Praca wre!

Na JesterZone zapanował lekki chaos, ale kontrolowany (w miarę). Nowa wersja antybloga jest w trakcie modyfikacji.  Najważniejszą zmianą będzie dział „Nieco-dziennik” czyli moje komentarze do wydarzeń dnia, bieżące refleksje, czasem film lub foto ze złapanych wydarzeń. Ten dział ruszy od poniedziałku. Może wyjdzie z tego vlog, ale na razie nie rozpędzam się z planami. Plan jest taki, żeby wpisy pojawiały się przynajmniej  dni w tygodniu, ale jak wyjdzie, czas pokaże. Bardziej zależy mi, żeby w każdym wpisie przemycić jakąś sensowną myśl, niezależnie, czy będzie to krótki post, felieton, zdjęcie czy film.

I to samo w sobie jest już poważnym wyzwaniem 🙂

W planach jest też osobny duży dział o roboczym tytule „With a little help…”. Będzie on poświęcony różnym działaniom społecznym, nie tylko tym, z którymi jestem w jakikolwiek sposób związany (np. w lubelskiej Caritas czy organizacjach rzemieślniczych), ale także innym, które uważam za inspirujące, warte nagłośnienia lub wspierania.

Ponadto porządkuję sekcję z moimi pracami ze studiów, które może okażą się dla kogoś przydatne. Wrzucam przy okazji parę recenzji podręczników i książek o charakterze mniej lub bardziej naukowych, z którymi przyszło mi się zmierzyć.

Z bardziej prywatnych rzeczy pojawi się też wreszcie uporządkowana sekcja o bieganiu i bieszczadzkich wędrówkach.

Dużo tego, więc trzymajcie kciuki! 🙂

 

Enter JesterZone

Miłość to jedyne prawdziwe ograniczenie. Nie ograniczają nas pieniądze, sława, zdolności które mamy, miejsce w którym się urodziliśmy, ani nasza pozycja społeczna, ilość znajomych na FB, Twitterze, Instagramie czy innym szajsie. Bariery nie stanowią cielesne niedoskonałości ani choroby. Ograniczeniem nie jest grawitacja, prawo nieoznaczoności Heisenberga, ciemna materia ani żaden z nie poznanych jeszcze rodzajów energii.  Jedyne co nas ogranicza to nasza zdolność do dawania i przyjmowania prawdziwej miłości. Reszta ograniczeń jest nieistotna, a może nawet nieprawdziwa. Dlatego tylko z tym jednym ograniczeniem warto walczyć. Nikt nie pokazał tego mocniej i wyraźniej niż Jezus Chrystus. Mój Przyjaciel, Mistrz, Nauczyciel Miłości i Bóg.

Zapraszam do mojego świata. Pełnego refleksji i śmiechu przez łzy. To świat Jestera. Wierzę, że znajdziesz w nim coś cennego dla siebie. A jeśli nie? Cóż, trudno…

Czym jest JesterZone?

Nazywam się Robert Krzyszczak, dla wielu znany również jako „Jester”.
JesterZone to przestrzeń, w której to, kim jestem prywatnie spotyka się z moją działalnością publiczną, zarówna tą komercyjną, jak i realizowaną społecznie. Wiem, że nie jest to podejście utożsamiane powszechnie z profesjonalizmem. Ale jest to moje podejście, takie które uważam za uczciwe wobec siebie oraz osób i podmiotów, z którymi przychodzi mi spotykać się i współpracować.

Czy ma znaczenie dla podejścia do istotnych spraw w życiu zawodowym to, że ktoś od 20 lat jest żonaty wciąż z tą samą osobą, poznaną jeszcze w 6 klasie podstawówki i uważa się za szczęśliwego małżonka, pomimo, że nie zawsze było lekko łatwo i przyjemnie? Czy ma znaczenie, że ktoś stara się być dobrym ojcem dla 2 synów, że biega w maratonach i kocha Bieszczady? Albo że w swoich wyborach życiowych stara się kierować miłością i dążeniem do znalezienia do tego co łączy, a nie co dzieli ludzi? Moim zdaniem ma.

