnych (w tym wspomnianym „waletem”) zadzierzgnąłem już od pierwszego spotkania znajomość bardzo serdeczną i trwającą do dziś. Z jednym jednak z owej czwórki relacji bliższej nijak nie udało mi się zbudować. Przypisałbym sobie nawet część winy za taki stan rzeczy, gdyby nie fakt, że nawet kolega, który z owym osobnikiem mieszkał w akademiku od początku studiów, nie zbudował z nim stosunków bliższych, niż wzajemne łagodne tolerowanie (mój przyjaciel razem z „waletem” dołączyli do tej dwójki dopiero na trzecim roku studiów). Kolega ten miał na imię Krzysztof, lecz zawsze używaliśmy wobec niego zdrobnionej formy Krzyś, co było bardziej swoistą formą sarkazmu, niż pieszczotliwości. W ocenie osoby Krzysia byliśmy zgodni, co oznaczało, że nikt za nim nie przepadał. Krzyś miał bowiem cechę charakteru, która czyniła wspólne funkcjonowanie niezwykle utrudnionym: WIEDZIAŁ LEPIEJ. Używam wielkich liter nie bez powodu, ponieważ wokół tej cechy charakteru sformułowaliśmy w trakcie jednej z dyskusji (toczonej pod nieobecność Krzysia), pewne twierdzenie o zasięgu lokalnym: niezależnie od stanu wiedzy i doświadczenia osób prowadzących dyskusję oraz niezależnie od tematu, na jaki toczona jest dyskusja, jeżeli do dyskusji włącza się Krzyś, to 1) KRZYŚ WIE LEPIEJ, ergo, 2) inni racji mieć nie mogą, a jeśli nawet rację by mieć mogli to patrz punkt 1. Zasada ta została wyrażona akronimem KWL i zapisana flamastrem na ścianie przy jedynym stoliku znajdującym się w pokoju i co ciekawe, znaczenia tego akronimu nie domyślił się nigdy sam Krzyś, co oznacza, że być może rzeczywiście wiedział lepiej, ale na pewno nie wszystko. W praktyce jednak wszystkie dyskusje, w których uczestnictwem swym zaszczycił nas Krzyś, obojętnie czy dotyczyły podejścia obiektowego i ogólnej teorii informacji (o których jako student informatyki mógł, a nawet powinien mieć spore pojęcie) czy też zeszły na temat bieżącej polityki (na której, jak wiadomo, każdy Polak zna się najlepiej), czy też obejmowały zagadnienia filozofii kartezjańskiej i pięciu dowodów na istnienie Boga sformułowanych przez św. Tomasza z Akwinu, czy też snuły się wokół meandrów muzyki rockowej, dzieł sztuki, literatury, teatru lub filmu niezależnie do gatunku (o których to rzeczach Krzyś wiedział już znacznie mniej lub zgoła nic), można było być pewnym, że Krzyś przedstawi opinię przeciwstawną do wszystkich padających w dyskusji, a następnie wygłosi tyradę uzasadniającą, dlaczego wszyscy inni błądzą, a on ma rację. Nie znaczy to jednak, że Krzyś był wyłącznie hałaśliwym ignorantem, który zwyczajnie potrafił zakrzyczeć każdy sensowny argument interlokutora, wręcz przeciwnie, jego uwagi i kontrargumenty niejednokrotnie były celne i w niektórych przypadkach (tu trzeba Krzysiowi oddać sprawiedliwość) podniosły jakość dyskusji, zmuszając pozostałych, w tym mnie, do wznoszenia się na szczyty intelektu oraz erystycznych umiejętności. Z satysfakcją stwierdzam, że udało mi się wiele razy w takich bojach zapędzić Krzysia w kozi róg i pokonać, zawsze jednak było to okupione wielkim wysiłkiem, przez co traktowaliśmy dyskusje z Krzysiem jako wymyślną metodę sparingu intelektualnego, w którym trzeba było liczyć się z zaliczeniem sromotnego łomotu. Nie to jednak sprawiło, że Krzyś nigdy naszej sympatii sobie w pełni nie zaskarbił, pomimo, że czasami nawet czynił w tym kierunku drobne starania (z wyraźnym akcentem na „drobne”). Krzyś miał okropny zwyczaj włączania się do dyskusji nawet zupełnie nieproszony i zawłaszczania jej, aby pokazać innym, że są idiotami, a kiedy orientował się, że niczym pijany traktorzysta rozpoczynający orkę zbyt wcześnie po wiosennych roztopach wjechał na niepewny teren, wykonywał serię jakichś niesamowitych skrętów i uników, żeby dyskusję wyprowadzić na grunt, na którym czuł się pewnie i na którym mógł już swych adwersarzy łoić bez pardonu. Zanim nauczyliśmy się orientować w tej jego erystycznej ekwilibrystyce, parę razy ten i ów z nas (a czasem i cała trójka) poległ z kretesem, co utwierdzało Krzysia w tryumfalizmie i poczuciu wszechwiedzy. W każdym razie Krzyś był niemal całkowicie zaimpregnowany na fakt (a przynajmniej takie wrażenie skutecznie sprawiał) , iż ktokolwiek może w istotnej dziedzinie posiadać większą wiedzę, niż on. Jeśli chodzi o dalsze losy Krzysia, to wiem w sumie o nich niewiele, natomiast dwa fakty mi znane uważam za pomyślne: 1) W trakcie kolejnych semestrów studiów kilku wykładowców dobitnie udowodniło Krzysiowi, iż nie wszystko wie lepiej, a w zakresie niektórych dziedzin stan jego wiedzy jest bliski zeru. Wyszło to światu (a moim zdaniem i Krzysiowi również) na dobre o tyle, że m. in. uniemożliwiło naszemu bohaterowi realizację ewentualnego pomysłu robienia kariery na uczelni i udowadnianiu studentom, że on wie od nich lepiej. Moim zdaniem kolejne pokolenia studentów AGH powinny na tę okoliczność wznieść małą kapliczkę ku czci św. Krzysztofa lub przynajmniej w intencji dziękczynnej w dniu tego patrona stosowną modlitwę odmówić; 2) Krzyś nie zajął się działalnością polityczną. W tej intencji dziękczynnej powinna pomodlić się reszta obywateli, przynajmniej tych wierzących.

