#6/365: Ja chcę ogórki!

W normalnym świecie… Ok, w świecie, którym jeszcze do niedawna był uznawany za normalny, w naszym kraju, o tej porze roku trwałby tzw. sezon ogórkowy. Co oznacza, że głównym tematem, który byłby poruszany przez media i którym żyłaby opinia publiczna, byłyby ogórki i wszystko co się nimi wiąże. Gazety i telewizja trąbiłyby o tym, czy pogoda w tym roku sprzyja wzrostowi ogórków, czy zbiory będą obfite oraz czy plantatorom uda się zatrudnić odpowiednia ilość Ukraińców i przedstawicieli innych, mniej doświadczonych dobrobytem nacji do pracy przy zbiorach. A nawet jeśli nie mówiono by o ogórkach, to tematem byłyby wiśnie, porzeczki, maliny czy cokolwiek innego, co powinno obrodzić w czasie letniej obfitości. I choć nie przeczę, że dla plantatorów mogłyby być to sprawy o znaczeniu dosłownie egzystencjalnym, w pewnym momencie nastąpiłby przesyt niusów o zbiorach płodów ogrodnictwa i sadownictwa, jednakże wtedy znaleziono by jakiś inny temat, równie mało istotny dla losów świata, co jednak ważne, musiałby być to temat równie neutralny światopoglądowo – bo w końcu jakaż ideologia może stać za ogórkami, wiśniami, malinami czy porzeczkami. Reasumując, w normalnym świecie w połowie lipca dziennikarze informowaliby o wielkości zbiorów ogórków, o cenach ogórków, a najgorszym wypadku podnosząc larum, że większość ogórków zgnije na polach, bo nie będzie komu ich zebrać, albo dlatego, że nie będzie opłacało się ich zbierać – czyli wszystko byłoby pod kontrolą, przewidywalne jak wyniki wyborów w Rosji. Żyjemy jednak w czasach, które ktoś mądry nazwał kiedyś „turbulentnymi”, mając zapewne na myśli fakt, iż normalność została poturbowana, znokautowana, a teraz leży i kwiczy…

Jakby mało było nam codziennych problemów ery późnej nowoczesności, takich jak Donald Trump ( i jego brytyjski mod, czyli Boris Johnson), globalizacja i globalne ocieplenie (które to problemy zdążyły spowszednieć do tego stopnia, że przejęły w mediach rolę tematów zastępczych, niczym tytułowe ogórki), dołączyła do nich cała lista spraw, która wywraca nam do góry nogami wakacyjny plan, by przez czas jakiś rozkoszować się wyłącznie młodymi ziemniakami z mizerią oraz zimnym piwem i nie myśleć o niczym stresującym. Niestety, mamy na świecie pandemię, która nie chce wcale sama odejść w niebyt, pomimo, że jest spora grupa osób uważających, że mają patent na widzenie prawdy i twierdzą uparcie, że żadnej epidemii nie ma, a chorzy w naszym kraju umierają ze szczęścia wywołanego faktem, iż nie będą dłużej musieli korzystać z obsługi ZUS i NFZ. Nie do końca owi negacjoniści potrafią wyjaśnić fakt, olbrzymiej liczby zgonów w wyniku COVID-19 w krajach, w których ZUS-u i NFZ-u nie ma, ale tak to już jest z negacjonistami. W każdym razie na skutek pandemii, realnej lub fikcyjnej, nie ma to w tym przypadku znaczenia, wybory prezydenckie w naszym kraju przesunęły się na wakacje, rozwalając w drobny mak zwykły kalendarz „ogórkowych sensacji”. Ktoś jednak uznał, że nie ważne, iż już przez wybory zarwaliśmy 2 tygodnie wakacyjnego spokoju, więc po ogłoszeniu wyników wyborów wszyscy aktorzy naszej rodzimej politycznej sceny (a przynajmniej ich większość) zamiast podać sobie dłonie i rozjechać się na na zasłużony wypoczynek, uchwaliwszy uprzednio bon wakacyjny dla zwykłych zjadaczy chleba, wzięli się za kontynuowanie festiwalu niedorzeczności. I tak w ciągu kilku dni wszyscy partyjni koledzy Rafała Trzaskowskiego obwinili za porażkę wszystkich oprócz swojego kandydata i siebie samych, jako głównego winnego wskazując Szymona Hołownię, który Rafałowi Trzaskowskiemu przysłużył się lepiej niż większość działaczy PO. Następnie PO zdążyła skłócić się z całą opozycją, co jest niezłym wynikiem jak na 3 dni, z których jeden i tak trzeb było odliczyć na ochłonięcie po wyborach. Ponadto przeprowadzono kolejną nieudaną próbę przegłosowania wotum nieufności wobec Ministra Sprawiedliwości, używającego przykrywki w postaci funkcji Prokuratora Generalnego (a może na odwrót). Tego jednak było nadal mało, więc żeby ubarwić obywatelom tę wakacyjną nudę nasz miłościwie panujący, reelektowany pan Prezydent RP, przy współpracy swojej kancelarii, dyplomacji i służb bezpieczeństwa postanowił w ramach budowania naszych lepszych relacji z Rosją wesprzeć tamtejszych dwóch niezależnych artystów, prowadzących kanał rozrywkowy na YouTube. W ramach tej inicjatywy dwóch Rosjan wykonało udawany telefon z gratulacjami podszywając się pod Sekretarza generalnego ONZ, zaś nasz prezydent dzielnie udawał przez 11 minut, że nie wie o całej ustawce, co wymagało od niego wykazania się zdolnościami lingwistycznymi, gdyż cała rozmowa toczyła się po angielsku. I generalnie nie byłoby tematu, tylko nasze służby pomyliły się w przewidywaniach efektu medialnego całego pomysłu i nie wiedzieć czemu publiczność na YouTube uznała naszego prezydenta nie za wyluzowanego gościa, co to oko puszcza do oglądających zaraz po usłyszeniu słowa „zubrowka”, ale za bałwana, a Polskę za państwo z kartonu, zaś największy ubaw z całej sytuacji miał towarzysz Wowa Putin. To jednak nie był koniec atrakcji na dzień 15 lipca A.D. 2020., gdyż kilka godzin po tym jak sprawa wyszła na jaw, nad Lublinem zaczęły kołować nasze (na szczęście) myśliwce F-16, oficjalnie wykonujące (w celach już oficjalnie nie wyjaśnionych) niskie przeloty nad pasem startowym lotniska w Świdniku. Z niejasnych przyczyn najniższy pułap nie był osiągany nad Świdnikiem, ale tuż nad południowym skrajem dzielnicy Czuby, od lotniska odległej o 15 km w linii prostej, więc piloci wrzucali maksymalny ciąg do naddźwiękowej tuż nad naszymi blokami. Zważywszy, że „Jastrzębie” pojawiają się nad lubelskim niebem niezwykle rzadko i to zazwyczaj w okresach wzmożonego pogotowia wobec aktywności rosyjskiej w przygranicznej przestrzeni powietrznej, wersja o rutynowych ćwiczeniach nie jest do końca wiarygodna. Tak sobie myślę, ze projekt ocieplenia stosunków polsko-rosyjskich przez wpuszczenie się we wkrętkę ichniejszych youtuberów, okazał się kolejnym fuckupem naszych geniuszy będących u władzy. A przecież tydzień się jeszcze nie skończył…

