Projekt 366 to dokumentacja przemyśleń i wydarzeń z 12 miesięcy, począwszy od 20 lipca 2019 roku. 366 dni, 366 wpisów – taki jest ambitny plan. Co z niego wyjdzie, okaże się 20 lipca 2020 roku.
Przedziwna jest Wielkanoc w tym roku. Przejmująco smutny jest ten widok pustych kościołów. Smutne jest to, że nie można spotykać się bez ograniczeń z rodziną, przyjaciółmi. Smutne to, że nie można dzielić normalnie radości, śpiewać w rozradowanym gronie ludzi gromkiego „Alleluja!”. Smutek ogarnia mnie także, kiedy patrzę na wszystkie wielkopostne pomysły, których nie udało się zrealizować, gdyż zabrakło czasu, sił, a nade wszystko wytrwałości. A jednak gdzieś pod skórą, gdzieś z tyłu głowy wibruje mi jedna myśl: Jezus zmartwychwstał!
Jezus nie zawiesił swojego Zmartwychwstania ani ze względu na moje słabości, ani ze względu na epidemię. Przeszedł przez mękę i zmartwychwstał zgodnie z planem. Pomimo pustych kościołów, pomimo, że nie tylko z powodu CoViD-19, ale też tysięcy innych plag i wojen w każdej chwili umierają dziesiątki ludzi, a ludzkość w czasie kryzysu nie poprawiła się ani trochę.
W wielkanocnej pieśni śpiewamy „Wstaje z grobu, kruszy mury, nie zna żadnej zapory.”. Tak właśnie jest. Bez względu na przeszkody Jezus zmartwychwstał i żyje. Zmartwychwstaje w każdej chwili, aby prowadzić ku życiu. Niezależnie, jak ciężki jest ten głaz, który mnie przygniata, jak gruby mur, który mnie odgradza od życia, On go rozbija.
I nawet siedząc w domu, uwiązany ograniczeniami, mogę porzucić drogę do Emaus i ruszyć na spotkanie z z nim w Galilei. Choć wszystko dzieje się inaczej niż zwykle, to wciąż to samo Zmartwychwstanie. Którego życzę w pełni każdemu z Was, kto czyta te słowa, którego życzę w ogóle każdemu. Doświadczajcie prawdziwej radości i szczęścia, niezależnie od przeszkód.
Jezus zmartwychwstał, prawdziwie zmartwychwstał! Alleluja!
Niezręcznie mi trochę zaczynać od kolejnego usprawiedliwiania się, ale publikacja kolejnych odcinków wielkopostnego cyklu musiała zaczekać. Po odcinku „zerowym” wysiadł mi kręgosłup i zanim zdążyłem coś z nim zrobić, to nasza służba zdrowia pogrążyła się w chaosie związanym z epidemią. Musiałem na prawie 4 tygodnie wyraźnie ograniczyć ilość czasu spędzanego przed klawiaturą komputera i dokładając do tego trochę ćwiczeń gimnastycznych część moich dolegliwości powoli udało mi się złagodzić we własnym zakresie. Współczuję jednak tym, którzy w obecnym czasie cierpią na choroby i dolegliwości dużo bardziej poważne niż moje, o chorych na CoViD-19 nie wspominając…
W każdym razie cały cykl o siedmiu grzechach głównych muszę teraz skondensować do siedmiu dni. Koncept na każdy odcinek muszę też nieco zmienić, gdyż piszę w innej sytuacji niż ta, w której wpadłem na pomysł całego cyklu. Nie chcę, aby globalne zmagania z pandemią przyćmiły treść tego, o czym chcę napisać, ale od rzeczywistości uciec się nie da. A pisząc o grzechach uciekać od rzeczywistości wręcz się nie powinno.
Pycha. Nazwa grzechu wymienionego jako pierwszy (przynajmniej w polskim tłumaczeniu katechizmu Kościoła Katolickiego) była pierwszą wskazówką dla wybrania przeze mnie dzisiejszego kulinarnego tytułu. Pycha. Czyli coś pysznego. To bardzo dwuznaczna nazwa w polskim języku*. Z jednej strony to przecież coś pysznego, to nazwanie emocji związanej ze skosztowaniem jakiegoś przysmaku. Ale w drugim znaczeniu to wyniosłość, arogancja, zarozumiałość, nadęcie. Nie bez powodu ten grzech jest wymiony jako pierwszy, gdyż każdy kolejny jest konsekwencją pychy, co postaram się zilustrować w następnych odcinkach. Znane powiedzenie „pycha kroczy przed upadkiem” można zatem rozumieć „pycha prowadzi do każdego kolejnego grzechu”. Dzieje się tak z bardzo prostego powodu. Pycha jest szczególnym rodzajem duchowej ślepoty i głuchoty, odcięciem się od tego, co chcą nam powiedzieć inni ludzie, natura, a przede wszystkim Bóg. Ja wiem lepiej, ja rozumiem lepiej, ja umiem lepiej, ja chcę tego, ja nie chcę tamtego. Ciągle „ja ja ja ja”. Taka duchowa jajecznica, jak to obrazowo określił jeden z polskich dominikanów. Pyszna jajecznica.
Pychę doskonale zobrazował Jan Brzechwa w swoim wierszu dla dzieci o jajku mądrzejszym od kury. Wiersz, choć z pozoru będący tylko lekką krotochwilą, jest niezwykle trafnym opisem tego jak działa grzech pychy. Pycha nie pozwala cofnąć się nawet na krok, choćby to miało prowadzić to totalnej katastrofy. Przecież to ja jestem mądrzejszy. JA! JA!!!
Znamy to? Ja przyłapuję się na tym niemal każdego dnia, że „moje musi być na wierzchu”. I to nawet w relacjach z tymi, którzy są mi najbliżsi, których kocham. Dlatego nie chcę nikogo słuchać, nawet jeśli ktoś chce mojego dobra. OK, niejednokrotnie racja rzeczywiście racja jest po mojej stronie. Ale nawet wtedy wysłuchanie drugiej osoby mogłoby mi coś dać. Może miałbym szansę dowiedzieć się, gdzie jest prawdziwe źródło problemu, o co chodzi drugiej osobie. Pycha sprawia, że nawet nie próbuję. W końcu to ja mam dopasować się do świata? Niech świat dopasuje się do mnie, a najlepiej niech kręci się wokół mnie. W szczycie popularności grupy U2 i jej frontmana krążył taki dowcip: „Ilu muzyków U2 jest potrzebnych, żeby wkręcić żarówkę? Wystarczy sam Bono. Weźmie żarówkę, stanie z nią pod oprawą i żarówka wkręci się sama, bo przecież świat kręci się wokół niego”. Pycha sprawia, że każdy, każda z nas staje się takim Bono. Prawie osiem miliardów potencjalnych Bono. I tylko jeden świat. To pokazuje, jak groźny jest grzech pychy.
Jak zatem walczyć z grzechem pychy? Nie mam na to jakichś złotych recept. Ale spróbowałem ustalić prawidłowości, które pomagają zrozumieć grzech pychy i zacząć z nim walkę.
Zasada pierwsza: Każdy człowiek jest pyszny.
Bez wyjątku, każdy popełnia grzech pychy. Jeśli to sobie uświadomimy, to mamy szansę ograniczyć jego oddziaływanie w naszym życiu. Jest szansa, że w porę zejdziemy z drogi jaja mądrzejszego od kury, które przez swą pychę samo skacze do wrzątku. Jest szansa, że po pierwszym przemądrzałym zdaniu ugryziemy się w język. Nikła to szansa, ale jest.
Zasada druga: Tak jak każdy człowiek jest pyszny, tak jednocześnie każdy może być pokorny.
Każdemu grzechowi odpowiada jakaś cnota, którą można rozumieć jako szczególną zdolność daną od Boga, pozwalającą na walkę z danym rodzajem grzechu. Grzechowi pychy można przeciwstawić się cnotą pokory. Ale dlaczego mamy być pokorny wobec kogoś, kto w moim mniemaniu jest ode mniej mądry, wie mniej, umie mniej, jest gorzej wykształcony, biedniejszy, młodszy, mniej doświadczony, słabszy, mniej modnie ubrany, brzydszy? Odpowiedź jest prosta: wszyscy jesteśmy równi. Nie wierzysz? Wiec przypomnę Ci, że w pierwszym okresie życia każdy człowiek jest całkowicie zależny od innych. Każdy. Niezależnie od tego, czy rodzi się zdrowy, czy obarczony ciężkimi wadami rozwojowymi, czy żyje dzień, czy sto lat, czy rodzi się czarny, czy biały, czy w biednej, czy też w bogatej rodzinie. Nikt z nas nie przeżyłby kilkunastu początkowych miesięcy życia, gdyby nie opieka ze strony innych ludzi, przede wszystkim naszych matek. I nie ważne, co dzieje się potem, jak wielkich czynów dokonamy. Ponieważ drugim momentem, wobec którego jesteśmy jednakowo bezradni, jest śmierć. „Prochem jesteś i w proch się obrócisz” – to dotyczy każdego. To jest to co ja nazywam negatywnym uzasadnieniem pokory. Ale jest też uzasadnienie pozytywne. Tym uzasadnieniem jest godność każdego człowieka. Ważna uwaga!