Opisałem tytułem bardzo przydługiego wstępu tę historię z Krzysiem z jednego powodu*: zasada KWL doskonale pasuje do opisania do sposobu traktowania obywateli Polski przez przez obecną władzę. Mam wrażenie, że od ponad 5-ciu lat naszym krajem rządzi cała banda Krzysiów, którzy mają przeświadczenie, że Wiedzą Lepiej i na podstawie tego wziętego nie wiadomo skąd przeświadczenia (niektórzy wskazują jego źródło w tej części przewodu pokarmowego, którą eufemistycznie można określić jako najbardziej schyłkową) urządzają rzeczywistość Bogu ducha winnej reszcie obywateli. Oczywiście prym tutaj wiedzie małego wzrostu osobnik, którego bez przesady można określić Krzysiem Wszystkich Krzysiów, co z uwagi na jego prawdziwe nazwisko powoduje, iż akronim KWL możemy na nowo stosownie rozkodować. I podobnie jak w przypadku tego naszego studenckiego Krzysia, ci współcześnie rządzący nie tylko ostentacyjnie traktują nas na każdym kroku jak idiotów, ale jeśli tylko wytkniemy im ignorancję lub zwykłe krętactwo, natychmiast podnoszą wrzask lub chytrze zmieniają temat, żeby już za chwilę dyskusja toczyła się w zaklętym kręgu ich opatrznościowych prawd. Naród pyta o jakąś aferę (a przecież afer miało już nie być), wtedy rzuca się tekstem „a za Platformy to były dopiero afery” lub sztandarowe swego czasu stwierdzenie „to wina Tuska” (co dowodzić zapewne miało jakiejś niezwykłej wiedzy enologicznej ze strony Zjednoczonej Prawicy). Albo znowu kiedy indziej obywatele pytają prezydenta (którego w obecnym układzie spokojnie możemy tytułować „Małym Krzysiem”) ubiegającego się o reelekcję o to, co z konstytucją, demokracją i praworządnością, a ten w prostych i zrozumiałych słowach odpowiada, że trzeba walczyć z „ideologią LGBT”, ponieważ o walce z tą „ideologią” Mały Krzyś ma pojęcie, zaś kwestie konstytucji, demokracji i praworządności są dla niego tak grząskim gruntem, jak dla męża wracającego z firmowego wyjazdu integracyjnego pytanie żony „Czy były tam jakieś koleżanki?”.