Mówiąc krótko: Ja chcę ogórki! Chcę przez jakiś czas w wiadomościach dowiadywać się tylko o ogórkach, wiśniach, malinach, ewentualnie o grzybobraniach i to wyłącznie takich, w trakcie których zebrano grzyby wielokrotnie jadalnych. W ostateczności może być też o komarach, zwłaszcza o metodach radzenia sobie z nimi. Naprawdę uważam, że nie wymagam zbyt wiele…

#5/365: W trzcinie

Szczebrzeszyn to jednak w powszechnej świadomości przede wszystkim miasteczko z wiersza Brzechwy, przewrotnie pokazującego jak piękny i jednocześnie trudny jest język polski. Może ten chrząszcz, grający gdzieś pośród traw to nieuchwytny głos polskiej prowincji i jej mieszkańców, polskiej wsi, małych miast i miasteczek. Może ten brzmiący niepozornie chrząszcz to właśnie są ich ciche troski i niepokoje, codzienne problemy, a jednocześnie symbol ukrytej wrażliwości, której się im odmawia, dostrzegając w nich tylko to drugie oblicze pokazane w wierszu, a mianowicie roboczego woła, do którego krzyczy się „Do roboty, jazda w pole!” i w najlepszym wypadku sypie się potem odpowiednią porcję paszy.

Wypad na pół dnia na Roztocze trudno uznać za skuteczną formę wakacyjnego relaksu, ale jak się nie ma co się lubi… Jednak nawet wyrwanie się na te kilka godzin ze swojego otoczenia i przestawienie umysłu w inny tryb pracy może prowadzić do ciekawych spostrzeżeń i refleksji.

Spostrzeżenie pierwsze: W Zwierzyńcu, w którym w pełni sezonu turystycznego w poprzednich latach nawet w dni powszednie bywało tłoczno, wielkiego ruchu nie widać. Owszem, w restauracji przy browarze w porze obiadowej sporo ludzi, a na rowerowych i pieszych ścieżkach widać turystów. Ale ewidentnie nie jest to, co w poprzednich latach. Chociaż po kilku deszczowych tygodniach w stawie Echo znowu jest woda i można się kąpać, samochody plażowiczów zapełniły zaledwie 1/3 parkingu. W kolejnych mijanych miejscowościach widać było dużo mniejszą ilość turystów. Największy ruch w miejscach, gdzie rozpoczynały się lub kończyły spływy kajakowe. Nawet w Zagrodzie Guciów, gdzie normalnie w porze obiadu ciężko było znaleźć miejsce, a na danie zdarzało się czekać nawet pół godziny, tym razem były wolne miejsca, a obiad dostaliśmy prawie od ręki.

Spostrzeżenie drugie: Trochę wspominkowo odwiedziliśmy Józefów, żeby zobaczyć schronisko PTTK, w którym będąc na początku VII klasy mieliśmy swoją bazę wypadową w trakcie rajdu pieszego po Roztoczu. W takich małych miasteczkach na prowincji najłatwiej ocenić, jak wielkie zmiany zaszły w naszym kraju przez ostatnie 30 lat. Miasteczko ledwo poznaliśmy. Schludny budynek urzędu miasta i dworzec autobusowy, dwa supermarkety, centralny plac z fontanną, dwie cukiernie i piekarnie, których kiedyś nie było. Jedynie stara lodziarnia jest w tym samym miejscu, co kiedyś (i lody smakują tam podobnie jak dawniej). I stary kościół stoi jak stał, natomiast nawet w jego otoczeniu widać zmiany – schludne stojaki rowerowe, ławeczki, uporządkowane alejki i kapliczki. Schronisko PTTK też wygląda zupełnie inaczej, zostało zupełnie odnowione i rozbudowane, teren wokół jest uporządkowany, postawiono dużą wiatę z solidnym grillem i murowanym kominem, a w miejscu starego, nierównego boiska jest cały kompleks sportowy z szatniami. Inny świat w porównaniu z tą odrapaną, przaśną rzeczywistością z czasów schyłku komunizmu. Tylko turystów niezbyt wielu, a główny budynek przystosowany do organizacji kolonii dla dzieci, świeci pustkami. Chociaż zepchnęliśmy pandemię i kryzys na skraj świadomości, to w takich miejscach wyczuwa się najlepiej, że te zjawiska są faktem. Ale jednocześnie to właśnie w takich miasteczkach jak Józefów widoczne jest, jak bardzo Polska NIE BYŁA w ruinie w 2015 roku – większość z inwestycji na terenie miasta zrealizowano właśnie do tamtego roku i za środki pozyskane z UE za poprzedniej władzy. Józefów nie uniknął też typowych błędów urbanistycznych popełnianych w ostatnich czasach w trakcie rewitalizacji przestrzeni miejskiej – rynek, który dawniej był oazą małomiasteczkowego bałaganu, ale jednak oazą zieloną, dziś jest wybrukowanym placem, które w niezbyt upalny lipcowy dzień nie schładza wielka fontanna. W otoczeniu schroniska PTTK według tego, co zapamiętaliśmy również rosło kiedyś więcej drzew. Jak widać plaga „betonozy” dotknęła prowincję w tym samym stopniu, co wielkie metropolie.