Godność =/= Szacunek
Szacunek (czy jak wolisz, szacun, respekt) jest czymś nabytym, musisz na niego zasłużyć, a tym samym możesz go stracić. Godność każdego człowieka jest czymś niezbywalnym. Rozumiesz? Każdy z nas ją ma godność i w dodatku nie może jej przehandlować, zamienić, nie mozna nam jej odebrać. To cecha każdego człowieka. W Kościele nazywamy to godnością Dzieci Bożych. Można mieć upośledzone zdolności umysłowe, zdeformowane ciało, ale i tak będzie się miało tę samą godność co największe gwiazdy, najmądrzejsi profesorowie. Żebrak, zakapior z najgorszej dzielni, dziecko z zespołem Downa, papieżem i święty – każdy taką samą godność. Każdy! Dlatego Jezus w czasie ostatniej wieczerzy umył stopy apostołom. To był dopiero ziom. Zrobił to, żeby pokazać im, że każdy z nich miał też samą godność, co On. Nawet Judasz. Więc skoro wszyscy jesteśmy równi mając taką samą godność, to bycie pokornym wobec drugiego człowieka nigdy nie stanowi upokorzenia. A każdy akt pokory rozbija moją pychę i otwiera mnie na drugiego człowieka.
Zasada trzecia: Pycha jest grzechem niesamowicie trudnym do zwalczenia.
Bardzo łatwo znajduje pożywkę. To co opisałem w zasadzie drugiej jest bardzo piękne. Warte zapamiętania. Ale jeśli chodzi o codzienną praktykę, możesz to wyrzucić do kosza. Mówię serio. U podstaw każdego grzechu leży jakiś pierwotny lęk, najsilniejsza broń zła. W przypadku pychy ten lęk uderza w naszą godność – boimy się, że jej nie mamy, że ktoś może nas uznać za pozbawionych godności. Nie wierzymy, że otrzymaliśmy ją za kompletną darmochę i że to coś niezbywalnego i nie do ruszenia. Przez takie myślenie nie jesteśmy pewni swojej wartości. Im bardziej jesteśmy niepewni swojej wartości, tym bardziej musimy to sobie zrekompensować. To prosty mechanizm. Zamiast godności musimy wzbudzić szacunek, podziw. Tu właśnie wkracza pycha. Jest jak narkotyk, a narkotyki wyłączają odczuwanie pewnych bodźców, a zwielokrotniają działanie innych. Już nie czuję bólu krytyki, z łatwością zapominam o swoich wadach, za to łatwo dostrzegam wady innych. Już się podbudowałem, jest mi dobrze. Każdy drobny sukces utwierdza mnie w przekonaniu o swojej zajebistości, każde potknięcie kogoś innego dostrzegam w sposób zwielokrotniony. Nawet nie zauważam, kiedy tracę kontakt z rzeczywistością. Jest taki świetny utwór zespołu Flobots „Handlebar” – tekst można streścić jako rojenia chłopaka, któremu udało się opanować jazdę na rowerze „bez trzymanki” i już wydaje mu się, że jest debeściakiem, który wszystko może osiągnąć. Nikt mu nie podskoczy, zostanie największym raperem, podpisze najlepszy kontrakt, zmieni reguły branży, poprowadzi naród ku rewolucji ze swoim mikrofonem. Tekst kończy się, kiedy podmiot liryczny decyduje już o holokauście, o życiu i śmierci milionów ludzi… A zaczęło się od niewinnej jazdy bez trzymanki, od całkiem uzasadnionej radości z małego sukcesu. Ale chwilę potem bohater „zaciągnął się” tym sukcesem i dalej poszło łatwo. Tak działa pycha. Dlatego w każdej chwili trzeba być tego świadomym.
Zasada czwarta: Są i dobre wiadomości. Choć nie jest to łatwe, z własna pychą można sobie poradzić.
Ja mam kilka własnych sposobów, co nie oznacza, że udaje mi się zawsze wygrać walkę z tym grzechem. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj przegrywam. Ale na szczęście NIE ZAWSZE.
Metoda pierwsza: Naucz się wychwytywać każdą sytuację, kiedy próbujesz udowodnić innym swoją rację, postawić na swoim, wygrać.
Przyjmuję, że każda taka sytuacja wynikała przynajmniej częściowo z mojej pychy. Dlaczego w ogóle takie z samokrytyczne założenie ma sens? Żeby to zrozumieć, trzeba sobie odpowiedzieć na następujące pytania: Czy osoba (osoby), której udowodniłem swoją wyższość poczuła się tym zbudowana? Czy czułem, że z powodu mojego zwycięstwa ktoś poczuł się lepiej, czy ktoś poza mną zyskał coś naprawdę dobrego na całej sytuacji? Jeśli na którekolwiek z takich pytań odpowiedź brzmi „nie”, to niemal na 100% działałem pod wpływem własnej pychy. Nawet jeśli racja rzeczywiście była po mojej stronie. Nawet jeśli przypisałem sobie zasłużony sukces. Nawet jeśli powiedziałem lub zrobiłem coś w dobrym zamiarze. Oczywiście jest nam bardzo ciężko przyznać się do błędu. Dlatego właśnie od rozprawienia się z grzechem pychy zaczynam rachunek sumienia przed każdą spowiedzią. W jednym celu: bo wtedy muszę stanąć przed sobą samym i przed Bogiem i już nie ma, że boli, muszę przyznać się do wszystkich sytuacji, kiedy nie chciałem słuchać, kiedy nie chciałem dostrzec tego, co ktoś mi miał mi do przekazania, kiedy zależało mi tylko na wbiciu kogoś w glebę. Najgorsze, że bardzo często tym kimś był Bóg. Nie, nie często. To zawsze był Bóg, bo przecież On sam powiedział „Cokolwiek uczyniliście najmniejszemu z tych najmniejszych, mnie uczyniliście”. Pycha to bardzo ciężki grzech i nie można się z nim patyczkować. Podsumowując: naucz się nazywać pychę po imieniu i przyznawać do niej.
Metoda druga: Naucz się dziękować.
Za wszystko. Staraj się podziękować każdemu człowiekowi, który w jakikolwiek sposób przyczynił się do Twojego sukcesu, do każdej dobrej rzeczy, która Ci się przytrafiła. Nie ma i nie było na świecie człowieka, który nie zawdzięczałby czegoś komuś innemu lub po prostu okolicznościom. Bill Gates osiągnął swój sukces dzięki swoim rodzicom, wspólnikom, a nawet przyszłym konkurentom. Kanye West osiągnął globalny status gwiazdy dzięki tym, którzy zauważyli jego talent, którzy go promowali i którzy kupowali jego płyty i bilety na koncerty. Albert Einstein opracował swoje teorie dzięki rzeszom naukowców, którzy go poprzedzili i dzięki współczesnym mu matematykom i fizykom, z którymi na swój sposób ścigał się wyjaśnianiu zagadek świata. Sułtan Brunei swoje bogactwo zawdzięcza pracy całego narodu. Jezus urodził się, żył i dokonał swojego dzieła dzięki temu, że jego Matka zgodziła się Go urodzić, a święty Józef zgodził się Go wychowywać jak własnego syna. Tak, nawet On coś zawdzięczał innym ludziom. Dlatego dziękuj. Po pierwsze Bogu. A jeśli nie wierzysz w Boga, dziękuj dobremu losowi. Ale nie poprzestawaj na tym. Staraj się dziękować nawet przeciwnikom, z którymi musiałeś się zmagać na drodze do sukcesu lub z którymi musiałeś się spierać o rację. Sportowcy podają sobie ręce przed rozpoczęciem meczu lub walki, ale także po jej zakończeniu – to nie jest tylko pusty gest. Oni dziękują sobie nawzajem, bo dzięki przeciwnikom poznają swoje słabości i dowiadują się, nad czym muszą pracować. To zabrzmi dziwnie, ale dziękuj za to, że dostałeś łomot. Czasami to jedyny sposób, żebyś się czegoś nauczył. Przypomina mi się jedna z ostatnich scen filmu „Dzikość serca”, w której Sailor grany przez Nicholasa Cage’a stawia się członkom ulicznego gangu, którzy zachodzą mu drogę. Dostaje solidny łomot, traci na chwilę przytomność i wtedy ma wizję, olśnienie. Dociera do niego, że popełnił kilka minut wcześniej fatalny błąd, zostawiając dwie najbardziej ukochane osoby. Kiedy po chwili odzyskuje świadomość, wstaje z rozkwaszoną gębą, przeprasza zaskoczonych „gangstas” za wszystkie wyzwiska i dziękuje im za otrzymaną lekcję. Bo dzięki niej zrozumiał swoje błędy. Dopiero po latach dotarło do mnie, jak genialna jest ta sekwencja filmu. Sailor podziękował tym, od których oberwał. Wiedział, co dzięki temu laniu odzyskał – miłość ukochanej kobiety i swojego syna. Czasami Bóg dopuszcza, żebyśmy dostali potężny łomot od życia, bo to jedyny sposób, żebyśmy się zatrzymali i przynajmniej spróbowali zawrócić ze złej drogi. Dlatego dziękuj nawet za niedogodności i nieszczęścia. Tak, masz rację, to kompletne wariactwo. Ale wdzięczność ma wielką moc, dzięki niej zrzucasz klapki na oczach, nałożone przez własną pychę.