Tak zatem Krzyś Wszystkich Krzysiów, Mały Krzyś i cała reszta Krzysiów różnego formatu, nie zważając na posiadane kompetencje, nie uprawniające ich do decydowania o czymkolwiek więcej, jak o kolorze tapety we własnym mieszkaniu (a śmiem twierdzić, że niektórzy z nich nawet w tym przypadku wybraliby wzór równie pozbawiony wdzięku, jak sylwetka samochodu marki Zaporożec), bez żadnego trybu i w dodatku wbrew woli większości, wywrócili do góry nogami system sądownictwa, upaństwowili połowę gospodarki prywatyzowanej z mozołem przez ponad dwie dekady, zdezorganizowali armię i sektor zbrojeniowy, zrobili naprawdę fałszywe wybory korespondencyjne, po czym sfałszowali prawdziwe, zniszczyli kompromis aborcyjny, poszczuli policję na obywateli, obywateli poszczuli zaś przeciwko UE i na siebie nawzajem. I jeśli tylko ktoś im to spróbuje wytknąć, usłyszy, że to dla dobra Polski i Polaków, a jeśli coś nie działa, to na pewno wina opozycji. A ponieważ ewidentnie nie szło naszym wszechwiedzącym Krzysiom z programem szczepień i ciężko było zwalić swoją niekompetencję na opozycję, zaproszono opozycję na konsultacje. I teraz jak szczepienia nie „pykną”, to będzie można również za to winą obarczyć opozycję, nazywając ją wprost niekompetentnymi szkodnikami.

Okazuje się jednak, że opozycja też ma swoich Krzysiów grono całkiem liczne, zarówno tych bezpośrednio w politykę zaangażowanych, jak i takich na różne sposoby tworzących tzw. intelektualno-informacyjną otoczkę polityki. Najpierw ci opozycyjni Krzysiowie przez wiele tygodni pouczali jedynego niezależnego opozycyjnego kandydata na prezydenta, doradzając mu, by dał sobie spokój z polityką, bo tylko się ośmiesza, a kiedy się okazało, że to on ośmieszył resztę opozycyjnych kandydatów, w tym kandydatkę najbardziej namaszczoną na bycie opozycyjną, wtedy podmienili ją na innego kandydata, który miał być namaszczony jeszcze bardziej. I od tego momentu zaczęli już bez skrępowania żadnego ze wszystkich stron pluć i szydzić z tego, kto śmiał bezczelnie łamać zasadę KWL. Przecież nikt na opozycji nie mógł wiedzieć lepiej niż oni! Jak się to mędrkowanie opozycyjnych Krzysiów skończyło, to wiadomo – Mały Krzyś wygrał, a Krzyś Wszystkich Krzysiów przystąpił do kolejnej fazy urządzania nam świata, choć w pewnym momencie zdawało się, że inicjatywę przejmie na dobre będący nieco w cieniu Krzyś Zero. Tak się nie stało, ale faktem jest, że między innymi na skutek indolencji opozycyjnych Krzysiów mamy od kilku miesięcy przepychankę pomiędzy Krzysiem Wszystkich Krzysiów, Krzysiem Zero, a gdzieś pomiędzy tym wszystkim przewija się (ostatnio coraz rzadziej) jak opatrzony motyw w PowerPoincie Krzyś Kłamczuszek oraz Mały Krzyś, któremu też od czasu do czasu wydaje się, że ma coś mądrego do powiedzenia. Dramatyzm całej sytuacji polega na tym, że mamy do czynienia z prawdziwymi problemami wymagającymi prawdziwych, sensownych i błyskawicznych rozwiązań, a zajmują się nimi ludzie, którzy z zasady nie lubią rozwiązywać jakichkolwiek prawdziwych problemów poza swoimi, a jeszcze bardziej nie lubią pozwalać innym na rozwiązanie tych problemów, o ile zasługi za to nie będzie można przypisać samemu sobie. Mamy zatem państwo, w którym władzę sprawuje się według zasady KWL, a władzy tej na ręce patrzy opozycja, na której główna (jak do tej pory) siła polityczna wyznaję zasadę… Tak, również KWL.