Spostrzeżenie trzecie: Największą różnicę, jeśli chodzi o ruch turystyczny, dostrzegłem w Szczebrzeszynie. Miasto, które szczyci się swoją wielokulturową przeszłością, w którym dawna synagoga (obecnie odrestaurowana i zamieniona w muzeum) oraz cerkiew stoją obok siebie, centralnie ulokowane pomiędzy dwoma zabytkowymi renesansowo-barokowymi kościołami, w sezonie wakacyjnym przeżywało niekiedy prawdziwe oblężenie. Do Szczebrzeszyna przyjeżdżało zawsze sporo letników i zaglądali turyści w ramach rowerowych wycieczek ze Zwierzyńca i okolic, a ponadto za każdym razem prawie widywałem autokary z izraelskimi wycieczkami, odwiedzającymi synagogę i kirkut. Dziś kirkut nie jest odwiedzany prawie przez nikogo, chociaż obok niego wiedzie szlak turystyczny i trasa do „kijków”. Widać, że o żydowską nekropolię ktoś jednak dba, lokalny samorząd postawił kilka lat temu nowe ogrodzenie i bramę, a choć macewy obecnie są nieco pozarastane wysoka trawą, to jednak dostrzec można, że nawet w aktualnej sytuacji podstawowe prace porządkowe ktoś wykonuje. Jednym słowem, komuś zależy, aby to miejsca, będące świadectwem wielokulturowości miasta (i całej wschodniej ściany Polski) takim świadectwem pozostały.

Refleksja: Szczebrzeszyn to jednak w powszechnej świadomości przede wszystkim miasteczko z wiersza Brzechwy, przewrotnie pokazującego jak piękny i jednocześnie trudny jest język polski*. Stojąc na szczebrzeszyńskim rynku (tak na marginesie, również cierpiącym na „betonozę”), spacerując bocznymi uliczkami, patrząc na mieszkańców zajętych swoimi sprawami, skupionych na problemach codzienności, w której w szczycie sezonu w restauracji przy rynku nie ma prawie klientów, pomyślałem sobie, że może żartobliwą historię o chrząszczu w szczebrzeszyńskich trzcinach można też inny sens. Może ten chrząszcz, grający gdzieś pośród traw to nieuchwytny głos polskiej prowincji i jej mieszkańców, polskiej wsi, małych miast i miasteczek. Może ten brzmiący chrząszcz to właśnie są ich ciche troski i niepokoje, codzienne problemy, a jednocześnie symbol ukrytej wrażliwości, której się im odmawia, dostrzegając w nich tylko to drugie oblicze pokazane w wierszu, a mianowicie roboczego woła, do którego krzyczy się „Do roboty, jazda w pole!” i w najlepszym wypadku sypie się potem odpowiednią porcję paszy.

Wracając do domu pomyślałem sobie, że prawdziwej zmiany na lepsze w polskiej polityce może dokonać tylko ktoś, kto nauczy się wreszcie słuchać tego ledwie słyszalnego dźwięku chrząszcza i rezonować z nim, a jednocześnie doceniać ciężką pracę wołów roboczych, kiedy trzeba, dzieląc z nimi wysiłek. Ostatnie miesiące dają wreszcie nadzieję na taką zmianę.

*_ W dniach 02-08.2020 w Szczebrzeszynie odbędzie się Festiwal Języka Polskiego i póki co, pomimo ograniczeń związanych z pandemią, większość atrakcji ma się odbyć w normalnej formie. I oby tak się stało i oby wydarzenie to przyciągnęło tylu gości, ile to możliwe w standardach podwyższonej ostrożności sanitarnej. Piękny, nowy amfiteatr przy szczebrzeszyńskim Miejskim Domu Kultury zasługuje na liczną publiczność. Program festiwalu można znaleźć na stronie stolicajezykapolskiego.pl

#4/365: Przelogowanie

Są takie dni, kiedy bardzo chętnie wyhodowałbym sobie alter ego, nie takie wirtualne lub artystyczne, ale prawdziwą drugą osobowość. Taką, która mogłaby na przykład bezkarnie nawymyślać różnym ludziom, po czym przełączyć się tak jakby nigdy nic na tego mnie spokojnego, uśmiechniętego, empatycznego i otwartego na innych. A ludzkość, która miałaby pretensje, musiałaby ze słusznymi pretensjami zaczekać, aż furiat zaloguje sie ponownie. W sumie dobrze byłoby mieć jeszcze kolejną alternatywną osobowość w typie kompletnego idioty, głupka wioskowego, którego ignorancja i kretynizm również mogłyby uchodzić bezkarnie, a przynajmniej odpowiedzialność za nie musiałaby być odroczona, a na pewno nie ponosiłbym jej ja, czyli ten dobry, spokojny i mądry. Innymi słowy chodzi o to, żeby dało się wyizolować te wszystkie negatywne cechy do alternatywnych ego, zaś wszystko co dobre skupić w jednym. Kiedy trzeba kogoś zwyzywać (w realu lub wirtualnie) albo zrobić konkretny łomot, to przełączasz się na furiata, a gdy trzeba jechać na naukową konferencję dotyczącą zmian klimatycznych i głodu na świecie, to przełączasz się na tego spokojnego i mądrego. Z kolei, gdy zapraszają cię na imprezę lub grilla jacyś ludzie, którzy są nudni, głupi lub niesympatyczni, przełączasz się w tryb kompletnego idioty i wszystko po tobie spływa. Jeśli narozrabiasz jako furiat lub idiota, wystarczy przelogować konto użytkownika.