JesterZone to moja próba pokazania jaki naprawdę jestem. A Wy, moi Klienci, Partnerzy, Koledzy, Koleżanki czy Przyjaciele macie prawo zapoznać się z tym, co chcę tu pokazać i zdecydować, czy chcecie kontynuować naszą znajomość i/lub współpracę.

Można to podejście nazwać „antymarketingiem”. Ja uważam, po latach „błędów i wypaczeń”, że moje prawdziwe „ja” jest dużo więcej warte od tego, które mógłbym wykreować.

Na JesterZone pojawią się moje artykuły i wypowiedzi w różnych istotnych dla mnie sprawach. Siłą rzeczy ich ton i treść nie będzie zawsze neutralna, szczególnie gdy będzie dotyczyć kwestii światopoglądowych. Może zdarzyć się nie raz, że obrażę w ten sposób czyjeś poglądy lub ktoś poczuje się dotknięty personalnie. Ale w takich wypadkach proszę Was, abyście pamiętali o 3 rzeczach: 1) to tylko opinie człowieka, który jest omylny – można i należy je rozważyć, ale nie należy traktować jak wyrocznię 2) w wypadku kategorycznych sądów zawsze będę starał się opierać na wiarygodnych źródłach, które wymienię w tekście 3) jestem zawsze otwarty na dialog i szukanie porozumienia.

Teczki mistrza Eco

Cóż za dziwny zbieg okoliczności. Zacząłem czytać ostatnią powieść mistrza Umberto, „Temat na pierwszą stronę” na 2 dni przed jego śmiercią. W przededniu jego śmierci w mediach gruchnęła afera „teczek Kiszczaka”. A powieść mistrza jest w wielu fragmentach jako żywo zapowiedzią i naświetleniem kulis tej afery i wielu im podobnych. Czytając w sobotę, 20 lutego teskt na stronach 109-111 przecierałem oczy ze zdumienia – miałem bowiem wrażenie, że mistrz siedzi właśnie przed telewizorem i komentuje na żywo cuda, które się u nas wyprawiają. Nie wiedziałem, że mistrz w tym czasie odchodził do wieczności. Traktuję zatem przeczytany ustęp, jak i całą powieść jako swego rodzaju memento, przewrotny testament dla współczesnego człowieka przytłaczanego nadmiarem informacji, pomówień, zmyśleń i manipulacji. Wspomniany ustęp zaś pozwoliłem sobie skopiować jako komentarz, nie tylko do „afery TW Bolka”, ale i innych rewelacji, jakimi jesteśmy karmieni. RIP Mistrzu Umberto!

eco_teczki

Mój niekochany ZUS-ie!

kozakiewicz

Mój niekochany ZUS-ie!

Jeśli myślisz, że dostaniesz ostatnie ochłapy, jakie zostały mi jeszcze ze składki emerytalnej, odpowiadam Ci gestem Kozakiewicza „Takiego wała!”.

Dziś z wielką satysfakcją wysłałem moje oświadczenie w sprawie OFE. I wcale nie dlatego, że mam złudzenia, jakoby miało mi to radykalnie zmienić sytuację na ewentualnej emeryturze. O nie – mam doskonałą świadomość, że całkiem dobrze pomyślany system, oparty na funduszach emerytalnych, zamiast zostać dopracowany i zmuszony do jeszcze bardziej efektywnej pracy na nasze emerytury, został bezprawnie zdemontowany. I to głosami zarówno koalicji rządzącej, jak i przy milczącym poparciu większości opozycji. Niemniej jednak jako obywatel jedyne co mogę jeszcze zrobić, to utrudnić rządzącym ograbienie mnie z tej niewielkiej części niemałych kwot, które miesiąc w miesiąc są zabierane z mojego wynagrodzenia, rzekomo na zabezpieczenie mojego bytu na emeryturze.

Nie mam złudzeń, że w ten sposób jedynie na jakiś czas uniemożliwiam bezprawne szastanie moimi pieniędzmi przez instytucję, której nie powierzyłbym nawet zarządzania składkami na imprezę ostatkową, czyli ZUS-owi. Celowo używam stwierdzenia „jedynie na jakiś czas”, bo mam bolesną świadomość, że jest to kwestia tylko kilku, góra kilkunastu lat, kiedy kolejni rządzący stwierdzą, że i tak reszta pieniędzy uskładanych w OFE musi być bezwzględnie przelana do skarbonki bez dna. Oczywiście tak jak teraz pojawi się cała plejada mądrych głów, z profesorskimi tytułami, którzy gwałcąc elementarną logikę i podstawy arytmetyki, wykażą, że ZUS pomnaża lepiej pieniądze niż OFE. Otóż odpowiadam tym panom, z ministrem Rostowskim na czele, że aby pomnażać pieniądze, trzeba je jeszcze mieć. Pomnażanie zera, żeby nie wiem jak było efektywne, zawsze da zero.

