Miałem wczoraj cudowną niedzielę – czułem, że przez cały dzień Bóg mnie przytulał.
Zaczęło się ciężko – wstałem zaraz po drugiej w nocy. W dzień czekał mnie egzamin w Warszawie. Może nie najbardziej trudny, ale ważny. Czekało mnie jeszcze sporo materiału do powtórzenia, musiałem przejrzeć notatki, uporządkować sobie w głowie wiele tematów – w ciągu tygodnia ciężko było znaleźć na to czas.
Około 4.30 w ramach „schłodzenia” umysłu otworzyłem sobie maila z czytaniami z pisma świętego na sobotę (codziennie otrzymuję czytania z www.ewangelia.org , ale z regularnym czytaniem jest hmmm… kiepsko). A w mailu fragment z ewangelii św. Łukasza o synu marnotrawnym. Intrygujące, jeden z najbardziej zapadających w pamięć fragmentów ewangelicznych trafia się o świcie ważnego dnia. Czułem, że to ma znaczenie, choć w tamtej chwili jeszcze do mnie ono nie dotarło.
O 7.30 pobudziłem swój umysł i ciało pod prysznicem, wdziałem garnitur i starając się nie obudzić Kay i chłopaków (w niedzielę śpi się u nas z reguły dłużej), wymknąłem się z domu. Było tuż po ósmej, pociąg z Lublina do stolicy odjeżdżał o 8.22. Czasu niby nie za wiele, ale bez pośpiechu dotarłem samochodem na dworzec w ciągu 13 minut. Pogoda była piękna, z lekką zazdrością spoglądałem na biegaczy mijanych po drodze. Ale to była taka dobra zazdrość. Wszystko zdawało się tego ranka do mnie uśmiechać. Pomimo nieco spóźnionego wyjazdu z domu, do pociągu wsiadłem 6 minut przed czasem, a skład odjechał punktualnie. W dodatku w wagonie nie było tłoku – połowa miejsc wolna. Mogłem rozłożyć się swobodnie ze swoimi notatkami i laptopem, na który dociągałem sobie jeszcze jakieś uzupełnienia z sieci. Wszystko jak należy.
Pomimo remontu na moście w Warszawie, pociągi z Lublina były puszczane normalnie na Centralny, a nasz dotarł z dokładnością liczoną w sekundach. Byłem w stolicy zgodnie z planem, choć odczuwałem braki snu i spadek ciśnienia – od Puław niebo robiło się coraz ciemniejsze. Zgarnąłem swoje rzeczy do plecaka i ustawiłem się do wyjścia z wagonu. Wtem podbiegł do mnie miły młody człowiek (znaczy się ktoś ewidentnie młodszy ode mnie) i podał mi mój telefon – okazało się, że zostawiłem swoją Lumię na fotelu obok i nie zauważyłem jej w półmroku, jaki zapanował po wjeździe do tunelu przed Centralnym. Podziękowałem zdawkowo, bo pociąg już hamował i robiło się zamieszanie, miałem jednak świadomość, że człowiek nie tylko oszczędził mi kilkuset złotych wydatków, ale i mnóstwa kłopotów. Niby drobne zdarzenie, ale jakie miłe.