Oczywiście zauważyliście zapewne, że pomysł ma pewne słabe punkty i w naturze funkcjonuje już od dawna, będąc przedmiotem zainteresowania zarówno psychiatrii, jak i literatury oraz filmu. Dysocjacja osobowości prowadząca do powstania tzw. osobowości wielokrotnej jest jedną z najciekawszych jednostek chorobowych i ten fakt każe nieco ostudzić entuzjazm dla pomysłu postawionego przeze mnie na wstępie. Jeśli dodamy do tego, że jeśli chodzi o literaturę i film temat osobowości wielokrotnej był eksplorowany niemal wyłącznie przez autorów thrillerów lub horrorów, od klasycznego „Dr Jekyll & Mr Hyde” aż po w miarę współczesny film „Tożsamość” z Johnem Cusackiem w roli głównej, to pomysł zaczyna być przerażający i mocno absurdalny. Jednakże do tak lekkiego potraktowania go na wstępie zainspirowała mnie niedawna lektura. Otóż lubię od czasu do czasu sięgnąć po solidną powieść science fiction, zwłaszcza gdy jest ona napisana przez autora, który potrafi w formie beletrystycznej postawić ważne pytania, dotyczące przyszłości świata, tudzież przedstawić spójną wizję, jak ta przyszłość wyglądać może w jakimś swoim wariancie. W powieści „Ślepowidzenie”, którą czytałem ostatnio amerykański autor, Peter Watts  jednym z bohaterów czyni Bandę Czworga i jak można się domyślić, termin ten oznacza człowieka mieszczącego aż 4 osobowości, w tym 2 kobiety, mężczyznę i cokolwiek bezpłciową osobowość, nazywaną Procesorem, która ogarnia całe towarzystwo. W wersji przyszłości opisywanej przez Wattsa Banda nie jest wcale ciężkim przypadkiem psychiatrycznym ale czterema pełnoprawnymi ludźmi, współdzielącymi jedno ciało. W wizji Wattsa nasza barbarzyńska psychiatria jest już przeszłością, a osobowościom wielokrotnym zamiast leczenia, już od dzieciństwa zapewnia się możliwości pełnego rozwoju, tak aby każda osoba okupująca dane ciało osiągnęła pełnię. Jak można się zorientować z tego zdawkowego opisu, Watts idzie w swych eksploracjach w innym kierunku niż literatura i film grozy i choć mój pomysł poszedł w jeszcze nieco w inną stronę, to ewidentnie przyczyniła się do niego lektura „Ślepowidzenia”*.

Prowadząc swoje rozważania nad alternatywnymi osobowościami doszedłem jednak do pewnego spostrzeżenia, które zaskoczyło mnie w pierwszej chwili. Otóż jest pewna duża grupa ludzi, którzy notorycznie zachowują się jak osobowości wielokrotne, a nawet bardzo możliwe, że de facto takimi „wieloosobami” są. To politycy. A przynajmniej większość z nich.

Muszę przyznać, że kiedy tak na to spojrzałem, było to prawie jak olśnienie. Nagle wypowiedzi polityków, brzmiące do tej pory jak zeznania bohaterów filmu „Kac Vegas” składane na posterunku policji, stały się spójne i logiczne. Grzegorz Schetyna mówiący po klęsce Rafała Trzaskowskiego „Wygraliśmy”, Beata Szydło mówiąca o zwycięstwie Polski, gdy kandydat jej partii przerżnął w wyborach na szefa Rady Europejskiej z Donaldem Tuskiem 1:27 – wszystko nagle ułożyło się w zrozumiałą sekwencję. Przecież Grzegorz Schetyna wypowiedział swoje słowa jako osobowość nie będąca byłym przewodniczącym PO, ale najprawdopodobniej zwolennikiem PiS. Podobnie Beata Szydło mówiąc o zwycięstwie była zapewne wtedy anonimową asystentką Tuska. Analogicznie potrzeba też traktować pozostałe wypowiedzi i zachowania różnych polityków. Nawet Ryszard Czarnecki, zmieniający ugrupowania polityczne od lewa do prawa i bredzący w każdym wywiadzie telewizyjnym, nagle okazuje się całkiem normalny. Jacek Sasin, który za swym niedościgłym wzorem, prezesem Kaczyńskim, opanował niezwykłą sztukę, aby konstruując wypowiedź w drugim zdaniu zaprzeczyć temu, co powiedział w pierwszym, w trzecim zmienić znaczenie tego co było w drugim, zaś na końcu całkowicie zaprzeczyć samemu sobie we wszystkim – toż to przecież ewidentna osobowość wielokrotna. Oczywiście klasą dla siebie jest w tym przypadku sam prezes Kaczyński, który potrafi zaprzeczyć sobie w jednym zdaniu i to pojedynczym, zaś konstruując wypowiedź ze zdań złożonych potrafi je wielokrotnie negować, po czym powoływać się na ich prawdziwość.  Świadczy to o wybitnej sprawności w przełączaniu się pomiędzy osobowościami.

„Wieloosobowość” polityków stanowi nie lada wyzwanie dla „jednoosób” obserwujących życie polityczne, a szczególnie rozmawiających z politykami. Nie powinno nas zatem dziwić, że dziennikarze, na co dzień przebywający po kilka godzin w towarzystwie polityków, po jakimś czasie przyjmują podobny sposób przekazywania informacji światu. Nie powinno nas w sumie oburzać, że co i raz któryś dziennikarz jednego dnia z łatwością zaprzecza temu, co mówił lub pisał w dniu poprzednim albo nawet godzinę wcześniej i to w odniesieniu do faktów, które nie uległy zmianie nawet o jotę. Oni po prostu muszą to robić, usiłując nadążyć za politykami. Swoją drogą mam pewne podejrzenie, że część dziennikarzy również jest „wieloosobami”, więc pozostali tym bardziej muszą się przystosować albo wypadają z obiegu. Poważną zagwozdkę w tym wszystkim stanowi fakt, w jaki sposób politycy są w stanie cokolwiek uzgodnić ze sobą. Czy mają na przykład jakiś specjalny sposób orientowania się, który Borys Budka z którym Jarosławem Gowinem paktuje? Jak się nad tym zastanowić, to wiele wyjaśniałoby w kwestii trwałości sojuszów politycznych lub wszelkich obietnic składanych przez polityków. W końcu nie wiadomo, który Andrzej Duda obiecywał podwyższenie kwoty wolnej od podatku, a który rozprawienie się z kastą sędziowską.

I tu moim zdaniem leży sedno problemu. Każda osoba w Bandzie Czworga, opisanej w powieści Wattsa, była wyraźnie rozpoznawalna i pomimo, że samo „przelogowanie” następowało w ułamku sekundy, każdy „awatar” był na tyle wyrazisty, że osoby w otoczeniu niemal do razu orientowały się, który przedstawiciel Bandy wypowiada dane słowa i podejmuje działania. A kiedy tylko któraś osoba zaczynała za bardzo dokazywać, wkraczał Procesor. Niestety w przypadku polityków, z którymi mamy do czynienia, przełączanie ma charakter permanentny i zdaje się być podporządkowane jednemu celowi – unikaniu odpowiedzialności za swoje działania. Współczesna psychiatria zaś nad takim funkcjonowaniem polityków przechodzi do porządku dziennego, pomimo, że przypadkami osobowości wielokrotnej u reszty społeczeństwa bardzo ochoczo się zajmuje, stosując niekiedy niewybredne metody.