Metoda trzecia: Miej do siebie dystans. Śmiej się z siebie.
W trzeciej części historii o Harrym Potterze profesor Lupin uczy na lekcjach obrony przed czarną magią metody walki z boginem. Bogin jest swego rodzaju demonem, który przybiera zawsze kształt najgorszego koszmaru osoby, która znalazła się najbliżej. Dla jednych może być to wstrętny, olbrzymi pająk, dla kogoś innego wielki , syczący wąż albo obcy z serii filmów SF z Sigourney Weaver w roli głównej. Są też pewnie tacy, dla których byłaby to klasówka z matematyki lub obiad u teściowej – każdy ma swój koszmar 😉 Sposobem na każdy z nich było zaklęcie „Ridiculus!” połączone z wyobrażeniem sobie swojego koszmaru w śmiesznej konwencji, tak by nawet dodając drobny detal to, co nas przerażało, zaczęło wzbudzać salwy śmiechu. Wielki jak stół pająk ma nogach wrotki, więc wszystkie osiem nóg się pod nim rozjeżdża. Obcy ma na sobie strój czerwonego kapturka. W trakcie klasówki z matematyki długopisy zamieniają się w kwaśne żelki, ławki uczniów i biurko nauczycielki to wielkie torty o odpowiednim kształcie, tablica jest z galaretki, a kreda zamienia się w tubę bitej śmietany w sprayu – po minucie wszyscy rzucają się kawałkami tortów i nawet nauczycielka przyłącza się do zabawy. A teściowa… Nie ważne, ja swojej chyba nigdy się nie bałem 🙂 Po co piszę o metodzie walki z boginem? Można ją przekształcić w sposób na zwalczanie swojej pychy. Krok pierwszy: pomyśl o osobie, z którą się pokłóciłeś, wyobraź sobie swojego wroga, kogoś, kto zrobił Ci najgorsze świństwo, albo kogo się boisz. I użyj zaklęcia „Ridiculus!”, czyli wyobraź sobie tę osobę w śmiesznej sytuacji, w śmiesznym stroju lub z dodanym śmiesznym szczegółem urody – włosami jak u klauna, idiotycznymi okularami lub w piżamce we wzór z Kubusiem Puchatkiem. Idź na całość, porusz wyobraźnię, aż będziesz pękać ze śmiechu na widok w myślach. Krok trzeci: wyobraź sobie, że stajesz na przeciwko tej osoby, którą przed chwilą ośmieszyłeś i jesteś dokładnie tak samo śmieszny, wyglądasz tak samo idiotycznie, nieporadnie. Trochę jak w „Ferdydurke” Gombrowicza – obaj (czy też obie, oboje) zgwałciliście się nawzajem przez uszy. I nie pozostaje wam nic innego, jak paść śmiejąc się z siebie nawzajem. To niesamowicie wyzwalające, kiedy dociera jacy jesteśmy śmieszni. Możemy być tak samo śmieszni dla innych, jak inni są śmieszni dla nas. Dlatego śmiej się z siebie. Moim ulubionym cytatem z twórczości Umberto Eco jest zdanie ” Ma gavte la nata !”, powtarzane w kilku miejscach powieści „Wahadło Foucaulta”. W dialekcie piemonckim znaczy to mniej więcej „zechciej wyciągnąć sobie korek” (w domyśle: z tyłka, bo już tak się nadąłeś, że nie da się z tobą wytrzymać). Szczery śmiech z siebie samych to właśnie takie wyciąganie korka ze swoich własnych „czterech liter”- żeby mogło z nas w końcu ujść powietrze, którym się nadęliśmy jak balon. Pomyśl, jak zachowuje się taki balon, z którego uchodzi powietrze, jakie przy tym wydaje odgłosy. To Ty, to ja, to każdy z nas, z którego uchodzi pycha. Jesteśmy tacy śmieszni, tylko zazwyczaj w ogóle do nas to nie dociera…
Metoda czwarta: Połóż się pod rozgwieżdżonym niebem.
Ten sposób równie dobrze mogłem wymienić na początku, bo jest idealny do przestawienie myślenia o sobie i o swojej wielkości. W pogodną noc patrzę na niebo usiane gwiazdami i uświadamiam sobie, że większość z tych, które mogę dostrzec, jest większa od naszego Słońca. I przypominam sobie, że nasze Słońce ma średnicę blisko 109 razy większą niż Ziemia, a nasz glob nawet w erze szybkich podróży lotniczych wydaje mi się wciąż ogromny. Słońce wydaje nam się potężne, wręcz wszechmocne, przez tysiące lat było czczone jako bóstwo. Ale przecież samej Drodze Mlecznej jest kilkaset miliardów gwiazd, z których znaczna część jest większa od Słońca. Najjaśniejsza gwiazda na nocnym niebie, Syriusz A jest od nas odległa około 8 lat świetlnych, czyli musielibyśmy do niej lecieć ponad 8 lat, gdyby udało nam się osiągnąć prędkość zbliżoną do prędkości światła. Teraz uświadamiam sobie, że nasze najszybsze rakiety, dzięki którym człowiek chce dokonać wyprawy na sąsiednią planetę, czyli Marsa, będą poruszać się z prędkością rzędu 0,5 promila prędkości. To oznacza, że na podróż na Syriusza A przy obecnych możliwościach naszych rakiet trwałaby jakieś 16 tysięcy lat! Ale to jeszcze nic! Spirala naszej galaktyki rozciąga się na 100 tys. lat świetlnych i jest wysoka na 1000 lat świetlnych. Czyli aby przelecieć przez całą Drogę Mleczną potrzebowalibyśmy 200 milionów lat. Od galaktyki Andromedy dzieli nas dystans 2 milionów lat świetlnych, więc naszej najszybszej rakiecie podróż zajęłaby… 4 miliardy lat?! To mniej więcej tyle, ile istnieje Ziemia! Kiedy udaje mi się ochłonąć po tych obliczeniach dociera do mnie, że wszystkie gwiazdy, które widzę, cała nasza galaktyka, Droga Mleczna i ledwie dostrzegalna gołym okiem Andromeda, nawet razem wzięte, w zestawieniu z wielkością całego Wszechświata są mniejsze niż ziarnko piasku na pustyni. Obserwowalny (co znaczy cały) Wszechświat rozciąga się na odległość co najmniej kilkunastu miliardów lat świetlnych, w każdym kierunku!!! Nie jestem nawet pyłkiem wobec tego niewyobrażalnego ogromu. Więc moje „ja, ja, ja” w skali kosmicznej wydaje się być zupełnie bez znaczenia. Spoglądanie w gwieździste niebo nie służy mi jednak zdołowaniu się. Patrzę na gwiazdy w niemym podziwie. I uświadamiam sobie, że choć jestem taką nieznaczącą lichotą, to dla kogoś jestem ważny jak cały wszechświat. Ktoś, kto mnie kocha. Tym kimś jest Bóg. Nawet, gdyby nikt inny mnie nie kochał, On kocha mnie zawsze i bezwarunkowo. Stojąc pod niebem pełnym gwiazd odzyskuję spokój…
To nie są jedyne metody. Te cztery przychodzą mi w pierwszej chwili do głowy. Być może Ty masz swoje własne, może część z nich jest lepsza od opisanych przeze mnie. Ważne by z nich korzystać. Systematycznie, codziennie, a kiedy trzeba nawet wielokrotnie każdego dnia. Całkiem do rzeczy jest stosowanie wielu metod jednocześnie. Od walki z grzechem pychy zaczyna się walka z jakimkolwiek innym grzechem.
Jeśli sami nie powstrzymujemy naszej pychy, to skutki są zawsze zgubne. ten andęty balon może po prostu pęknąć. Jednak to jest tylko nieszczęście indywidualne, a przecież przez naszą pychę cierpią inni, a przez pychę ludzkości cierpi cały świat. Tak sobie na przykład tłumaczę obecną epidemię. Przez naszą rabunkową gospodarkę, przez egoizm i ciągłą pogoń za nowym smartfonem, kolejną parą butów, szybszym komputerem, nowym samochodem, wczasami na Seszelach, bo przecież „Mi się to należy, ja na to zasłużyłem!”, doprowadziliśmy do sytuacji, w której lokalny wirus stał się przyczyną globalnego zagrożenia, czyli pandemii. Oczywiście to bardzo duże uproszczenie, ale jestem pewien, że tak właśnie było. Jaja mądrzejsze od kury. Jeśli w naszym życiu jest tylko „ja, ja, ja i tylko ja”, to Bóg zrobi wszystko, żeby te „jaja” nie zamieniły się w zbuki. Jeśli nie ma innego sposobu, to dopuści by roztłukły się na jajecznicę. Pozwoli, aby skorupa naszej pychy potłukła się w drobny mak…
Stojąc nad patelnią z tą jajecznicą mamy chwilę czasu, żeby zastanowić się nad sobą. Wykorzystajmy ten czas dobrze.