Podbudowany tym faktem popędziłem na miejsce egzaminu – siedziba mojej uczelni to na szczęście tylko 5 minut szybkiego spaceru z dworca, więc 40 minut przed czasem byłem na miejscu. Zostawało mi już tylko ustalić i dopłacić resztę należności za egzamin i odebrać dokumenty dopuszczające do tegoż. I tu niemiłe zaskoczenie – przy próbie przelewu okazało się, że z konta ściągnięto mi sporą kwotę na poczet transakcji dokonanej przez internet, która dzień wcześniej miała status zawieszonej. W ten sposób w ciągu nocy dostępne saldo na rachunku zmniejszyło się o prawie 1700 zł, a to co zostało, nie wystarczyłoby nawet na połowę opłaty egzaminacyjnej. Wprawdzie bez tego warunkowo też podszedłbym do egzaminu, ale potem czekałby mnie dodatkowy wyjazd do Warszawy, żeby pouzupełniać papierkowe sprawy. Chwila gorączkowego myślenia (czas do egzaminu upływał) i telefon do brata – wiedziałem, że jedno z kont ma w tym samym banku, co ja, więc pieniądze może mi przelać w ciągu kilku sekund. Odebrał (zapewne dzięki temu, że zobaczył mój numer, a przecież gdybym wcześniej stracił komórkę, dzwoniłbym z numeru obcego). Okazało się, że na tym koncie miał akurat taką kwotę, jakiej mi brakowało. Żeby przyśpieszyć sprawę, popędziłem do pobliskiego bankomatu i jest, udało się! Opłaciłem gotówką należność już po czasie, ale jak się okazało, komisja egzaminacyjna spóźniła się o 15 minut. Miałem zatem jeszcze parę chwil, żeby uspokoić myśli. Najpierw odzyskana komórka, potem płatność pomimo problemów. Dotarło do mnie, że Ktoś Tam Na Górze uśmiecha się do mnie i pilnuje, aby mi się udało . Chociaż nie byłem zadowolony ze stanu mojej wiedzy, czułem że egzamin musi pójść dobrze.
Komisja była pozytywnie nastawiona. Pytania nie trafiły mi się idealne, ale też nienajgorsze – kilkanaście zagadnień miałem przygotowanych naprawdę dobrze, kilkanaście kolejnych w miarę i około dwudziestu – słabo lub prawie wcale. Dostałem 4 pytania z tej drugiej grupy – wystarczyło na ocenę dobrą. Byłem zadowolony, bo na powtórzenie materiału miałem niecałe 2 dni, a ze względu na różne okoliczności mój termin egzaminu był przekładany przez ponad rok. W dodatku wszystko poszło tak sprawnie, że mogłem zdążyć na powrotny do Lublina o 12.55 z Warszawy Gdańskiej. 5 minut metrem i byłem już na dworcu. W Warszawie zaczynał już kropić deszcz, ale przestał akurat wtedy, gdy dotarłem na peron. Pociąg odjechał znowu idealnie o czasie. W moim wagonie znowu nie było tłoku – choć niektóre przedziały były prawie pełne, ja dostałem cały wyłącznie dla siebie. Mogłem wyciągnąć się wygodnie i udało mi się zdrzemnąć ponad pół godziny. Kiedy dotarłem do Lublina, pomimo chmur na niebie, było ciepło i całkiem słonecznie. Było tuż po piętnastej, więc zdecydowałem iść od razu na popołudniową mszę gdzieś w centrum. Miałem iść do kościoła powizytkowskiego, ale że jeszcze było sporo czasu do 16.00, zrobiłem sobie spacer po Starym Mieście. Lubelska starówka w piekne, niedzielne popołudnie to kojący widok po męczącej nocy i przedpołudniu pełnym wydarzeń. Skoro już byłem na Złotej, zaszedłem do dominikanów, gdzie msza też miała być o 16.00. Okazało się, że trafiłem na cudowny koncert wielkopostnej muzyki barokowej – kantaty Bacha w niemal natchnionym wykonaniu. I wtedy ostatecznie poczułem, że Bóg mnie tulił tą muzyką, całym tym dniem. Msza, kazanie, komunia – pomimo zmęczenia i braku koncentracji, wszystko to nagle odzyskało właściwy sens. Wróciłem do domu spokojny i pełen wewnętrznego uśmiechu.
Wieczorem chłopcy poszli spać bez większych protestów, typowych na zakończenie weekendu, kiedy musimy zmusić ich, żeby przestawili się na „szkolny” tryb funkcjonowania. Wszystko było na swoim miejscu. Przytuliłem się do Kay i usnąłem.
Kiedy się obudziłem, pomyślałem, że może jesteśmy synami marnotrawnymi nie tyle z powodu, że coś robimy wbrew przykazaniom, że odrzucamy religijne nakazy, których czasem do końca nie rozumiemy, ale dlatego, że pozwalamy, aby omijały nas rzeczy piękne i dobre. Nie pozwalamy się przytulić Temu, Który Nas Kocha. A On tuli nas każdego dnia…