Dlatego mój nieco krotochwilny pomysł postawiony na wstępie wcale nie wydaje mi się taki niedorzeczny. Naprawdę fajnie byłoby czasem przełączyć się w tryb furiata i nawsadzać panu Prezesowi, a co niektórym politykom nawet z baszki wyjechać lub co najmniej wsadzić na łeb wiadro ze zgniłymi pomidorami, po czym przełączyć się na niewinnego idiotę. Ewentualnie stwierdzić „Nic nie mam do pana, ja do tego drugiego”. Chociaż w przypadku pana Prezesa wycofuję to konkretne zdanie, gdyż mogłoby zostać odebrane niewłaściwie, niesmacznie i zupełnie niezgodnie z intencją którejkolwiek mojej osobowości…

W każdym razie koncepcja „wieloosobowści” wprowadza rozważania politologiczne na nowy poziom i jak dla mnie wyjaśnia zachowanie większości polityków. W przyszłości być może będzie im się wszczepiać Procesor, czyli implant osobowości, który kontrolowałby przełączanie się.** Choć nie jestem pewien, czy to zawsze zadziała. Weźmy tak pierwszych z brzegu: Antoni Macierewicz, Janusz Korwin-Mikke… Cóż, być może są takie przypadki, wobec których nauka zawsze pozostanie bezsilna.

*_ Kwestia osobowości wielokrotnych nie jest głównym zagadnieniem powieści „Ślepowidzenie”. Generalnie tematem głównym jest kontakt ludzkości z obcą cywilizacją, z bardzo silnym akcentem na słowo „obcą” – na tyle obcą, że termin „cywilizacja” trzeba tutaj naciągać do granic możliwości, żeby zmieściło się pod nim to, z czym konfrontuje się grupa przedstawicieli ludzkości. Jednym z najważniejszych walorów powieści jest bardzo przemyślane nakreślenie przez autora całego kontekstu społecznego, technologicznego i psychologicznego, oparte na solidnych podstawach naukowych, łącznie z pokaźną bibliografią. Peter Watts idzie zatem w ślady najlepszych autorów twardej SF i moim zdaniem jego pisarstwo można śmiało porównywać z S. Lemem, a z bardziej współczesnych z innym Amerykaninem, Nealem Stephensonem. W każdym razie polecam, choć pewnie niektórych momentami przesadna drobiazgowość Wattsa o wiarygodność naukową ekstrapolowanej przyszłości może zmęczyć. Ale sama historia również jest wciągająca i w pewnym sensie ma w sobie coś z antycznej tragedii, dlatego warto doczytać rzecz do końca.

**_ Pamiętając, że dywagujemy o kwestiach pozostających jeszcze obecnie poza naszym zasięgiem, alternatywnym rozwiązaniem mógłby być implant dla każdego z nas, pozwalający nadążać za politykami i ich przeskakiwaniem z jednej osobowości w drugą. Ale chyba łatwiej i taniej byłoby zaimplantować tysiące polityków niż miliony wyborców.

#3/365: Spragnione stworzenie

Dla spragnionego człowieka w zasadzie nie powinno mieć znaczenia, czy szklanka jest prawie do połowy pełna, czy prawie do połowy pusta. W demokracji jednak sprawy się mają inaczej. 49% to nie to samo co 51% i nie trzeba wielkiej matematyki, by przekonać się, że owo „prawie” w demokracji czyni wielką różnicę, oznaczającą, że pragnienia jednej części elektoratu zostaną zaspokojone w niewielkim stopniu lub zgoła wcale. Nie o tym chciałem jednak dziś napisać (myśląc dziś, mam na myśli noc z 12 na 13 lipca, jednak z przyczyn obiektywnych skończę redagować swe przemyślenia, kiedy poniedziałek stanie się faktem na dobre).

Moje niedzielne przemyślenia nie są bezpośrednio związane z wyborczymi emocjami, którymi pulsował przez cały dzień nasz kraj (tak jak i zresztą przez wiele ostatnich tygodni). W chwili przerwy od wyborczych obowiązków członka komisji obwodowej mogłem pójść na mszę świętą. I pewnie całą duchową wartośc tego wydarzenia przytłoczyłoby długie i co najmniej pretensjonalne kazanie ojca kapucyna (rzecz w tym zakonie na szczęście niezbyt powszechna), gdyby nie ożywcze czytania z Pisma Świętego, a szczególnie drugie, z Listu św. Pawła do Rzymian. „Bo stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych” (Rz 8, 19) – zaraz przypomniało mi się, że to słowo było tematem listu apostolskiego papieża Franciszka na Wielki Post w zeszłym roku i stało się kanwą rekolekcji arcybiskupa Grzegorza Rysia, głoszonych na KUL w zeszłym roku. Kluczowe w przesłaniu Franciszka i abpa Rysia było określenie „synów Bożych” jako tych, którzy przynoszą pokój, pojednanie, którzy odnoszą się z troską nie tylko do ludzi, ale także do całego stworzenia – do zwierząt, roślin, do całej natury. Pomyślałem sobie, że gdzieś tam w głębi większość z nas chciałaby, aby to właśnie tacy ludzie kształtowali naszą rzeczywistość, mieli istotny wpływ na to, jak wygląda nasze życie społeczne, gospodarcze, polityczne, religijne. A jednak kiedy mamy możliwość wybrania ludzi, którzy szczerze, z pełnym zaangażowaniem, wedle swych umiejętności chcą i starają się być „synami Bożymi”, większość z nas woli wybrać mniejsze zło, zamiast większego dobra. Pragniemy większego dobra, ale nie potrafimy w nie uwierzyć.

Wracając zatem do wyborów prezydenckich w Polsce, których wynik wydaję się już rozstrzygnięty, mieliśmy szansę wybrać większe dobro. I już w pierwszej turze wyborów zniweczyliśmy tę szansę. Jedyny kandydat, który przedstawił propozycję konstruktywnego działania na rzecz wspólnego dobra, został odrzucony przez ponad 85% głosujących. Dziś część z tych 85%, głosująca w pierwszej turze na Rafała Trzaskowskiego lamentuje nad upadkiem demokracji, nad brakiem rozsądku i politycznego opamiętania u drugiej strony. Ale to ewidentny przykład przerzucania na innych odpowiedzialności za własne decyzje. Bez pisania taniej hagiografii i uprawiania mesjanizmu obiektywnie stwierdzam, że pomysły Szymona Hołowni i jego sztabu były (i nadal pozostają) jedyna sensowną propozycją dla wyjścia naszego społeczeństwa z impasu. Szukanie tych pozytywnych wartości, które łączą, zamiast tworzenia podziałów, wzmacnianie pozytywnej energii społecznej, tworzenie przestrzeni na bezpieczne funkcjonowanie jednostek i zbiorowości, budowanie kapitału zaufania społecznego, dbałość o środowisko naturalne – pewnie mógłbym tak wymieniać, ale przecież można sobie sięgnąć do programu kandydata. Ale dla większości z nas to było za dobre, za piękne, zbyt proste i oczywiste, że polityka, że rzeczywistość społeczna może być kształtowana według takich zasad.