Na szczęście wspomniany wcześniej, jedyny w pełni niezależny kandydat opozycyjny, Szymon Hołownia, choć sprawia czasem wrażenie „mędrkującego” ponad miarę, daleki jest od stosowania tego „krzysiowego” sposoby myślenia. Wprawdzie tytuł ogłoszonej ostatnio wielomiesięcznej kampanii programowej Ruchu Polska 2050 brzmi „Wiemy jak.”, nie ma w tym haśle nic z protekcjonalnego WIEMY LEPIEJ. Gdyż przede wszystkim to „wiemy jak” odnosi się do sposobu, w jaki problemy społeczne się powinno rozwiązywać: w drodze dialogu, angażując i wzmacniając kapitał społeczny, wspierając oddolne działania, stawiając na maksymalną transparentność i uczciwość w traktowaniu obywateli. Na początku Szymon i spółka postanowili pokazać, że wiedzą jak należy przeprowadzić w sensowny sposób rozdzielenie państwa i Kościoła. Przedstawiając swoją propozycję, zapraszają do szerokiej debaty, z góry jakby zakładając, że pomimo zaangażowania grona ekspertów w opracowanie swoich pomysłów, nie mają monopolu na prawdę i każde, nawet dobre rozwiązanie można jeszcze wspólnie poprawić. To zupełnie inne podejście i całkiem zresztą naturalne dla organizacji, która wciąż ma charakter oddolnego ruchu, dla którego Szymon i reszta głównych liderów są przede wszystkim katalizatorem działania, a nie wszechwiedzącymi Krzysiami. Nie jestem jednak pewien, czy takie podejście odpowiada większości społeczeństwa. Lektura licznych negatywnych komentarzy na temat tego, co robi Szymon i Polska 2050 wskazuje, że jako społeczeństwo lubimy Krzysiów, którzy Wiedzą Lepiej i którzy powiedzą wyraźnie, na co głosować, kto jest kastą, kto gorszym sortem i kto jest jedynie słuszną opozycją.

Osobiście jednak wolę ten coaching społeczny, jaki uprawia Szymon i mam nadzieję, że nie zrezygnuje z niego nawet wtedy, gdy Polska 2050 już jako pełnoprawna siła polityczna wejdzie w kolejnych wyborach do parlamentu i będzie mogła współrządzić Polską. Bardzo bym chciał, aby „serce” tego ruchu zawsze biło, a jego liderzy żeby byli przede wszystkim tego „serca” niezawodnymi „rozrusznikami”. To chyba najlepsze antidotum na KWL, które w pewnym momencie może zagrażać każdej organizacji.

Na mojej najnowszej biegowej playliście, pełnej elektronicznych bitów, znalazł się pewien utwór, a w nim fragment tekstu, który bardzo dobrze opisuje ten „społeczny coaching”, który stał się udziałem Szymona i ekipy. A cały utwór nieodparcie kojarzy mi się z „żółtą energią”, jaka wyzwoliła się w odpowiedzi na „rządy Krzysiów”.

„(…) Won’t do what we told and we ain’t gonna fold, we go
Oh, no time to rest
Just do your best
Oh, what you hear is not a test
We’re only here to make you
We’re only here to make you
We’re only here to make you
We’re only here to make you go”

The Chemical Brothers, Go

*_ OK, powodów było kilka. Jednym z nich jest fakt, że czasy owych ciągnących się nieraz do rana studenckich dyskusji (czemu tylko przez przypadek towarzyszyło spożywanie płynów ożywiających procesy myślowe i kierujących konwersację na tory czasem zupełnie zaskakujące dla wszystkich jej uczestników, z Krzysiem włącznie, który zaskoczony bywał czasem podwójnie, gdyż z płynów wyskokowych uznawał jedynie czarna kawę i napoje energetyczne) wspominam bardzo ciepło. Drugim powodem jest to, że być może przeczytają to pozostali uczestnicy tych studenckich dyskusji i też wrócą do nich te miłe wspomnienia. Oczywiście na Krzysia w tym przypadku bym specjalnie nie liczył. Ale kto wie, jak on te sprawy postrzegał. Może też spojrzałby na to wszystko z pewnym sentymentem…

#198/365: No Rush, czyli z przyczajki.