W odróżnieniu od ZUS, któremu bez przerwy brakuje pieniędzy na wypłacanie bieżących świadczeń, w OFE pieniądze były. I nadal jeszcze sporo ich tam jest. Wbrew jeremiadom kompletnych ekonomicznych ignorantów oraz celowo ustawionych krzykaczy, pieniądze z naszych kont w OFE nie wypłynęły na zagraniczne konta i nie rozpłynęły się jak złoto z Amber Gold. Wręcz przeciwnie – kiedy zażądano (w ramach bandyckiej nowelizacji ustawy – nazwijmy rzecz po imieniu) przelania  1/2 kapitału z naszych kont w OFE do ZUS, to towarzystwa emerytalne zrobiły to jednym kliknięciem. 168 miliardów złotych pooooszłooo! Czyli pieniądze w OFE jednak były…

Ktoś powie, że poszły do bardziej stabilnej instytucji, która bezpiecznie ulokuje te środki. A ja mówię – tych pieniędzy już jakby nie było. Wie o tym każdy, kto zada sobie trud skojarzenia kilku faktów. Po pierwsze, ZUS do momentu otrzymania tego gigantycznego zastrzyku kapitału, wielokrotnie musiał być dotowany przez państwo, bo brakowało mu środki na wypłacanie emerytur i rent bieżących. Kwota łącznych dotacji od momentu wprowadzenia reformy systemu emerytalnego to dziesiątki miliardów złotych (a liczba emerytów z roku na rok rośnie). Według różnych obliczeń, te 168 miliardów przy chłonności ZUS-u wystarczy na 2 do 5 lat. A ja mówię – tych pieniędzy nie ma już dziś. Dla instytucji, która wydaje kilkanaście miliardów złotych rocznie na same wynagrodzenia dla swoich pracowników, dla której postawienie nowego biurowca za 100 milionów jest jak splunięcie, a wywalenie kolejnych 100 milionów na źle działający portal dla ubezpieczonych to pryszcz, dla takiej instytucji 168 miliardów to prostu kilkudniowy bal. A po balu następuje wielki kac. Niestety dotyczyć będzie on nas wszystkich, a przynajmniej tych zwykłych zjadaczy chleba, którzy są w polskim, państwowym systemie ubezpieczeń społecznych.

Dlatego ja się z tego wypisuję. Na początek skieruje przynajmniej tę niewielką cześć składki emerytalnej do OFE. Dla zwykłej satysfakcji. To taki mój własny „gest Kozakiewicza” w stronę państwowych instytucji, których głównym celem od lat jest okradanie mnie z moich pieniędzy.

A następnym krokiem będzie ominięcie polskiego ZUS. Nie będę miał wyrzutów sumienia, że moje składki nie wspomogą ludzi, którzy są obecnie na emeryturze. Płacę niemało różnych podatków, niewiele dostając od państwa. Powinno tego wystarczyć na wspomaganie emerytów. Nie starcza? To wolę część pieniędzy, zaoszczędzonych na pominięciu ZUS, odkładać prywatnie na swoją emeryturę, a resztą zasilić organizacje społeczne pomagające seniorom. W ten sposób przysłużę się emerytom sto razy lepiej.

Czasami w niedzielę…

Modlitwa

Modlitwa

Miałem wczoraj cudowną niedzielę – czułem, że przez cały dzień Bóg mnie przytulał.

Zaczęło się ciężko – wstałem zaraz po drugiej w nocy. W dzień czekał mnie egzamin w Warszawie. Może nie najbardziej trudny, ale ważny. Czekało mnie jeszcze sporo materiału do powtórzenia, musiałem przejrzeć notatki, uporządkować sobie w głowie wiele tematów – w ciągu tygodnia ciężko było znaleźć na to czas.