Zapewne wielu z was powie „No toś sobie ciężki kaliber wybrał!”. I będziecie mieli rację. Problem polega na tym, że dotarło to do mnie, kiedy usiadłem do pisania tego tekstu, a raczej pierwszej jego wersji. Kiedy spojrzałem na pierwszy ukończony akapit, dosłownie złapałem się za głowę. Nie dlatego, że to co napisałem, było tak pozbawione sensu (bo według mnie było jak najbardziej do rzeczy), ale dlatego, że zdałem sobie sprawę, iż nagle wpadłem w jakiś kaznodziejski szał i zacząłem brnąć w wielkie teologiczne rozważania. A umówmy się, teolog ze mnie raczej domorosły i na pewno nie dorosły do tego, żeby podjąć taki temat bez narażania się na oskarżenie o głoszenie herezji. Puknąłem się zatem kilka razy w mózgownicę, dzięki czemu możliwe było nawiązanie dialogu wewnętrznego, który w wielkim skrócie wyglądał mniej więcej tak:
– Otrzymałem wezwanie, żeby wziąć się za ten temat. Skoro tak, to trzeba do sprawy podejść poważnie.
– Ok, wezwanie powiadasz. Poważna sprawa. Poważny temat. W dodatku chcesz, żeby to mógł przeczytać także ktoś niewierzący. Myślisz, że wyjeżdżanie z katolicką teologią moralną, definicją grzechu zaczerpniętą z katechizmu i potężnymi cytatami z Biblii to dobry pomysł na przekazanie tego tematu?
– E…
– Pomyśl, Jester. Jak mógłbyś przekazać ten temat, żeby było to strawne nawet dla licealisty, albo nawet ósmoklasisty. Ok, z ósmoklasistą chyba trochę przesadziłem. Ale na przykład ten licealista lub student, który już dawno olał sobie religię, bo przecież to tylko ciemnogród i tanie jasełka… To musi być proste, ciekawe. No z jajem to ma być…
– Ale że jak, o grzechach głównych na wesoło?
– No może nie wesoło. Ale śmiesznie przynajmniej od czasu do czasu, z akcentami humorystycznymi. Prosto, bez popisywania się twoją znajomością pism doktorów Kościoła i żywotów świętych. Ma walić po oczach i docierać tam gdzie trzeba.
– Czyli?
– Przede wszystkim do ciebie. Jeśli do ciebie naprawdę nie dotrze, to nic ci z tej pisaniny…
– Aha!…
Wykrzyknik kończący dialog po chwili zmienił się w partykułę, gdyż wewnętrzna konwersacja znalazła swoją kontynuację w postaci kilkunastominutowego skrobania się po głowie. Nie wiem, czy to akurat pomogło w pobudzeniu procesów myślowych, ale na szczęście zanim doskrobałem się do zwojów mózgowych, a nawet zanim przyśpieszyłem radykalne proces łysienia czubka głowa, udało mi się sformułować zasadnicze pytanie. „Czym jest grzech?”. Oczywiście znowu do głowy zaczęły mi się cisnąć definicje, pełne frazesów i musiałem powiedzieć „Stop! Najpierw krótko, potem rozwiń, zobrazuj. Czym grzech jest jest dla Ciebie?”.
Jeśli więc mam odpowiedzieć sobie na to pytanie najkrócej, jak potrafię, to grzech jest dla mnie utratą łączności. Z Bogiem, z innymi ludźmi i sobą samym. Jak to rozumieć? Wyobraź sobie, że masz najszybsze połączenie z internetem, jakie tylko można mieć. Klikasz stronę i w ułamku sekundy masz treść i wszystkie obrazy. Wchodzisz na fejsa, a tam same świetne memy – śmieszne do bólu, a przy tym mądre. Wszyscy znajomi są online, ledwo wszedłeś i wrzuciłeś posta, już dostałeś 300 lajków. Każdy news napawa optymizmem. Wchodzisz na insta, a tam wszyscy wrzucają super zajawki. I wiesz, że wszystkie zdjęcia i filmiki są prawdziwe, nie ma żadnych fejków, podkręcania ani montażu. Wrzucasz trochę zaspane i niezbyt uśmiechnięte selfie i zaraz dostajesz szczere, pełne troski pytania od wszystkich przyjaciół „Wszystko gra?”. I w tym momencie coś się dzieje z połączeniem i nie możesz przez chwilę odpowiedzieć. Rzucasz smartfonem, a kiedy bierzesz go do ręki i w końcu na popękanym ekranie znowu widzisz zatroskane pytania od znajomych, ze złością piszesz „A co was to obchodzi?!”. Uśmiechnięte twarze znajomych już nie wyglądają tak dobrze na potłuczonym wyświetlaczu, połączenie z internetem zacina się coraz bardziej. Zaczynasz tracić łączność na dobre. A przecież jeszcze kilka minut temu byłeś w idealnym kontakcie z resztą świata…
Grzech możemy również porównać do zakłócenia jakiejś harmonii. Na przykład gdy mamy idealną kompozycję muzyczną i nagle ktoś wrzuca do niej fałszywy akord. Albo do skazy, do plamy którą ktoś złośliwie namalowałby na obrazie „Narodziny Wenus”. Albo wyobraź sobie, że siedzisz sobie z lampką dobrego wina na tarasie restauracyjki gdzieś w Toskanii, jest piękna druga połowa maja, już upalnie, ale bujna roślinność nie została jeszcze wypalona słońcem. Właściciel restauracyjki i szef kuchni w jednej osobie osobiście podchodzi do stolika i z uśmiechem chce ci zaproponować antipasti, które przygotował, a ciebie akurat w tym momencie rozdrażniła mucha bzycząca koło twojej głowy. Odpowiadasz niezbyt uprzejmie, zupełnie wbrew swoim intencjom, a obrażony Włoch odchodzi od stolika. Wróci, ale przed tym ostentacyjnie będzie zwlekał. Będziesz mieć więc kolejny powód do zdenerwowania. I czar idealnego toskańskiego przedpołudnia zgasł. Przez taki drobiazg…
Każdy grzech to jest sytuacja, kiedy przez swoją myśl, słowa, przez działanie albo przez to, że czegoś nie robimy doprowadzamy do utraty łączności, do zakłóceń w czymś pięknym, idealnym, działającym bez zarzutu. Im dłużej zwlekamy z przywróceniem tej łączności tym trudniej to później naprawić. Znajomi, na których publicznie obraziłeś się na fejsie lub insta, pójdą na imprezę lub do skateparku bez ciebie. Twój post nie dostanie już 300 lajków. Ty będziesz z tym się czuł coraz gorzej, choć będziesz sobie mówić, że masz na to wyjechane. A przecież wystarczyło wziąć nawet ten potłuczony smartfon i napisać „Sorki, wszystko OK. Miałem problemy z netem i walnąłem fonem o podłogę. Tak, wiem, IQ 70. Teraz siedzę i rozkminiam swoją głupotę. Jak się ogarnę, to do Was dołączę.” (oczywiście to wszystko z dodatkiem odpowiednich emotek).
Właściciel toskańskiej restauracyjki będzie cię od tej pory traktował z rezerwą, pomimo, że z natury jest serdecznym, wylewnym Włochem. Cudowne chwile na tarasie restauracyjki, z widokiem na pobliską dolinę i wzgórza pokryte winnicami już nie wrócą. A przecież wystarczyłoby od razu powiedzieć „Scusa, signore, è colpa mia” i pobyt w Toskanii znowu byłby idealny.
To właśnie jest grzech. Mamy łączność ze światem, wszystko jest takie jak trzeba, ale wystarczy drobiazg, by wytrącić nas z tego stanu. Bzycząca mucha, internet, którzy przez chwilę się zacina, kierowca blokujący nam pas na drodze – to może być cokolwiek. Przez jakiś drobiazg nagle zaczynamy sami niszczyć wszystko, co jeszcze przed chwilą dawało nam radość. Co ciekawe, w pierwszym momencie zazwyczaj nie mamy złych intencji. Po prostu samo tak wychodzi. I to jest zawsze najlepszy moment, żeby spróbować się zatrzymać. Powiedzieć „Przepraszam. Stop. Wybacz. Sorry, byłem głupi. Boże, narozrabiałem, pomóż.”. Przyznanie się do błędu, do winy, do własnej głupoty, czy innych wad niemal zawsze boli. Ale poboli i przejdzie. Jak zrywanie bandaża. Jeśli go nie zerwiesz, to potem będzie gorzej.