Myślę, że czasem chodzi o to, żeby złapać dystans. Spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Może ten rok rok trzeba wziąć „z przyczajki”, bez przebierania nogami, kiedy wreszcie skończą się lockdowny, kwarantanny, recesje, restrykcje, represje, rządy różnych „trumputinów” i „kaczyszenków”, trwać spokojnie, cierpliwie, ale nieustępliwie w kwestiach naprawdę ważnych…

Normalnym zwyczajem jest, że wraz z początkiem nowego roku ludzie składają sobie życzenia. Zdrowia, pomyślności i innych dobrze kojarzących się rzeczy. Ja w swoim wpisie noworocznym 1 stycznia 2020 roku byłem pełen nadziei, że rok 2020 będzie lepszy. I tą nadzieją podzieliłem się ze światem. Kolejne 12 miesięcy przetestowało tę moją nadzieję tak sromotnie, że usiadłszy do klawiatury 1 stycznia 2021 roku, aby znów spróbować wysłać reszcie ludzkości kilka dobrych słów, miałem w głowie tak wielki natłok sprzecznych myśli, iż po godzinie tępego spoglądania w monitor wyartykułowałem tylko jedno zdanie. Brzmiało ono: NIE!

Przerażony takim frontalnym atakiem własnego negatywizmu jąłem kluczyć przed samym sobą, że tak się nie godzi i nie ważne, czy reszta świata w ogóle oczekuje jakiekolwiek zdania z mojej strony, i że pewnie bez moich życzeń obejdzie się nie gorzej, niż gdybym tu kolejny przekaz na miarę „Kazania na górze” wyprodukował. Chodziło o coś innego, o moje zobowiązanie, złożone przed sobą samym przede wszystkim, że tu, na moim „antyblogu” zawsze będę się podejmował znaleźć jakąś iskierkę, jakiś skrawek rzeczy pozytywnych, a nawet jak takich okruszków nie znajdę, to o ich poszukiwanie będę nawoływać. Co innego jednak próbować się wzbraniać przed negatywizmem, przywracać w myślach swoje morale i rozkazywać sobie zmianę nastawienia, a co innego zebrać się w sobie i szczerze choćby w słowach (bo o czynach nawet nie wspomnę) przejść do afirmacji życia i zarażania świata pozytywną energią, kiedy świat tenże staje na głowie. Rozpoczynając kiedyś tę nieregularną moją pisaninę obiecałem sobie, że będę się tu dzielił rzeczami autentycznymi, więc taka erupcja hurraoptymizmu, czy chociażby ostrożnego optymizmu, kiedy dookoła dzieją się rzeczy, które coraz bardziej przyprawiają człowieka o siwiznę i ból żuchwy wywołany ciągłym zgrzytaniem zębów, byłaby taka eskapada w kierunku głoszenia nowych ewangelii, że o to „wszystko będzie przepięknie, wszystko będzie normalnie” czymś nieautentycznym, jak uśmiech naszego premiera, kiedy mówił, że pokonaliśmy epidemię. Nie mogąc znaleźć na ten rozdźwięk wewnętrzny żadnej innej metody, postanowiłem przyczaić się na chwilę, przeczekać i zobaczyć, co ten nowy rok pokaże. I dziś, 24 stycznia mogę już szczerze złożyć Wam życzenia noworoczne.

Zanim przejdę jednak do życzeń, zabrnę na chwilę w małą dygresję. Otóż dostęp do muzyki poprzez serwisy streamingowe daje mi możliwość praktycznie niczym nieposkromionych muzycznych eksploracji, które kiedyś były ograniczone zasobnością portfela i pojemnością półek, najpierw na kasety magnetofonowe, a potem na płyty CD. Teraz po opłaceniu abonamentu równego cenie jednej płyty jedynym ograniczeniem stają się moje gusta muzyczne i ilość czasu, jaką poświęcić mogę na słuchanie muzyki. Tak się jednak składa, że pomimo dostępu do niemalże nieograniczonych zasobów muzyki, słucham pasjami pewnych gatunków, czy wykonawców, a czasami nawet pojedynczych utworów, a przy tym zdarza się i tak, że jedna tematyczna playlista napędza moje życie przez kilka kolejnych tygodni. Tak się złożyło, że w ostatnich tygodniach (słusznie) minionego roku, w samochodzie słuchałem praktycznie tylko jednego zestawu, w którym znalazło się aż kilkanaście utworów kanadyjskiego trio Rush. Jest to kapela przezacna i generalnie tak zasłużona dla rozwoju mojego postrzegania muzyki, że aż warto będzie może nawet kiedyś osobny wpis temu poświęcić, ale kiedy nagle wyhamowałem nieco po grudniowej gonitwie gdzieś tak w okolicach Trzech Króli, minęła mi również nagle zajawka na słuchanie mojej grudniowej playlisty. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że „rush” to po angielsku przecież „gorączka, pośpiech”. Więc ostatnie 2 tygodnie A.D. 2021 spędzam głównie z playlistą wyładowaną zupełnie innymi klimatami: The Chemical Brothers, The Prodigy, Pendulum, Nero, Moby, Modestep, Swedish House Mafia. A zatem zrobiłem odskok w trochę w inną stronę.