Około  4.30 w ramach „schłodzenia” umysłu otworzyłem sobie maila z czytaniami z pisma świętego na sobotę (codziennie otrzymuję czytania z www.ewangelia.org , ale z regularnym czytaniem jest hmmm… kiepsko). A w mailu fragment z ewangelii św. Łukasza o synu marnotrawnym. Intrygujące, jeden z najbardziej zapadających w pamięć fragmentów ewangelicznych trafia się o świcie ważnego dnia. Czułem, że to ma znaczenie, choć w tamtej chwili jeszcze do mnie ono nie dotarło.

O 7.30 pobudziłem swój umysł i ciało pod prysznicem, wdziałem garnitur i starając się nie obudzić Kay i chłopaków (w niedzielę śpi się u nas z reguły dłużej), wymknąłem się z domu. Było tuż po ósmej, pociąg z Lublina do stolicy odjeżdżał o 8.22. Czasu niby nie za wiele, ale bez pośpiechu dotarłem samochodem na dworzec w ciągu 13 minut. Pogoda była piękna, z lekką zazdrością spoglądałem na biegaczy mijanych po drodze. Ale to była taka dobra zazdrość. Wszystko zdawało się tego ranka do mnie uśmiechać. Pomimo nieco spóźnionego wyjazdu z domu, do pociągu wsiadłem 6 minut przed czasem, a skład odjechał punktualnie.  W dodatku w wagonie nie było tłoku – połowa miejsc wolna. Mogłem rozłożyć się swobodnie ze swoimi notatkami i laptopem, na który dociągałem sobie jeszcze jakieś uzupełnienia z sieci. Wszystko jak należy.

Pomimo remontu na moście w Warszawie, pociągi z Lublina były puszczane normalnie na Centralny, a nasz dotarł z dokładnością liczoną w sekundach. Byłem w stolicy zgodnie z planem, choć odczuwałem braki snu i spadek ciśnienia – od Puław niebo robiło się coraz ciemniejsze. Zgarnąłem swoje rzeczy do plecaka i ustawiłem się do wyjścia z wagonu. Wtem podbiegł do mnie miły młody człowiek (znaczy się ktoś ewidentnie młodszy ode mnie) i podał mi mój telefon – okazało się, że zostawiłem swoją Lumię na fotelu obok i nie zauważyłem jej w półmroku, jaki zapanował po wjeździe do tunelu przed Centralnym. Podziękowałem zdawkowo, bo pociąg już hamował i robiło się zamieszanie, miałem jednak świadomość, że człowiek nie tylko oszczędził mi kilkuset złotych wydatków, ale i mnóstwa kłopotów. Niby drobne zdarzenie, ale jakie miłe.

Podbudowany tym faktem popędziłem na miejsce egzaminu – siedziba mojej uczelni to na szczęście tylko 5 minut szybkiego spaceru z dworca, więc 40 minut przed czasem byłem na miejscu. Zostawało mi już tylko ustalić i dopłacić resztę należności za egzamin i odebrać dokumenty dopuszczające do tegoż. I tu niemiłe zaskoczenie – przy próbie przelewu okazało się, że z konta ściągnięto mi sporą kwotę na poczet transakcji dokonanej przez internet, która dzień wcześniej miała status zawieszonej. W ten sposób w ciągu nocy dostępne saldo na rachunku zmniejszyło się o prawie 1700 zł, a to co zostało, nie wystarczyłoby nawet na połowę opłaty egzaminacyjnej. Wprawdzie bez tego warunkowo też podszedłbym do egzaminu, ale potem czekałby mnie dodatkowy wyjazd do Warszawy, żeby pouzupełniać papierkowe sprawy. Chwila gorączkowego myślenia (czas do egzaminu upływał) i telefon do brata – wiedziałem, że jedno z kont ma w tym samym banku, co ja, więc pieniądze może mi przelać w ciągu kilku sekund. Odebrał (zapewne dzięki temu, że zobaczył mój numer, a przecież gdybym wcześniej stracił komórkę, dzwoniłbym z numeru obcego). Okazało się, że na tym koncie miał akurat taką kwotę, jakiej mi brakowało. Żeby przyśpieszyć sprawę, popędziłem do pobliskiego bankomatu i jest, udało się! Opłaciłem gotówką należność już po czasie, ale jak się okazało, komisja egzaminacyjna spóźniła się o 15 minut. Miałem zatem jeszcze parę chwil, żeby uspokoić myśli. Najpierw odzyskana komórka, potem płatność pomimo problemów. Dotarło do mnie, że Ktoś Tam Na Górze uśmiecha się do mnie i pilnuje, aby mi się udało . Chociaż nie byłem zadowolony ze stanu mojej wiedzy, czułem że egzamin musi pójść dobrze.