Grzech zawsze wiąże się z wyrządzeniem krzywdy. Zawsze. I chyba zawsze w pierwszej kolejności wyrządzamy krzywdę sobie, a dopiero potem innym. Siebie krzywdzimy często podwójnie, bo krzywdy innych wracają z powrotem do nas. To swoiste perpetum mobile. Od jednego cierpkiego zdania jest czasem tylko krok do awantury, a od awantury do bratobójczej wojny. Kazik w piosence „12 groszy” pięknie to wyrapował „Awantura na zabawie. Ci z sąsiedniej wsi zaczęli, myśmy skończyli. Rambo 8 w telewizji, patrzcie moi mili” – tak krótko opisał historię wojny domowej w Jugosławii, która zaczęła się jak to zwykle na Bałkanach, od jednej lokalnej awantury, która uruchomiła spiralę nieszczęść. Grzech zawsze wyniszcza, jeśli się go nie powstrzyma, jest jak ta wojna domowa, która stopniowo ogarnia cały kraj i po której zostają tylko zgliszcza i masowe groby… Tak, wiem, miało być z akcentami humorystycznymi. Przyjmijmy, że to był dla kontrastu fragment poważny.
Oczywiście nam chrześcijanom, zwłaszcza katolikom, zarzuca się, że za grzech uważamy niemal każdą przyjemną rzecz. Seks to grzech, picie to grzech, jedzenie dobrych rzeczy to grzech, hazard to grzech i tak dalej. Przypomina mi się tutaj scena z jednego z filmów Anrzeja Kondratiuka (chyba „Mleczna droga”, jeśli dobrze pamiętam), w której postać grana przez Ludwika Benoit wypowiada kwestię brzmiąca mniej więcej „dać przyjemność niewieście nie może być grzechem”. Czy w zdaniu tym nie ma racji? W końcu to Bóg wymyślił przyjemność (tak, przypominam, że Kościół uważa, iż seks jest wymyślony i dany ludziom przez Boga, a nie przez szatana). W niebie będą czekały nas same przyjemności, wręcz rozkosze i to takie, których nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Idąc tym tokiem myślenia, jako chrześcijanin mogę sobie wyobrazić sytuację, w której w ziemskim życiu nawet gra hazardowa jest tylko nieszkodliwą formą wspólnego spędzania czasu z przyjaciółmi. Ponieważ to nie gry hazardowe same w sobie stanowią grzech. A zatem o co kaman? Otóż hazard może być też przyjemnością dla przyjemności, odciągającą od pracy, obowiązków, rodziny, wpędzającą w długi. Komputer i smartfon mogą zająć człowiekowi nawet kilkanaście godzin na dobę. Imprezowanie może zniszczyć człowiekowi życie. Sport może niszczyć. Dbanie o kondycję fizyczną i zdrowie może niszczyć, bo człowiek zafiksuje się na kolejnych zestawach ćwiczeń, cudownych dietach i swoim dobrostanie tak bardzo, że zapomni o reszcie świata lub uzna resztę ludzkości za bandę idiotów, którzy nie potrafią zadbać o jakość swojego życia. Praca może odciągać człowieka od rodziny i może stać się prawdziwym nieszczęściem, chociaż osiągnie się największy zawodowy sukces – a przecież pracę też wymyślił Bóg i Słowo Boże jest w dużej części pochwałą pracy. Otóż wykombinowałem sobie to tak: każda przyjemność ma prowadzić do czegoś dobrego, albo powinna wynikać z czegoś dobrego (albo jedno i drugie). Każda przyjemność powinna budować naszą zdrową relację z drugim człowiekiem (rozumianym zarówno jako osoba, jak i społeczeństwo), z sobą samym, z naturą i z Bogiem. Ta czwarta relacja, z Bogiem, jest najważniejsza, jeśli ona jest właściwa, wszystkie trzy pozostałe też będą właściwe. Jeśli jakaś przyjemność niszczy lub przynajmniej upośledza którąkolwiek z tych relacji, to niemal jak amen w pacierzu, jest to grzech. A jak napisałem, grzech niszczy i nie ma znaczenia, czy wierzysz w Boga czy nie…
Może więc pewne nakazy i zakazy, o jakich mówi Kościół, mają swój znacznie głębszy sens? Może to jednak nie jest tylko zestaw reguł narzucanych przez „facetów w sukienkach”, jak złośliwie nazywani są duchowni. Każda rzecz, która oddala nas od Boga, od innych ludzi, od harmonii z naturą i z sobą samym, jest zła. OK, w Boga masz prawo nie wierzyć, albo wierzyć słabo, ale z resztą już chyba nie masz kłopotu, prawda? Jeśli to my jesteśmy świadomie przyczyną tego zła, to właśnie grzeszymy. Działamy przeciwko samym sobie i przeciw innym.
Żyjemy w grzesznym świecie, w którym w każdej chwili coś może zniszczyć naszą łączność z tym dobre i piękne. Jesteśmy słabi, więc niemal w każdej chwili możemy coś skopać. Z tego by wynikało, że zawsze mamy przechlapane. Ale tak nie jest. Całe Słowo Boże, a już w szczególności Nowy Testament mówi, że jest inaczej. Trzeba jednak zrozumieć naturę każdego z siedmiu grzechów głównych i poszukać metod „przywracania łączności” z Bogiem, naturą, ludźmi i z sobą samym. I tym właśnie zajmiemy się w kolejnych wpisach tego cyklu. Pierwszy właściwy odcinek już najbliższą w środę, potem przez pięć kolejnych niedziel i ostatni odcinek już w Wielkim Tygodniu.
Tytuł dzisiejszego wpisu wygląda dość poważnie i taki miał być, w końcu w zamiarze przynajmniej tekst ten traktować ma o rzeczach, których za błahe ja przynajmniej nie uznaję. Ale już na wstępie wyjaśniam, że jest niniejszy tytuł też zwykłym „klikbajtem”, za za co góry przepraszam wszystkich, którzy się ewentualnie spodziewali tutaj jakichś większych sensacji lub, co również możliwe, typowego poradnika.
Pomysł na tytuł przyszedł w sumie dość naturalnie i wynika z faktu, że od 4 dni mamy już Wielki Post. Ja zaś w ten okres postanowiłem wejść bez wielkich postanowień i planowania radykalnej przemiany, gdyż doszedłem do wniosku, że sens tego jest taki sam w przypadku postanowień noworocznych – te zaś wyglądają dobrze jedynie na naszych profilach w mediach społecznościowych, a i to przez krótki czas.
Oczywiście brak wielkich postanowień dotyczących naprawy swojego postępowania nie oznacza, że uważam się za chodzącą doskonałość, choć przyznaję, jestem osobą dość zarozumiałą, by nie rzec, zadufaną i niejednokrotnie zdarza mi się popaść w samouwielbienie. Na progu tego Wielkiego Postu zrozumiałem jednak (i mam nadzieję, że jest to efektem rozeznania tematu w Duchu Świętym), że wolę się skupić na działaniach małych, bardzo konkretnych, z nadzieją, że będą one kroplami drążącymi skałę moich słabości, ograniczeń i przewin, popełnianych wobec siebie i innych. Nie byłbym jednak sobą, gdybym tej strategii małych konkretów nie „ubrał” w jakąś poręczną, formalną terminologię, pozwalająca rzecz „sprzedać” światu, czyli de facto Wam, którzy to czytacie. Poczułem bowiem wezwanie, aby przy okazji Wielkiego Postu A.D. 2020 podzielić się z Wami tym, co dźwięczy mi duszy i co w kontekście tego szczególnego czasu ułożyło mi się samo w pewną spójną całość. Zważywszy na fakt, że przyszło to nagle i niejako poza normalnym procesem myślowym, uznaję to dar Ducha Świętego, dar którym nie tylko muszę, ale przede wszystkim chcę się podzielić.
Uff! Wyszło jeszcze poważniej, niż planowałem. Przejdę może do konkretów, bo do końca jeszcze kawałek i od tej powagi mogę pęknąć albo ja, albo ktoś z Was. A przecież nie to chodzi…
Dla mojej wielkopostnej drogi ułożył mi się w głowie poręczny akronim – UWU. U – umiar, W – wdzięczność, U – uwielbienie. Trzy metody, a raczej trzy wezwania na Wielki Post do robienia rzeczy małych, ale konkretnych.