Dlaczego o Wam o tym piszę. Myślę, że czasem chodzi o to, żeby złapać dystans. Zwolnić, przestawić się na inny rytm i na ten przykład przez elektroniczne bity rozsynchronizować się ze światem, który zapędza nas do swojej gonitwy. Spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Może ten rok rok trzeba wziąć „z przyczajki”, bez przebierania nogami, kiedy wreszcie skończą się lockdowny, kwarantanny, recesje, restrykcje, represje, rządy różnych „trumputinów” i „kaczyszenków”, trwać spokojnie, cierpliwie, ale nieustępliwie w kwestiach naprawdę ważnych…

Tego Wam życzę: dystansu do siebie i tego wszystkiego, co na nas spadnie w tym roku, spokoju, cierpliwości i wyrozumiałości do siebie nawzajem, ale i nieustępliwości w kwestiach naprawdę istotnych.

Na koniec taki fragment tekstu z mojej najnowszej playlisty, z utworu Modestep „Saved the World”

„You deserve a place
On higher ground
For the times you faced
No ones stopping you now
You saved the world
Now let the world save you
You saved the world.”

Jakoś mi to pasuje do tych życzeń.

I pamiętajcie: No rush!*

*_ to oczywiście nie oznacza, że odradzam kanadyjskie Trio w składzie G. Lee, A. Lifeson, N. Peart, bo to naprawdę kawał solidnego rocka, do którego pewnie wrócę pewnie za jakiś czas, jak przejdzie mi nastrój na elektroniczne, tłuste basy i ostro kładzione syntezatorowe bity. Wiem, że panowie w 2019 roku oficjalnie ogłosili zakończenie działalności, a w 2020 roku Peart dołączył po długiej chorobie do najlepszej kapeli wszystkich wszechświatów, więc jest to decyzja definitywna. Pozostawiają jednak po sobie dyskografię, która o lata świetlne wyprzedza większość rockowej twórczości, a reszcie zawiesza poprzeczkę bardzo wysoko.

#168/365: Czuła bliskość

On przyszedł.

Do kierowców spędzających Święta gdzieś na wielkim parkingu pod Dover.

Do uchodźców i imigrantów, których tratwy toną gdzieś na Morzu Śródziemnym.

Do tych, którzy pod respiratorami toczą swoją walkę z Covid-19 i do tych, którzy umierają, bo przez pandemię opieka medyczna nie działa, tak jak powinna.

Do lekarzy, pielęgniarek, diagnostów, ratowników medycznych i salowych padających pod natłokiem obowiązków i do tych, którzy pandemię uważają za dobry pretekst, by dodatkowo zarobić na pacjentach.

Do kobiet protestujących w wymalowanymi błyskawicami i do policjantów pacyfikujących protesty.

Do umęczonych kobiet i dzieci, które gdzieś w odległych krajach, pracując w niewolniczych warunkach szyły ubrania i składały zabawki, które wylądowały w świątecznych prezentach. Ale także do tych, którzy te świąteczne prezenty znaleźli pod swoimi choinkami.

Do tych pracowników, którzy w przemysłowych wyziewach jakiejś chińskiej strefy przemysłowej zmontowali smartfona, tablet lub komputer, na którym to czytasz.

Do przestępców, tych odsiadujących wyroki i tych, których sprawiedliwość nie dosięgła, i do ich ofiar.

Do Kościoła i jego duszpasterzy, tych żyjących w hipokryzji i skrytym grzechu, i tych pokornych i wytrwałych świadków Ewangelii, otwartych na ludzi i świat.

Do tych, którzy wywołują wojny i pożogę i do tych, którzy dzień w dzień, niestrudzenie niosą pokój.

Do tych co wierzą i do tych co nie wierzą w nic.

Do Ciebie, do mnie. Do każdego.

Bóg przyszedł, przychodzi i przychodzić będzie. Bezwstydnie rodząc się jako małe dziecko. Bo On chce się spotkać z każdym człowiekiem, być z ludźmi na dobre i na złe.