Komisja była pozytywnie nastawiona. Pytania nie trafiły mi się idealne, ale też nienajgorsze – kilkanaście zagadnień miałem przygotowanych naprawdę dobrze, kilkanaście kolejnych w miarę i około dwudziestu – słabo lub prawie wcale. Dostałem 4 pytania z tej drugiej grupy – wystarczyło na ocenę dobrą. Byłem zadowolony, bo na powtórzenie materiału miałem niecałe 2 dni, a ze względu na różne okoliczności mój termin egzaminu był przekładany przez ponad rok. W dodatku wszystko poszło tak sprawnie, że mogłem zdążyć na powrotny do Lublina o 12.55 z Warszawy Gdańskiej. 5 minut metrem i byłem już na dworcu. W Warszawie zaczynał już kropić deszcz, ale przestał akurat wtedy, gdy dotarłem na peron. Pociąg odjechał znowu idealnie o czasie. W moim wagonie znowu nie było tłoku – choć niektóre przedziały były prawie pełne, ja dostałem cały wyłącznie dla siebie. Mogłem wyciągnąć się wygodnie i udało mi się zdrzemnąć ponad pół godziny. Kiedy dotarłem do Lublina, pomimo chmur na niebie, było ciepło i całkiem słonecznie. Było tuż po piętnastej, więc zdecydowałem iść od razu na popołudniową mszę gdzieś w centrum. Miałem iść do kościoła powizytkowskiego, ale że jeszcze było sporo czasu do 16.00, zrobiłem sobie spacer po Starym Mieście. Lubelska starówka w piekne, niedzielne popołudnie to kojący widok po męczącej nocy i przedpołudniu pełnym wydarzeń. Skoro już byłem na Złotej, zaszedłem do dominikanów, gdzie msza też miała być o 16.00. Okazało się, że trafiłem na cudowny koncert wielkopostnej muzyki barokowej – kantaty Bacha w niemal natchnionym wykonaniu. I wtedy ostatecznie poczułem, że Bóg mnie tulił tą muzyką, całym tym dniem. Msza, kazanie, komunia – pomimo zmęczenia i braku koncentracji, wszystko to nagle odzyskało właściwy sens. Wróciłem do domu spokojny i pełen wewnętrznego uśmiechu.

Wieczorem chłopcy poszli spać bez większych protestów, typowych na zakończenie weekendu, kiedy musimy zmusić ich, żeby przestawili się na „szkolny” tryb funkcjonowania. Wszystko było na swoim miejscu. Przytuliłem się do Kay i usnąłem.

Kiedy się obudziłem, pomyślałem, że może jesteśmy synami marnotrawnymi nie tyle z powodu, że coś robimy wbrew przykazaniom, że odrzucamy religijne nakazy, których czasem do końca nie rozumiemy, ale dlatego,  że pozwalamy, aby omijały nas rzeczy piękne i dobre. Nie pozwalamy się przytulić Temu, Który Nas Kocha. A On tuli nas każdego dnia…

Zapiski Dobrego Łotra

„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.

Nie jest łatwo recenzować utwór napisany przez kogoś, kogo się zna osobiście, kogo się ceni i przede wszystkim, komu się wiele zawdzięcza. Przed takim zadaniem przyszło mi stanąć w wypadku „Zapisków Dobrego Łotra” autorstwa Andrzeja Mathiasza.