Dlatego mamy to, co mamy. Nie chodzi mi wcale tylko o naszą polską rzeczywistość, taka prawidłowość ludzkich wyborów zdaje się być powszechna. Wystarczy popatrzeć jak spolaryzowane jest społeczeństwo USA i jak ich demokracja już w prawyborach potrafi przemielić wszystkich tych, którzy chcą wejść z czymś nowym, pozytywnym, mądrym. To zadziwiające, jak często ludzie zachowują się jak narnijskie karły, które wolą wybrać bezpieczną szarość, zamiast lepszego świata*.

Pozostajemy zatem stworzeniem z wytęsknieniem oczekującym objawienia się”synów Bożych” i jednocześnie sami skazujemy się na niezaspokojenie tego pragnienia. Ale może chodzi o to, żeby każdy z nas wreszcie podjął starania, by być dla innych „synem Bożym”. Myślę, że właśnie taki wymiar myślenia potrzebny jest nam też w polityce, w życiu społecznym, w pracy, w prowadzeniu biznesu czy w zarządzaniu całą gospodarką. I mam nadzieję, że taki właśnie sposób myślenia będzie u podstaw działania ruchu Polska 2050. Może bez tych wielkich etycznych „rozkmin”, może ujęty prościej, ale z ciągłą świadomością, że to właśnie o coś takiego w tym wszystkim chodzi.

Takie to przemyślenia miałem w niedzielę 12 lipca 2020 roku późnym wieczorem…

*_ o narnijskich karłach i ich postawie można sobie przeczytać w siódmym tomie „Kronik Narnii” C. S. Lewisa pt. „Ostatnia bitwa”, rozdział 13 „Jak karły nie dały się oszukać”

#2/365: Zburzyć ścianę

Za kilka godzin, tak jak 2 tygodnie temu, przekroczę próg lokalu wyborczego Obwodowej Komisji Wyborczej nr 90 w Lublinie i przystąpię do wykonywania obowiązków jej członka. Poczytuję to sobie za zaszczyt. To będzie mój mały dodatkowy wkład w demokrację. W przerwie oddam w swoim obwodzie ważny głos, zgodnie ze swoim sumieniem i dokonanym osądem tego, co zaproponowali kandydaci. Zrobię to nie dlatego, że mam jednoznaczne przekonanie, że wybieram w ten sposób lepszy pomysł na Polskę. Zrobię to, żeby mieć moralne prawo wymagać od tego kandydata, który zostanie wybrany, aby reprezentował również moje interesy. Ponieważ ja jako wyborca wykorzystałem wszystkie przysługujące mi w demokracji mechanizmy dla dokonania właściwego wyboru.

Wprawdzie mam odrobinę nadziei, iż kandydat, na którego zagłosuję, jako prezydent zapewni w naszym kraju pewną zmianę ma lepsze. Nie mam jednak złudzeń, że jego ewentualne zwycięstwo zniesie podziały w naszym przeoranym społeczeństwie. Ani jeden, ani drugi kandydat w II turze nie przekonał mnie, że ma pomysł na to, jak zasypać te rowy i zasieki, jakie zaczęły nas dzielić. Co więcej, poprzez wyborczą retorykę zbudowano nowe mury, zza których już nie tylko partie polityczne wystawiające kandydatów, ale także ich elektoraty ostrzeliwały się najcięższą amunicją. Te mury pozwalały bowiem zapomnieć, że po drugiej stronie są tacy sami ludzie jak my. Często nasi sąsiedzi, koledzy, przyjaciele, rodzina.

Dlatego tak samo ważne, a może nawet ważniejsze od tego aby oddać dzisiaj głos zgodny ze swym rozumem i sumieniem, jest bycie gotowym na przyjęcie wyniku demokratycznie dokonanego wyboru. Którykolwiek z kandydatów wygra, to my jako całość społeczeństwa razem będziemy musieli z tym żyć. Kiedy upadnie mur wyborczej retoryki, będzie trzeba stanąć na przeciwko tych, którzy głosowali inaczej niż my. I będziemy musieli z tymi ludźmi zza muru próbować zbudować wspólnotę, zadbać o przyszłość naszego kraju i w jakiś sposób także reszty świata. W innym przypadku pozostanie nam wznosić coraz wyższe, coraz bardziej nieprzekraczalne mury.

Jako podsumowanie tej przedwyborczej refleksji nasunął mi się fragment tekstu, deklamowany przez Rogera Watersa w kulminacyjnym momencie słynnej płyty Pink Floyd „The Wall”, który w wolnym tłumaczeniu brzmi tak:

„Ponieważ, mój przyjacielu, ujawniłeś swój największy strach,
Skazuję cię na postawienie
Przed twoimi ziomkami
Zburzyć ścianę!” (Roger Waters, „The Trial”)

Pamiętajmy o tym. Wybory są dziś, ale my będziemy musieli żyć w tym kraju dalej przez kolejne lata. Nie liczmy na to, że partie polityczne zjednoczą nasz kraj. To możemy zrobić tylko my – Ty, ja i wszyscy inni, którzy czują się obywatelami Polski.

#1/365: Od nowa

Moje konkluzje dotyczące sytuacji społecznej i politycznej, ekologii czy obserwacje dotyczące natury ludzkiej są nadal aktualne. Nie dlatego, że taki ze mnie geniusz, ale po prostu rok temu udało mi się uchwycić sens niektórych zjawisk nadzwyczaj trafnie, tak jakby coś w moim układzie nerwowym rezonowało odpowiednio, aby przetworzyć drgania obserwowanego świata, a nawet w jakimś stopniu antycypować to, co się wydarzyć miało wydarzyć. Pytania i tezy stawiane w kolejnych artykułach z 2019 roku #9/366: Nie-dziel(a), #12/366: Wisienka., #13/366: Godziny „W” nie będzie?, #19/366: Who will stop the rain?, #20/366: Lanie wody., #23/366: Pusty (K)kościół…, #33/366: Jak Pinokio z konopi, #51/366: Dożynki w kartelu wydają się nadal aktualne, ewentualnie skonkretyzowały się w postaci kolejnych wydarzeń. W sumie nie przewidziałem tylko pandemii i tego, jak bardzo wywróci ona wiele spraw do góry nogami.