Święta w tym roku uświadamiają mi dobitnie, że Boże Narodzenie to jest święto spotkania. Spotkania, na które powinno się iść z pełną otwartością, bez uprzedzeń, oczekiwań, bez utartych kolein myślenia o tym, kogo spotkasz. Spotkania, na które potrzeba zabrać tylko czułość i gotowość na drugiego człowieka.

Kościół wybrał świętego Józefa na patrona nowego roku. Szukając jakiegoś obrazka, który mógłbym dołączyć do tego świątecznego wpisu, znalazłem właśnie ten, ze świętym Józefem trzymającym z czułością nowo narodzonego Jezusa, z Miriam śpiącą w tle po trudach porodu. Józef, któremu w pół roku wywaliły się wszystkie życiowe plany i dla którego odtąd nic nie będzie już takie, jakie w jego mniemaniu miało być. Józef, który ma wychowywać nieswoje dziecko, który musi zostawić swój bezpieczny byt w Nazarecie i wędrować z ciężarną żoną do Betlejem. Józef, który z uczciwego, zapewne szanowanego w swojej miejscowości rzemieślnika za chwilę będzie musiał stać się uciekinierem, ściganym przez satrapę Judei, uchodząc wraz z rodziną do obcego kraju. Ten właśnie Józef, który z tyłu głowy ma świadomość, że nic już w jego życiu nie będzie normalne, na tym obrazku czule spogląda na małego Jezusa, jakby chciał mu powiedzieć „Jak to cudownie, że mogłem Cię spotkać”.

Życzę Wam takich właśnie spotkań z drugim człowiekiem. Czułych, bliskich, pełnych miłości, niezależnie od okoliczności, niezależnie od barier i od słabości, które tkwią w nas. Życzę Wam codziennej gotowości na takie spotkanie.

#23/365: „W”, czyli ważne

Jak co roku 1 sierpnia o godz. 17.00 Warszawa, a w w pewnym sensie cały kraj zamiera na chwilę, by uczcić pamięć Powstania Warszawskiego, jej znanych i nieznanych bohaterów i dziesiątek tysięcy anonimowych ofiar. I jak co roku niczym fałszywy ton w żałobnej pieśni pojawiają się dyskusje, czy powstanie miało sens, kto zawinił, kto zdradził, kto sprzeniewierzył i czy potrzebna była aż tak wielka ofiara krwi przelanej, skoro nie przyniosła zwycięstwa, a nad kraj nadciągnęły mroki sowieckiego panowania i komunistycznego reżimu.

Kiedyś z wielkim zacietrzewieniem sam uczestniczyłem w licznych dyskusjach o powstaniu, broniąc decyzji o jego wywołaniu. Ale od kilku lat wycofałem się z tych dyskusji. Nie dlatego, że zacząłem uważać, iż Powstanie Warszawskie sensu nie miało. Wręcz przeciwnie. Ale jego sensu należy poszukiwać gdzie indziej…

Każda wojna jest bezsensem i II wojna światowa jest tego najlepszym przykładem. Wiele milionów bezsensownych śmierci, codzienne uczucie zagrożenia możliwością utraty życia lub trafienia na powolną agonię w obozie koncentracyjnym. Łapanki, aresztowania, rozstrzelania, tortury. Do jakiegoś momentu można próbować jakoś żyć z tym wszystkim, pomimo poczucia, że jest się w środku kompletnego chaosu i bezsensu. Ale w końcu przychodzi moment, kiedy człowiek potrzebuje odnaleźć w tym wszystkim jakiś sens.

I tak właśnie rozumiem ten bohaterski zryw. To była walka o nadanie sensu tej wojennej pożodze, tej okupacyjnej duszności, wyrwania się z powszechnej entropii. Choć na chwilę, choćby po tym przyszło spłonąć. Z cichą nadzieją, że może uda się wyrwać z tego na dobre, wygrać coś naprawdę ważnego. Wygrać wolność.

I patrząc na to, że 76 lat później cały czas z czcią i zadumą patrzymy na tamto wydarzenie, pomimo wszelkich wątpliwości wiem, że oni wygrali. Udało im się przekuć bezsens krwawej walki w coś ważnego, coś ponadczasowego, coś, z czego czerpaliśmy i czerpać będziemy. Także po to, żeby podobna ofiara już nigdy nie była potrzebna.