Andrzeja poznałem niemal równe 21 lat temu, zostając aktorem – amatorem (z akcentem na „amatorem”) w nowo powstającym Teatrze „Projekt”, którego Andrzej był pomysłodawcą, reżyserem i spiritus movens. Uczestnictwo w „Projekcie”, zarówno za sprawą spotkanych tam ludzi, jak i charyzmy samego Andrzeja, miało i mieć będzie nieodwracalny wpływ na moje poczucie estetyki oraz prywatne poszukiwania artystyczne i nie tylko. Siłą rzeczy recenzja ta będzie przykładem zdwojonego działania zasady nieoznaczoności Heisenberga – nie dość, że już przez samo pisanie recenzji (czyli „pomiar”) wpływam na swój osąd (czyli „wynik”), to jeszcze podchodzę do tego pisania z zasobem pojęciowym (czyli „narzędziem pomiarowym”) wyskalowanym na przedmiocie recenzji (czyli „mierzonym zjawisku”). Cóż, widać tak być musi…

Tak być musi również dlatego, że podchodzę do tego dzieła jako czytelnik, a nie jako krytyk. A jako czytelnik zazwyczaj postrzegam dany utwór w kontekście całej twórczości autora, a także w dużo szerszym kontekście, który można by nazwać „tłem aksjologiczno – pojęciowym”, określanym między innymi przez zbiór dzieł w jakiś sposób podobnych, przybliżających nam podobne tematy, czy też, ujmując inaczej,  podejmującym podobne wyzwania.

„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.

Jak można wyzwać siebie i Boga jednocześnie? Zadając pytania. Jedne trudne, leżące u podstaw aksjologii i ontologii, inne z pozoru dziecinne, by nie rzec „debilne”. Pytania o podstawy wiary, o sens  wartości podstawowych (?) dla społeczeństwa i jednostki, ze sztandarowym „Bóg, Honor, Ojczyzna” na czele, o miłość, o życie, wszechświat i całą resztę. Ale autor nie poprzestaje na pytaniach. Poszukuje odpowiedzi i próbuje ich udzielać. Ale każda odpowiedź okazuje się albo głupia i nic nie wyjaśnia, albo albo rodzi dziesięć nowych znaków zapytania. I tak jak tytułowy Dobry Łotr, wiemy i rozumiemy coraz mniej…

Kimże jest tytułowa postać? Pierwsze skojarzenie zawiodło mnie do sceny z Ewangelii św. Łukasza, który to wspomina o skruszonym złoczyńcy, proszący o łaskę Zbawiciela, ukrzyżowanego. I skojarzenie to wyprzedzało znacznie opublikowanie zapisków przez Andrzeja. Dobry Łotr pojawił się bowiem już wcześniej jako tytułowa postać przedostatniego spektaklu Teatru „Projekt”, zanim grupa zamieniła się w Kinoteatr i zmieniła muzę. Jak się okazało, moje skojarzenie było trafne, ale nie oddaje ono całego sensu postaci. Dobry Łotr jest bowiem „postacią – wytrychem” (i wydaje mi się to lepszym określeniem niż „klucz”) do zadawania niewygodnych pytań, odkrywania niestosownych praw oraz rozgrzeszenia się autora przed samym sobą i przed czytelnikiem. Z czego?

Z niedoskonałości formy, z chropowatości języka, z braku właściwych metafor, z zadawania głupich pytań, z własnej brzydoty, z natręctw, z niechcianych wspomnień oraz z myśli i czynów, wartych Piekła, czy chociażby jakiejś klątwy papieskiej. Jest co rozgrzeszać, ale dzięki temu, że Dobry Łotr jest alter ego autora, to stanowi odpowiednik ostatniej maski, która pozostanie na twarzy aktora, nawet jeśli ten obnaży się całkowicie. Dobry Łotr jest jak kratki konfesjonału, ostatnia bariera która oddziela rozgrzeszającego od rozgrzeszanego. Któż jednak potrzebuje tego rozgrzeszenia? Autor? A może każdy z nas? A może sam Bóg?