Umiar
Pierwsze „U” w wielkopostnym akronimie jest bardzo istotne. Umiar jako rozumna rezygnacja z tego co zbędne, szkodliwe albo po prostu mało użyteczne. Umiar, nie umartwienie. Pojęcie umiaru prowadzi do tytułu dzisiejszego wpisu, zainspirowanego lekturą książki „Jaglany detoks dla biegacza” Marka Zaremby, którą moja nieoceniona żona podarowała mi na Walentynki. Ze względów różnych, od zdrowotnych, przez sportowe, aż po religijno-filozoficzne uznałem, że holistyczne podejście do diety traktowanej jako element zrównoważonego trybu życia, jest właściwą wskazówką na Wielki Post. Dieta zaproponowana przez autora nie jest dla mnie czymś nowym ani niezwykłym i z racji swoich zainteresowań zwróciłem na nią uwagę już jakiś czas temu. Jednak tym razem szczególnie zwróciłem uwagę na aspekt dążenia w diecie do zachowania pełnej równowagi, która nie tylko oznacza brak obżerania się, ale także oczyszczenie z tego, co nam przeszkadza, czyli tytułowy detoks. Ten detoks, czyli mówiąc pospolicie odtrucie, kojarzone m. in. z kuracją odwykową, należy także rozumieć metaforycznie, jako odtrucie z toksycznych relacji, złych emocji, a także nadmiaru informacji, tym bardziej dokuczliwego, że jesteśmy zalewani treściami „śmieciowymi” lub po prostu nieprawdziwymi. Jakimi zatem konkretami wyraża się umiar? Dieta według zasad „Jaglanego detoksu”, czyli w zasadzie bez mięsa i nabiału (wyjątek stanowią jaja i ryby, ale sporadycznie), z przewagą kasz, warzyw i ziaren, a przy tym mniej kalorii, za to więcej witamin i minerałów – w efekcie powinno być mniej kilogramów na wadze, mniej marnującego się jedzenia (choć u nas w domu i tak nie jest z tym najgorzej), za to więcej zdrowia i energii. No i zero alkoholu (no, może z wyjątkiem dnia moich urodzin, które wypadają po środku Wielkiego Postu, ale to jeszcze nie jest postanowione). Dieta to konkretne oszczędności, dzięki temu w portfelu powinno zostać nieco więcej pieniędzy, które można przeznaczyć na potrzeby innych ludzi. Umiar nie jest celem samym w sobie, ale narzędziem, dzięki któremu możemy bardziej być, niż mieć i co istotne, być nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla innych ludzi. A w wymiarze bardziej niematerialnym umiar to mniej FB, Instagrama, rezygnacja z Youtube (z wyjątkiem treści potrzebnych do pracy), telewizji (tej ostatniej i tak oglądam niewiele, ale uznałem, że i tak za dużo). I tu mamy kolejny konkret – więcej rzeczywistych relacji z innymi ludźmi. To zaś prowadzi do drugiego punktu.
Wdzięczność
Umiar nabiera sensu dopiero wtedy, gdy zrozumiemy, jak wiele dobra doświadczamy każdego dnia, w każdej chwili. I zazwyczaj go nie dostrzegamy, a przynajmniej tak jest w moim wypadku. Jeszcze większy problem mamy (choć może powinienem to twierdzenie ograniczyć do siebie) z dziękowaniem za to dobro. Wdzięczność za pracę, za to, że mam środki do życia, za zdrowie, za ulgę w cierpieniach i niedogodnościach, a nawet za same trudności i ból, dzięki któremu poznaję swoje słabości i mogę się doskonalić. Wdzięczność za świat, który mnie otacza, za piękno natury, za niezwykłe dzieła rąk i geniuszu ludzkiego, w których można dostrzec działanie Bożego Ducha. Wdzięczność za obecność innych ludzi, szczególnie tych, którzy wnieśli do mojego życia jakieś bogactwo w postaci wiedzy, umiejętności, dobrego słowa, troski o mnie czy wreszcie przyjaźni i miłości. Wdzięczność także za tych, z którymi się nie zgadzam, a nawet za tych, którzy są wobec mnie nieprzychylni. To ostatnie jest najtrudniejsze. Ale wiem jedno, że nawet osoby nieprzychylne mi nie znalazły się na mojej drodze przypadkiem. Może ich obecność ma mi uświadomić, że robię coś dobrze, a może, że wręcz przeciwnie – mylę się, błądzę, robię coś złego. Postawa wdzięczności otwiera na drugiego człowieka, przestawia nas na odbiór, uważne słuchanie, odwraca perspektywę – już nie jest „ja i reszta świata”, ale „ja i ty” – dwie równie ważne osoby. Wdzięczność jako konkret rozumiem jako dziękowanie i docenianie innych przy każdej okazji – naprawdę, mam z tym duży problem i to nie jest kwestia np. braku wychowania – bardzo często mam tak, że coś traktuję jako oczywistość, która mi się należy. Wdzięczność to także poświęcenie czasu innym, choćby na to, by ich wysłuchać lub po prostu podarować chwilę obecności. Wdzięczność, to także próba dania innym czegoś od siebie – dlatego przez ten Wielki Post wrzucę tutaj 7 wpisów, które być może uznacie za przydatne we własnych duchowych poszukiwaniach. To będzie mój dodatkowy wyraz wdzięczności, za wszystkich ludzi, którzy mnie inspirowali i inspirują nadal, nie tylko przez jakieś spektakularne dzieła, ale także przez zwykłe, codzienne życie i swoją postawę wobec konkretnych wyzwań, jakie spotykają na swej drodze. Konkret to także modlitwa wdzięczności, modlitwa, w której nie tylko dziękuje się Bogu, ale także otwiera się na słuchanie Jego, zamiast zagadywania Go swoimi prośbami i żalami. Wdzięczność prowadzi do trzeciego punktu na wielkopostnej drodze.
Uwielbienie
W kontekście wiary modlitwa uwielbienia jest najwyższą formą zwracania się do Boga. Wyższą nawet niż modlitwa dziękczynna. I w pewien sposób jest ona również dostępna także tym z Was, którzy w Boga nie wierzą, albo wierzą, ale nie traktują Go osobowo, a jedynie jako jakąś nieznaną pozaświatową siłę. Nawet niewierzący mogą trwać w uwielbieniu, afirmując życie, świat, naturę z jej niezgłębionym pięknem i majestatem, a także drugiego człowieka, jako cudowną, niezwykłą, zdolną do miłości istotę. Jednak dla człowieka wierzącego uwielbienie to coś znacznie więcej, niż zwykła afirmacja. To jest modlitwa zachwytu Bogiem i jego dziełami. To jest przebywanie w intymnej bliskości z Bogiem. W takiej bliskości, w której czasem zupełnie brakuje słów, kiedy żaden hymn nie potrafi oddać niezwykłej, czułej obecności Boga. Kiedy zastanawiałem się, jak przełożyć uwielbienie na konkret, przypomniały mi się dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest „modlitwa obecności”, o której ostatnio powiedział o. Adam Szustak w jednym z odcinków swojego vloga. Taka modlitwa, która wypływa z bezsilności, z pewnego rozczarowania swoją niemocą, ze zmęczenia, chwilowego braku energii i motywacji do działania – o. Adam przyznał się, że miewa takie momenty i wtedy po prostu pokornie przyjmuje Bożą Obecność, po prostu milczy i pozwala Bogu być. I tej milczącej modlitwy, tego cichego, pokornego przebywania z Nim mi brakuje. Pozwól Bogu być z Tobą. Nie kombinuj, nic nie mów, pozwól mu przyjść do Twojego smutku i Twojej radości. Tak, chcę sobie usiąść z Jezusem i pomilczeć. Cieszyć się, że jest, nawet jeśli nie czuje Jego obecności w jakiś spektakularny sposób. Jest też drugi sposób uwielbienia, o którym nieco ostatnio zapomniałem, gdyż do jego praktykowania było dużo mniej okazji – tym sposobem dla mnie jest bieganie. Wielokrotnie biegałem uwielbiając Boga i za każdym razem to było niezwykłe doświadczenie, tak modlitewne, jak i biegowe. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy z bieganiem było jednak słabo, z różnych powodów, a w konsekwencji złapałem kilka zbędnych kilogramów, co dodatkowo biegania nie ułatwia. Ale przecież zacząłem dietę i powoli przestawiam nie tylko organizm, ale także umysł na inne funkcjonowanie. Mogę zatem znowu uwielbiać Boga w biegu. Każdy może uwielbiać na swój sposób – dla mnie jest to bieganie, dla innego śpiew, a może taniec, malowanie obrazu lub zwykłe przekopywanie ogródka czy prasowanie – to może być każda czynność, którą lubisz, która dobrze ci wychodzi i która może być wspólna przestrzenią dla ciebie i dla Niego.
Umiar otwiera człowieka na wdzięczność, a wdzięczność stwarza przestrzeń na uwielbienie. Tak mi się to ułożyło. I to jest moja droga na ten Wielki Post, a z Bożą pomocą także i po jego zakończeniu.
Mam nadzieję, że w jakiś sposób Was zainspirowałem. Do zobaczenia jutro, w pierwszej odsłonie wielkopostnego cyklu.
Wczoraj zamknęliśmy oficjalnie 2019 rok. To był między innymi rok oficjalnego zakończenia głównego cyklu Gwiezdnych Wojen, co dla mnie jako fana było faktem znaczącym. Ale obejrzenie „The Rise of Skywalker” tylko utwierdziło mnie w opinii, że najlepszą historią z odległej galaktyki jest spin-off całej serii, czyli „Rogue 1” (Łotr 1). To zadziwiające, że film, w którym wszyscy pozytywni bohaterowie giną, ma jednak niezwykle optymistyczne, wręcz ewangeliczne przesłanie. I najlepiej wyraża je ostatnie zdanie wypowiedziane w filmie, składające się tylko z jednego słowa: „Nadzieja.”.