Przychodzi czasem w życiu człowieka taki moment, kiedy trzeba otwarcie przyznać się, że poniosło się porażkę, albo przynajmniej nie osiągnęło się celu. To jest taki moment, kiedy warto na chwilę obejrzeć się wstecz, dostrzec, co zrobiło się niewłaściwie. I po dokonaniu refleksji zaprzestać oglądania się na rzeczy minione i wziąć się od nowa do roboty, będąc mądrzejszym o popełnione błędy, ale też wiedzę i doświadczenie, którą udało się w w danym czasie zebrać, nawet zupełnie niezależnie do przedsięwzięcia, które nie wypaliło. Innymi słowy człowiek powinien się uczyć na swoich porażkach, a nie tylko na zwycięstwach. Co więcej, natura ludzka jest tak skonstruowana, że o wiele skuteczniej uczymy się na własnych błędach, zwłaszcza takich, które mocno nas zabolały. Ta prawidłowość działa do tego stopnia, że często jakikolwiek postęp, tak w życiu jednostki, jak i w dziejach całych społeczności, nie jest możliwy bez jakiejś totalnej wtopy. Pewnie wolelibyśmy, aby było inaczej, ale taka już nasza natura.

Niemal rok temu ruszyłem z cyklem blogowym zatytułowanym po prostu „366”, w którym chciałem przez okres jednego roku, dzień po dniu opisywać rzeczywistość, dzieląc się z czytelnikami swoimi refleksjami, impresjami, anegdotami, a czasem dość osobistymi wspomnieniami. Udało mi się utrzymać regularność wpisów tylko przez niespełna miesiąc. Potem z powodu prac dorywczych, wyjazdów wakacyjnych, problemów zdrowotnych, a w końcu natłoku wyjazdów służbowych zaległości we wpisach do blogu zaczęły narastać w błyskawicznym tempie, aż w końcu nakryły mnie stosem karteczek z notatkami z kolejnych dni, szkicami kolejnych artykułów i dziesiątkami nieobrobionych zdjęć. Jeszcze w pierwszych tygodniach nowego roku próbowałem zmierzyć się z uporządkowaniem tego wszystkiego i uzupełnieniem bloga wstecz, chyba bardziej dla siebie samego, niż reszty świata. Ale po nieudanej próbie rekapitulacji tej nieuporządkowanej treści i wyłożeniu się na projekcie „cyklu w cyklu” pt. „Siedem” (który miał być czymś na kształt rekolekcji wielkopostnych, nie tylko dla wierzących), dałem sobie spokój. W moim przypadku z różnych powodów czas lockdownu zupełnie nie sprzyjał uporządkowanej aktywności twórczej. A potem zaczęła się najdziwniejsza kampania prezydencka w dotychczasowych dziejach Polski i żółta rewolucja Szymona Hołowni. Ale o tym za chwilę.

W ostatnich dniach znowu usiadłem do swojego bloga, z zamiarem zmierzenia się ze swoją porażką. Nie dotrzymałem zobowiązania danego samemu sobie, że będę regularnie i w sposób w miarę uporządkowany komentować rzeczywistość. Wiem, że były osoby, które czekały na moje kolejne wpisy, gdyż znajdowały w nich coś istotnego, inspirującego lub po prostu zabawnego. Więc te osoby również w jakiś sposób zawiodłem… Jeszcze raz rozważałem próbę uzupełnienia zaległości, ale widząc ogrom pracy do wykonania z jednej strony oraz konstatując, że główną moją motywacją tej pracy byłoby zaspokojenie własnej próżności, dałem sobie spokój. Czas przyznać się, że projekt „366” zawaliłem niemal kompletnie. Użycie słowa „niemal” nie jest próbą samousprawiedliwiania się – uznałem, że niektóre rzeczy jednak były całkiem niezłe. Do stwierdzenia takiego doszedłem po przeczytaniu swoich wpisów z lipca, sierpnia i września zeszłego roku – większość z nich nie utraciła nic ze swojej aktualności. Moje konkluzje dotyczące sytuacji społecznej i politycznej, ekologii czy obserwacje dotyczące natury ludzkiej są nadal aktualne. Nie dlatego, że taki ze mnie geniusz, ale po prostu rok temu udało mi się uchwycić sens niektórych zjawisk nadzwyczaj trafnie, tak jakby coś w moim układzie nerwowym rezonowało odpowiednio, aby przetworzyć drgania obserwowanego świata, a nawet w jakimś stopniu antycypować to, co się wydarzyć miało wydarzyć. Pytania i tezy stawiane w kolejnych artykułach z 2019 roku #9/366: Nie-dziel(a), #12/366: Wisienka., #13/366: Godziny „W” nie będzie?, #19/366: Who will stop the rain?, #20/366: Lanie wody., #23/366: Pusty (K)kościół…, #33/366: Jak Pinokio z konopi, #51/366: Dożynki w kartelu wydają się nadal aktualne, ewentualnie skonkretyzowały się w postaci kolejnych wydarzeń. W sumie nie przewidziałem tylko pandemii i tego, jak bardzo wywróci ona wiele spraw do góry nogami. No i oczywiście rok temu Władysław Kosiniak-Kamysz jawił mi się jako rozsądny kandydat na prezydenta, który mógłby połączyć siły opozycyjne. Ale już w felietonie #50/366: Peron 9 i 3/4 nawiązując do V części przygód Harry’ego Pottera dostrzegałem miałkość opozycyjnych propozycji wobec działania Ministerstwa Magii kontrolowanego przez Lorda Kaczymorta, wskazując jednocześnie na brak kogoś na miarę Zakonu Feniksa. Jak się okazało, taki ktoś się pojawił. Tym kimś był Szymon Hołownia i ruch społeczny, zainicjowany wokół jego kampanii.