Dobry Łotr to bowiem nie tylko sposób, aby osobisty rozrachunek z sobą, światem i Absolutem wziąć w pewien nawias i nadać mu wymiar pewnej metafory – to również przeniesienie osobistych problemów na poziom zagadnień uniwersalnych (i vice versa). Dobry Łotr jest w pewnym sensie „jedermanem”, bohaterem uniwersalnym, którego cząstkę (a może nawet całość) odnajdziemy w sobie samych. I powrócę do mojej myśli, że dla pełnego zrozumienia dzieła, zarówno ono samo, jak i jego autor powinni zostać umieszczeni w odpowiednim kontekście. Wtedy dostrzeżemy, że Dobry Łotr  jest w pewnym sensie wiecznym, bezimiennym podróżnikiem z „Terra Nostra” Carlosa Fuentesa, rozbitkiem z „Wyspy dnia poprzedniego” Eco, bredzi jak pijany Wieniczka jadący z Moskwy do ukochanych, idyllicznych Pietuszek w powieści Jerofiejewa, albo błądzi w swych pijanych retrospekcjach jak Geoffrey Firmin w „Pod wulkanem” Lowry’ego. Jest też Dobry Łotr po trosze także niczym czarodziej Rincewind z pierwszych tomów „Świata dysku” Pratchetta, który przez cały czas próbuje zrozumieć swoje miejsce w historii, w której go umieszczono i idzie mu to z bardzo mizernym skutkiem. A jeśli wczytamy się w liczne odwołania do naszej codzienności, do naszej nijakiej często dookólnej współczesności, wtedy zrozumiemy, że my wszyscy jesteśmy w jakiś sposób Dobrymi Łotrami.

W trakcie lektury nie mogłem się oprzeć porównaniom i analogiom do innych prób takiego totalnego zmierzenia się z Absolutem i wszechświatem, tajemnicą dobra i zła, życia i śmierci – na poziomie ontologicznym, aksjologicznym, ekumenicznym, entomologicznym i każdym innym ;). Jest więc w zapiskach mnóstwo nie tylko zamierzonych, ale jak mi się zdaje, również mimowolnych nawiązań do Bułhakowa, Dostojewskiego (jakże by inaczej 😉 czy Philipa K. Dicka – nie tylko do „teologizującej” trylogii „Valis”, ale także do innych prób przedzierania się przez kolejne warstwy rzeczywistości, które były znakiem firmowym tego amerykańskiego autora. Tak mi się wydaje, że motyw z telewizorem również został zapożyczony od K. Dicka, konkretnie z powieści „Ubik”. I to nawet nie bezpośrednio, ale za sprawą innego Andrzeja, który jaki mi się zdaje mocno „maczał palce” w teatralnym pierwowzorze bohatera „Zapisków …”.

Żadne z tych zapożyczeń, czy nawiązań nie jest jednak wadą powieści Andrzeja Mathiasza. Wręcz przeciwnie, to stawia „Zapiski…” w bardzo dobrym towarzystwie, do którego dorzuciłbym jeszcze Dantego, a także Herberta z jego „Panem Cogito”, felietony ks. Józefa Tischnera i onomatopeiczną prozę i poezję Mirona Białoszewkiego. W tym wspaniałym towarzystwie Andrzej będzie wprawdzie pariasem i powinien czuć się jak parias. Ale nawet będąc pariasem, ma powody by głowę unosić wysoko.

Tak. „Zapiski…” pełne są literackich mielizn i braków warsztatowych i w wielu momentach bardziej przypominają szkic scenariusza do spektaklu teatru alternatywnego, niż prawdziwą powieść. Sceny, opisy i dialogi niemal genialne przeplatają się z takimi sobie i zwyczajnie kiepskimi. Kompozycja jest momentami na granicy chaosu, by nie rzec, że znajduje się w stanie permanentnej entropii. Brak jest tej cudownej subtelności, niemal poetyckiej metaforyki i klarowności przekazu, która była w pierwszych dwóch spektaklach „Projektu”. Jest zamiast tego pewien bezład, rozkład i degrengolada, która przyszła w kolejnych przedstawieniach. To wszystko prawda. Ale w odróżnieniu do nie zawsze trafionych pomysłów teatralnych, „Zapiski…” bronią się jako całość. Mało tego – uważam, że pomimo wszystkich wypisanych wad,  to doskonała pozycja.