Miniony rok, przynajmniej dla mnie, jako żywo przypominał fabułę „Łotra 1” – był pełen dramatycznych zwrotów akcji, wielu rozczarowań, porażek, bezowocnych wysiłków i konieczności ciągłego rewidowania swoich planów wobec niespodziewanych zdarzeń i konieczności konfrontowania się z własnymi słabościami, ale też zamierzonymi i zupełnie niezamierzonymi przykrościami ze strony innych ludzi. Podróże, wyścig z czasem, blizny i siniaki, krew, pot i łzy, i wszystko to często zdawałoby się po nic. A jednak na koniec, z całego tego chaosu i natłoku z pozoru nadaremnych wysiłków zostało jedno bezcenne przesłanie, z którym wszedłem w Nowy Rok 2020: Nadzieja. I tej Nadziei życzę Wam i sobie w tym Nowym Roku, by pozwoliła nam przejść przez wszystkie chwile szczęścia, zwroty akcji oraz małe i większe dramaty. Bo że one będą miały miejsce, tego możemy być pewni, chyba, że Bóg uzna w końcu, że czas w wcisnąć guzik „Game over”. Ale to jako człowieka wierzącego nie zmartwiłoby mnie wcale…
PS. Tytuł wpisu sugeruje, że mój antyblog jest kontynuowany od 166-ciu dni, co nie jest prawdą, za to na pewno jest dowodem jednej z zeszłorocznych porażek. Ponad 100 szkiców do kolejnych wpisów zalega jako zapiski w notatnikach, karteczki-przypominajki poprzyklejane na marginesach czy też w postaci roboczych wersji całych tekstów w przepastnych trzewiach jakiegoś serwera stojącego w podziemiach gdzieś we Wrocławiu, czy gdziekolwiek indziej, gdzie mój dostawca usług ma swoje centra danych. Ambitne plany zakładały opublikowanie tych zaległych wpisów, chociażby dla dokonania refleksji, które moje przewidywania i komentarze rzeczywistości okazały się trafne i wytrzymały próbę czasu. Czy te plany uda się zrealizować? A może zamiast tego uda się zrobić coś bardziej sensownego? Nie wiem. Ale jest nadzieja 🙂
Tytuł dzisiejszego wpisu zapożyczyłem z utworu Piotra Bukartyka, wykonanego we wczorajszej (czyli z piątku 6 sierpnia) porannej audycji Wojciecha Manna emitowanej w radiowej Trójce. Co się nieczęsto zdarza, tekst utworu był gorzką i dość bezpośrednią satyrą na sytuację społeczną w naszym kraju i puszczenie czegoś takiego w państwowej rozgłośni zakrawało prawie na otwarty rokosz. Audycje pana Wojtka są jednymi z ostatnich bastionów prawdziwej wolności słowa w tzw. mediach narodowych i tenże „wykon” był tego najlepszym dowodem. Pan redaktor to człowiek który „wychował” niejedno pokolenie radiosłuchaczy, w dodatku człowiek w pełni świadomy swojej społecznej roli, ktoś kto wie, że ciąży na nim odpowiedzialność. Ktoś, kto wie, że kiedy człowiek ma już za sobą tyle lat życia, to cenniejsze nawet od zdrowia są takie wartości jak wiarygodność i uczciwość wobec ludzi, którzy mu ufają. Chyba z podobnej gliny jest ulepiony pan Bukartyk i obaj za nic mając ewentualne reperkusje, robią swoje.
Utwór Piotra Bukartyka przywołałem, bo jako żywo pasuje mi jako komentarz dzisiejszej konwencji wyborczej partii rządzącej. Fiesta trwa w najlepsze, nieustające dożynki, obawiam się, że mogą to być dożynki rozumiane dosłownie. Ale najgorsze, że do festiwalu obietnic i niedorzeczności na całego dołączyła opozycja…
Przyznam szczerze, że gdyby pojawiła się partia, która jako hasło kampanii podałaby zdanie w stylu „Przygotujmy się na gorsze czasy!”, a jedyną jej obietnicą wyborczą byłoby zredukowanie liczby posłów np. do 160, senatorów do 50 oraz obniżenie przywilejów przysługujących parlamentarzystom i członkom rządu, to chyba zagłosowałbym na nich w ciemno. Z jednego prostego powodu: to byliby jedyni, którzy nie obiecywaliby rozdawania moich pieniędzy na lewo i na prawo.
Obejrzałem sobie dziś fragment piątej części przygód Harry’ego Pottera, czyli „Zakonu Feniksa”. Oczwywiście nie będę specjalnie oryginalny, jeśli stwierdzę, że Hogwarth (szkoła dla czarodziejów – informacja dla mugoli czytających ten tekst) nad którym zarząd przejmuje Dolores Umbridge, nadzwyczajna komisarz Ministerstwa Magii, jako żywo przypomina polskie szkoły po reformie, którą przeprowadziła była pani minister, która w tej chwili zajmuje się „koszeniem kasy”, czyli znienawidzonych euro od znienawidzonej Unii. Oprócz tego zajmuje się też unikaniem odpowiedzialności, a trzeba przyznać, że tę sztukę reprezentowana przez nią siła polityczna opanowała do perfekcji, przyćmiewając kompletnie wyczyny konkurencji. Pozwolę sobie także na dalszy brak oryginalności i stwierdzę, że fałszywy, by nie rzec cyniczno-obłudny uśmieszek byłej pani minister był niemal żywą kopią wyrazu twarzy Dolores Umbridge. Ale powiedzmy sobie szczerze, to są tylko niewinne skojarzenia. Niestety, powieść J.K. Rowling (zarówno w wersji literackiej, jak i zekranizowanej) okazuje się po latach tekstem proroczym. Wiele wskazuje na to, że nasze szkoły mogą stać się na wzór Hogwarthu pod zarządem Umbridge przybudówką polityczną dla Ministerstwa Magii – tak swoją drogą, to jest to bardzo adekwatne określenie dla naszego obecnego rządu, wraz z jego tajemniczym protektorem, Lordem Kaczymortem. Te analogie wyglądają dość zabawnie w postaci memów internetowych, ale jeśli tego typu koszmary (nawet w wersji soft) będące przedmiotem literackiej fikcji zostają urealnione, to robi się nam coś gorszego, niż radziecki horror. Już nie jest „smieszno i straszno”, a każdym razie na pewno jest coraz mniej „smieszno”.
A najgorsza w tym wszystkim jest świadomość, że o ile Umbridge i jej protektor wyleźli z kart powieści i straszą naprawdę, o tyle nikogo na miarę Zakonu Feniksa nie widać.
Dziś po 10 dniach przerwy wróciłem do bardziej aktywnych form spędzania urlopu, czyli na budowę. Tym razem nie jest już tak łatwo, jak przy układaniu kostki brukowej, gdyż wylądowałem na budowie gazociągu.
Zajęcie nie jest dla mnie niczym specjalnie nowym, gdyż na budowie gazociągów ganiałem z wiadrem gorącej smoły jeszcze w podstawówce, jako pomocnik przy izolowaniu stalowych rur. Jak można się domyślić, było to jakieś trzy… No wiele lat temu. I na tym poprzestańmy. W każdym razie dziś już nikt rur stalowych nie spawa i nie izoluje, bo już dawno temu zastąpiono je polietylenowymi, które nie rdzewieją i przetrwają w ziemi zapewne dłużej, niż światowe zasoby gazu ziemnego. Nie znaczy to jednak, że robota jest lekka, łatwa i przyjemna, gdyż niezależnie od użytej technologii budowa to taki proces, który musi dać w kość. I to się od czasu mojego biegania z wiadrem smoły nie zmieniło.
Drugim zjawiskiem niezmiennym w budowlanej rzeczywistości niezależnie od epoki jest coś, co nazwę bardzo umownie swoistą „kulturą komunikacyjną”. Kultura ta jest wypadkową trzech faktów społecznych: 1) niezależnie od stopnia równouprawnienia, personel budowlany to niemal zawsze mężczyźni 2) komunikacja musi być zrozumiała dla każdego budowlańca, a to znaczy, że słownik musi zawierać wyłącznie terminy zrozumiałe zarówno dla gościa po podstawówce, jak i inżyniera, kierującego budową 3) na budowie wszystkich gonią terminy, a skoro czas jest niezwykle cenny, to i komunikacja musi być oszczędna – budowlaniec jak mało kto potrafi upakować funkcję informacyjną, ekspresywną, impresywna, fatyczną, a nawet funkcję poetycką języka w wypowiedzi złożonej z jednego, góra dwóch słów. Na przykład kiedy koparka po raz trzeci w ciągu jednego dnia przetnie kabel telefoniczny nieoznaczony na mapie budowanego gazociągu, wystarczy dosadne „Zajebiście!”, ewentualnie „K…wa, zajebiście!” rzucone siarczyście przez koparkowego. I jak się okazuje, w tym wypadku funkcja metajęzykowa też była realizowana bezbłędnie, bo ja z kolegą stojącym w wykopie nad przerwanym kablem doskonale zrozumieliśmy, jak należy interpretować wypowiedź kolegi z koparki. Obaj bez słowa zaczęliśmy w pocie czoła rozkopywać ziemię w poszukiwaniu kolejnego nieoznaczonego kabla. Kopiąc co i raz opisywaliśmy na głos strukturę geologiczną kamienistej gleby, w której przyszło nam dziobać szpadlami. Oczywiście opis ten ograniczał się do trzech, góra czterech słów, których tu nie przytoczę i które raczej też nie pasowałyby na żadną konferencję naukową z zakresu geologii.