Odbiegając od trafności moich przemyśleń z zeszłego roku, stwierdzam, że Szymon Hołownia to najlepsze co przytrafiło się polskiej polityce od bardzo wielu lat. I to zupełnie niezależnie od tego, czy nie okaże się polityczna efemerydą i czy on i jego ruch odniesie wymierny sukces polityczny. Szymon już przez samo wejście do polityki i swoją kampanię prezydencką spowodował, że znaczna część społeczeństwa zaczęła sobie na nowo zadawać podstawowe pytania dotyczące funkcjonowania w społeczeństwie. Słowa, które do tej pory były pustymi hasłami, takie jak: „demokracja”. „obywatel”, „konstytucja”, „państwo”, „społeczeństwo”, „polityka”, „wybory”, „bezpieczeństwo narodowe”, „wspólnota” nagle nabrały konkretnej treści właśnie dzięki Szymonowi, który tę treść zaczął wypełniać. Najpierw on, potem eksperci zaproszeni przez niego współpracy, a w końcu dziesiątki tysięcy wolontariuszy i sympatyków, uczestniczących na żywo w spotkaniach online z Szymonem, dyskutujących żywiołowo w mediach społecznościowych, przekonujących w realu swoje rodziny, przyjaciół, znajomych, czy wreszcie uczestniczących w akcjach społecznych organizowanych przez lokalne sztaby wyborcze. I wpłacających czasami swoje ostatnie grosze na obywatelską kampanię Szymona. Wyzywani i wręcz wyszydzani przez zwolenników wszystkich ugrupowań politycznych, od lewa do prawa, nazywani żółta sektą, żółta zarazą, słupami i naiwnymi owieczkami. Oni jednak nie ustali, bo nie ustawał nawet na chwilę Szymon, wraz ze swoim sztabem deklasując momentami konkurencję kolejnymi pomysłami. To był ten Zakon Feniksa. I chociaż Szymonowi nie udało się przełamać partyjnego duopolu i wejść do II tury wyborów (co niemal na 100 gwarantowałoby zwycięstwo w wyborach), to żółta rewolucja otrzepała się po porażce i bierze się do roboty. Żeby od nowa zmieniać Polskę*. Nie myśląc o perspektywie najbliższych wyborów i jednej czy dwóch kadencji, ale o pokoleniu. Nowy ruch społeczny i stowarzyszenie, wokół którego będzie działał nazwano „Polska 2050”. Bardzo podoba mi się taka perspektywa myślenia – działać na rzecz pozytywnej zmiany tu i teraz, mając w świadomości świat, jaki chce się zostawić swoim dzieciom i wnukom. Podoba mi się to na tyle, że wedle swoich skromnych możliwości zaangażowałem się po raz pierwszy w życiu w kampanię wyborczą, a teraz będę chciał dołożyć swoją cegiełkę do działania nowego ruchu. Nie wiem jeszcze, jak znaczący będzie to udział, ale po raz pierwszy w życiu mam 100% pewności, że warto. Dlatego, że ten ruch nie może przegrać. Nie dlatego, że zmiecie polityczną konkurencję, ale dlatego, że otwiera ludzi na myślenie, że to nie o zmiecenie konkurencji tu chodzi. Bo przecież chodzi o Polskę, o wspólnotę, o nasze wspólne troski i radości, a nie o to, kto komu mocniej dokopie.

To wszystko doprowadziło mnie do ostatecznej decyzji – zamykam projekt „366”. Były to dla mnie cenne doświadczenie, choć wypełnione goryczą porażki. Otrzepałem się, przemyślałem i dziś ruszam od nowa z projektem „365” – kolejny rok migawek ze mojego stanu umysłu, w reakcji na różne sprawy. Ale tym razem nie upieram się przy formie pisanej. Czasem pojawi się tekst, czasem krótki filmik lub wręcz relacja na żywo, czasem podcast albo zdjęcie z krótkim opisem. Ważne jest, aby było to dzień po dniu, niezależnie od okoliczności. Mam nadzieję, że za rok będzie co świętować. I bardziej niz swój blog mam tu na myśli sytuację w naszym kraju i na świecie**, a przede wszystkim rozwój ruchu Polska 2050. Ale nie mam nic przeciwko temu, by i ten mój, mało znaczący projekt wypalił***.

*_Założenie we wrześniu 2019 roku Fundacji „Polska Od Nowa” przez Szymona Hołownię i Michał Kobosko wskazuje na dalekowzroczność myślenia – tak jakby od razu panowie wiedzieli, że niezależnie od wyniku wyborczego będzie potrzebna formalna organizacja, która podtrzyma energię społeczną wyzwoloną w czasie kampanii. Poza tym świadczy to o świetnej intuicji w zakresie nazywania rzeczy – ta gra słów, która może oznaczać „od nowa” czyli od początku, na nowo, jak i „odnowa”, czyli odnowienie, naprawa, przebudowa, remont, ulepszenie. Tak jakby założono od razu pewną elastyczność, bo przecież zrobienie domu „od nowa” nie powinno oznaczać wyburzania lub wysadzania w powietrze całego gmachu. Zwłaszcza, że mieszkają w nim ludzie.

**_ W pierwszej kolejności jednak czeka nas głosowanie 12 lipca. Wybór kiepski, gdyż żaden z kandydatów nie zbliża się nawet do poziomu, jaki ustalił Szymon. Żaden z nich nie stanowi gwarancji ustabilizowania sytuacji społeczno-politycznej w Polsce. Ale z dwojga złego wolę zagłosować przeciw wyborowi Andrzeja Dudy na kolejne 5 lat. Według wszelkich racjonalnych przesłanek Rafał Trzaskowski byłby bardziej niezawisły w swych decyzjach niż obecny prezydent, chodzący na smyczy prezesa PiS. I nie byłaby to niezawisłość od zdrowego rozsądku. Osobiście uważam RT za typowego zdolnego, ambitnego i miejscami do obrzydliwości elastycznego polityka, ale przynajmniej można być prawie pewnym, że na pewne rzeczy, takie jak deptanie Konstytucji i instytucji państwa prawa ten polityk się nie zgodzi. A to mimo wszystko coś znaczy.

***_ wraz z tym projektem startuje moja nowa strona na FB, która będzie agregować różne przejawy aktywności twórczej oraz działalności społecznej, nie tylko mojej, ale także tej, którą uznam za wartą promowania. Tym samym mój profil prywatny na FB uwalniam niniejszym od polityki i innych tego typu spraw i generalnie zdecydowanie będę ograniczać aktywność na tym profilu do podzielenia się od czasu do czasu jakąś prywatną radością lub troską.