„Zapiski…” urzekły mnie z jednego podstawowego powodu, którym jest autentyzm. Andrzej dokonuje swojej osobistej „egzegezy” w taki sposób, że nie oszczędza nikogo – ani świata, ani Boga, ani siebie. Dobry łotr jako alter ego stanowi swego rodzaju bufor, który wprawdzie łagodzi przekaz, ale przecież autor nie patyczkuje się z nikim. Szuka rozgrzeszenia i zbawienia, ale nie błaga o nie. Nie jest celebrytą, więc nie musi silić się na wykoncypowaną intelektualnie i zrobioną „pod publiczkę” bufonadę w stylu „Spowiedzi heretyka” Darskiego vel Nergala, ani nie kreuje się na alfę i omegę, jak Scott Adams przy okazji jego „God’s debris”. Andrzej desperacko i po ludzku szuka odpowiedzi, do końca pozostając sobą, czyli także artystą. A to stawia go w uprzywilejowanej pozycji, tak jak wtedy, gdy tworzył w teatrze. Sam kiedyś powiedział, że teatr to dla niego szansa, by choć na chwilę być równym Bogu, (a nawet zająć Jego miejsce) – tworzyć i panować nad swym dziełem. I jak się zdaje, jest to przywilej artystów – stawiać trudne, pytania, nawet samemu Stwórcy. Być może skazując się w ten sposób na potępienie, na siódmy krąg piekieł, w którym według Pana Cogito mieszkają sami artyści. A być może odnajdując dla siebie (i nie tylko) tę jedyną, wąską jak ostrze noża ścieżkę Zbawienia.

Aha, i byłbym zapomniał jeszcze o jednej rzeczy.  Niemal przez całą lekturę świetnie się bawiłem. A to już jest rzecz bezcenna :). I niezwykła, zważywszy że reprezentuję poglądy na większość spraw inne niż alter ego autora 🙂

PS 1. Andrzeju, mam nadzieję, że to definitywny początek kolejnego etapu Twojej artystycznej drogi. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i wersję drukowaną „Zapisków…”, po która ustawię się pierwszy w kolejce. Mam nawet kilka pomysłów, czym można ją wzbogacić 😉

PS 2. Polecam lekturę w szczególności słuchaczom Radia Maryja oraz TV Trwam. Myślę, że zarówno powieść, jak i autor zasługują w pełni na liczne protesty, pozwy i idącą za tym sławę i pieniądze 😉

 

Relacja z końca świata!

Koniec świata już był. Oczywiście został przegapiony, choć inaczej niż w wierszu Czesława Miłosza. W języku yukatean, czyli tym którym posługiwali się między innymi Majowie, słowo „świat” jest tożsame z „kosmos, wszechświat” (dla starożytnych cywilizacji poza Ziemią nie istniały inne światy). Tym samym koniec kosmosu nastąpił w nocy z 29 na 30 kwietnia – wtedy to zostało zburzone kino „Kosmos”w Lublinie. Dla ludzi, którzy wychowywali się w tym mieście jak ja, to z pewnością jest koniec świata, a na pewno koniec epoki. Zaistniała pomyłka nie umniejsza w niczym osiągnięcia Majów, bo przecież przewidzieli wspomniane zdarzenie z dokładnością do kilku miesięcy – licząc tylko na palcach, patyczkach i szklanych paciorkach, zamiast superkomputerów. Natomiast źle to świadczy o kondycji współczesnej nauki, bo nie potrafiła tej epokowej przepowiedni właściwie zinterpretować i zapobiec końcowi „Kosmosu”.

Relację z wydarzenia można zobaczyć między innymi tutaj

http://www.mmlublin.pl/411498/2012/4/30/zburzyli-kino-kosmos-w-lublinie-wideo?category=news

W kwestii tytułowego cytatu…

Oryginalny cytat brzmi:  „You think that’s air you are breathing now?”
… i jego dosłowność jest niezwykle ważna…

Jester użył natomiast słów:  „air you breath”
– oznacza czynność powszednia, codzienna, typowa…
Tak, Neo nacodzień oddycha powietrzem…

„air you are breathing now”
– oznacza czynność wykonywaną dokładnie w chwili wypowiedzi.
Jak wiemy, umysły Neo i Morpheus’a znajdowały się, w owym momencie, wewnątrz programu treningowego, natomiast oddech nie znajdował się w tym samym wymiarze co ich dyskusja, a przede wszystkim ich trening…
Czego własnie dotyczyla owa dyskusja…

Jester zdaje się insynuować, że „przekręcenie” owego cytatu ma ukryte znaczenie.

Oczekuję więc z niecierpliwością…

Sebastian