W każdym razie, po dwóch dniach spędzonych na budowie naszła mnie refleksja, że dobrze od czasu do czasu wylądować w rzeczywistości cechującej się jakąś stałością, w której wszystko jest proste, a nawet jak nie jest, to i tak da się wyrazić w prostych słowach budowlańca lub jak kto woli, montera gazociągów.
Wtorek, 13 sierpnia. Wrocławskie zoo czyli szczyt listy „must see” w trakcie rodzinnego pobytu w stolicy Dolnego Śląska. O tym, że zoo stanowi jedną z największych atrakcji miasta przekonaliśmy się już w momencie wjazdu na olbrzymi parking pod Halą Stulecia, na którym znalezienie wolnego miejsca w południe stanowiło pierwsze wyzwanie. Kolejnym było przedarcie się przez tłumy stojące w kolejkach do kas. Nie wiedzieć czemu biletów rodzinnych nie można kupić w kasach automatycznych ani przez internet – z tego względu darowaliśmy sobie 20 zł oszczędności, kupiliśmy bilety za pomocą smartfona i po przejściu przez automatyczne bramki biletowe byliśmy w środku. Zgodnie z obrazem na zewnątrz, na terenie ogrodu panował prawdziwy tłok, a raczej turystyczny armagedon, do czego przyczyniła się piękna pogoda, która nastąpiła po deszczowym poniedziałku oraz bliskość długiego weekendu. Nie będę się jednak rozpisywał o tłumach zwiedzających zoo, ani o poszczególnych pawilonach i atrakcjach – te są opisane na stronie internetowej ogrodu, tudzież w różnych przewodnikach i blogach turystycznych i przyrodniczych. Podzielę się natomiast dwiema refleksjami wyniesionymi z ponad 3-godzinnego pobytu wśród zwierząt z całego świata.
Refleksja pierwsza nasunęła mi się po zwiedzeniu sekcji ogrodu przeznaczonej dla małp. Pierwsze wrażenie było takie, że większość zwiedzających, czyli głównie rodziny z dziećmi, niewiele odbiegała zachowaniem od stada pawianów, które przyszli oglądać (co widać na drugim zdjęciu) . To wrażenie pogłębiło się jeszcze bardziej, dotarliśmy do pawilonu człekokształtnych. Oczywiście przy wybiegu czekał spory tłumek, liczący na popisy szympansów. Jednakże przez długi czas nie pojawiła się żaden osobnik. W końcu po około minucie na skałę przy wyjściu na wybieg nieśpiesznie wyszedł stary samiec, usiadł sobie przed wejściem do klatki i z niezwykle filozoficznym zaczął przyglądać się zgromadzonym gapiom. Nie jestem specjalista od mimiki i etologii szympansów, ale według mnie twarz szympansa-seniora wyrażała głębokie zamyślenie i jednocześnie pewność siebie. W swej pozie był tak ludzki, że przypominał niemal sędziwego wodza jakiejś afrykańskiej wioski. W każdym razie to on był w tej sytuacji gospodarzem i jedyną poważną osobą „na dzielni”, pośród bandy ogłupiałych osobników, zakłócających mu upalne popołudnie. Reszta jego człekokształtnych pobratymców kończyła w tym czasie konsumować obiad w habitacie, po drugiej stronie pawilonu. Więc tam też zgromadziło się sporo dzieciaków, które liczyły, że szympansy lub orangutany zrobią coś zabawnego. Jednak te osobniki, które skończyły jeść, w większości rozpoczęły sjestę, pokazując ostentacyjnie, jak bardzo mają wywalone (i to dosłownie) na nieproszonych gości. Jedynie dwa młodsze szympansy i jeden orangutan przyglądały się z uwagą zgromadzeniu wokół ich klatek. Nie robiły sztuczek, nie wydawały żadnych odgłosów. Wtedy do mnie dotarło – to nie ludzie przyszli oglądać małpy. To małpy ze spokojem, ale też i z zaciekawieniem patrzyły na te dziwolągi po drugiej stronie klatki. Wyglądało to tak, jakby gatunek ludzki utracił już zwykłą ciekawość świata, oczekując tylko rozrywki, kuglarskich sztuczek i nagromadzenia osobliwości, których nikt nie próbuje zrozumieć, zaś małpy traktowały ludzi jako interesujące obiekty, których obserwowanie może być istotne dla poznania świata. Raju, to przecież zupełnie jak w „Planecie małp” albo w kreskówce „Pingwiny z Madagaskaru”…
Druga refleksja przyszła po zobaczeniu oryksów szablorogich i milu – oba gatunki wyginęły całkowicie w naturze. Dla obu jest nadzieja reintrodukcji, czyli przywrócenia populacji w naturze – tylko dzięki temu, że przetrwały spora ilość osobników w kilku ogrodach zoologicznych na świecie, dzięki którym gatunek może być w ogóle odtworzony. Dla tych dwóch gatunków jest szansa na znalezienie bezpiecznych terenów, umożliwiających zdobywanie pożywienia i rozmnażanie, oczywiście po okresie adaptacyjnym. Jednak jest wiele gatunków, które pomimo przechowania populacji w ogrodach zoologicznych, nie mają już dokąd wracać w naturze. Jeszcze kilkanaście lat temu było bardzo wiele głosów przeciwnych prowadzeniu ogrodów zoologicznych i przetrzymywania w nich zwierząt. Jednak to właśnie zoo we Wrocławiu i jemu podobne okazują się być swego rodzaju arkami, na których uratowano gatunki, których w innym wypadku już by nie było. Oczywiście to zapewne jedynie kropla w morzu potrzeb, wobec zjawiska wymierania gatunków, do którego walnie się przyczyniamy. Ale to chyba dobrze, że przynajmniej próbujemy zrobić coś dla naszych mniejszych braci. Może jednak nie jesteśmy tylko tłumem „człowieków” zachowujących się jak potłuczeni, obserwowanych przez zaniepokojone losem świata szympansy…
Przyznam szczerze już na wstępie, że dzisiejszy wpis jest trochę z lenistwa – normalnie darowałbym sobie wycieczki polityczne, ale obecna władza w naszym kraju niemal co chwilę prowokuje do skomentowania jej poczynań, czyniąc publicystykę okołopolityczną najłatwiejszym rodzajem pisarstwa z możliwych. Normalnie nie lubię iść na łatwiznę, w szkole zawsze wybierałem te tematy wypracowań, których inni nawet nie chcieli tknąć. Ale dziś sobie jeszcze pofolguję…
Nasz Premier Tysiąclecia, Złotousty Prorok Sukcesu, Wspaniały Maszynista i Lokomotywa Polskiej Gospodarki, Prawa i Sprawiedliwa Ręka Prezesa, Oświecony Orędownik Prawdy (resztę tytułów nie wymienię z obawy, że od wypisywania kłamstw może uschnąć mi ręka), otóż on to we własnej osobie, jako premier rządu najjaśniejszej naszej RP zareagował na aferę w Ministerstwie Sprawiedliwości. Ale proszę państwa, jak on zareagował! Powiedział „Przyjmę dymisję pana ministra Piebiaka. Sądzę, że to kończy tę sprawę.”
Jak zobaczyłem tego newsa, to omal butelka z piwem nie wypadła mi z ręki. Członek rządu buduje za pieniądze podatnika sieć hejtu przeciwko przedstawicielom władzy sądowej, a premier jako jego szef traktuje sprawę, tak jakby jego podwładny przyszedł po pijaku do pracy. A nie przepraszam, jakby pracownik przyszedł po pijaku do pracy, to dostałby legalnie dyscyplinarkę i wyleciałby z roboty w trybie natychmiastowym. Wiceminister Piebiak składa dymisję, która będzie przyjęta, a to znaczy, że dostanie rządową odprawę…
Jedno trzeba przyznać obecnej władzy – przy jej wyczynach swoją siłę utraciły wszystkie stare dowcipy. Między innymi ten „Co to jest szczyt bezczelności. Napaskudzić komuś na wycieraczkę, zadzwonić do drzwi i poprosić o papier toaletowy”. Jednym słowem, nasz pan premier wyskakujący ze swoimi tekstami gasi nawet najbardziej hardkorowych standuperów. Będzie im bardzo ciężko przeskoczyć ten poziom, nawet gdyby się najarali konopii indyjskich z najlepszego sortu.