Cóż za dziwny zbieg okoliczności. Zacząłem czytać ostatnią powieść mistrza Umberto, „Temat na pierwszą stronę” na 2 dni przed jego śmiercią. W przededniu jego śmierci w mediach gruchnęła afera „teczek Kiszczaka”. A powieść mistrza jest w wielu fragmentach jako żywo zapowiedzią i naświetleniem kulis tej afery i wielu im podobnych. Czytając w sobotę, 20 lutego teskt na stronach 109-111 przecierałem oczy ze zdumienia – miałem bowiem wrażenie, że mistrz siedzi właśnie przed telewizorem i komentuje na żywo cuda, które się u nas wyprawiają. Nie wiedziałem, że mistrz w tym czasie odchodził do wieczności. Traktuję zatem przeczytany ustęp, jak i całą powieść jako swego rodzaju memento, przewrotny testament dla współczesnego człowieka przytłaczanego nadmiarem informacji, pomówień, zmyśleń i manipulacji. Wspomniany ustęp zaś pozwoliłem sobie skopiować jako komentarz, nie tylko do „afery TW Bolka”, ale i innych rewelacji, jakimi jesteśmy karmieni. RIP Mistrzu Umberto!
Zapiski Dobrego Łotra
„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.
Nie jest łatwo recenzować utwór napisany przez kogoś, kogo się zna osobiście, kogo się ceni i przede wszystkim, komu się wiele zawdzięcza. Przed takim zadaniem przyszło mi stanąć w wypadku „Zapisków Dobrego Łotra” autorstwa Andrzeja Mathiasza.
Andrzeja poznałem niemal równe 21 lat temu, zostając aktorem – amatorem (z akcentem na „amatorem”) w nowo powstającym Teatrze „Projekt”, którego Andrzej był pomysłodawcą, reżyserem i spiritus movens. Uczestnictwo w „Projekcie”, zarówno za sprawą spotkanych tam ludzi, jak i charyzmy samego Andrzeja, miało i mieć będzie nieodwracalny wpływ na moje poczucie estetyki oraz prywatne poszukiwania artystyczne i nie tylko. Siłą rzeczy recenzja ta będzie przykładem zdwojonego działania zasady nieoznaczoności Heisenberga – nie dość, że już przez samo pisanie recenzji (czyli „pomiar”) wpływam na swój osąd (czyli „wynik”), to jeszcze podchodzę do tego pisania z zasobem pojęciowym (czyli „narzędziem pomiarowym”) wyskalowanym na przedmiocie recenzji (czyli „mierzonym zjawisku”). Cóż, widać tak być musi…
Tak być musi również dlatego, że podchodzę do tego dzieła jako czytelnik, a nie jako krytyk. A jako czytelnik zazwyczaj postrzegam dany utwór w kontekście całej twórczości autora, a także w dużo szerszym kontekście, który można by nazwać „tłem aksjologiczno – pojęciowym”, określanym między innymi przez zbiór dzieł w jakiś sposób podobnych, przybliżających nam podobne tematy, czy też, ujmując inaczej, podejmującym podobne wyzwania.
„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.
Jak można wyzwać siebie i Boga jednocześnie? Zadając pytania. Jedne trudne, leżące u podstaw aksjologii i ontologii, inne z pozoru dziecinne, by nie rzec „debilne”. Pytania o podstawy wiary, o sens wartości podstawowych (?) dla społeczeństwa i jednostki, ze sztandarowym „Bóg, Honor, Ojczyzna” na czele, o miłość, o życie, wszechświat i całą resztę. Ale autor nie poprzestaje na pytaniach. Poszukuje odpowiedzi i próbuje ich udzielać. Ale każda odpowiedź okazuje się albo głupia i nic nie wyjaśnia, albo albo rodzi dziesięć nowych znaków zapytania. I tak jak tytułowy Dobry Łotr, wiemy i rozumiemy coraz mniej…
Kimże jest tytułowa postać? Pierwsze skojarzenie zawiodło mnie do sceny z Ewangelii św. Łukasza, który to wspomina o skruszonym złoczyńcy, proszący o łaskę Zbawiciela, ukrzyżowanego. I skojarzenie to wyprzedzało znacznie opublikowanie zapisków przez Andrzeja. Dobry Łotr pojawił się bowiem już wcześniej jako tytułowa postać przedostatniego spektaklu Teatru „Projekt”, zanim grupa zamieniła się w Kinoteatr i zmieniła muzę. Jak się okazało, moje skojarzenie było trafne, ale nie oddaje ono całego sensu postaci. Dobry Łotr jest bowiem „postacią – wytrychem” (i wydaje mi się to lepszym określeniem niż „klucz”) do zadawania niewygodnych pytań, odkrywania niestosownych praw oraz rozgrzeszenia się autora przed samym sobą i przed czytelnikiem. Z czego?
Z niedoskonałości formy, z chropowatości języka, z braku właściwych metafor, z zadawania głupich pytań, z własnej brzydoty, z natręctw, z niechcianych wspomnień oraz z myśli i czynów, wartych Piekła, czy chociażby jakiejś klątwy papieskiej. Jest co rozgrzeszać, ale dzięki temu, że Dobry Łotr jest alter ego autora, to stanowi odpowiednik ostatniej maski, która pozostanie na twarzy aktora, nawet jeśli ten obnaży się całkowicie. Dobry Łotr jest jak kratki konfesjonału, ostatnia bariera która oddziela rozgrzeszającego od rozgrzeszanego. Któż jednak potrzebuje tego rozgrzeszenia? Autor? A może każdy z nas? A może sam Bóg?
Dobry Łotr to bowiem nie tylko sposób, aby osobisty rozrachunek z sobą, światem i Absolutem wziąć w pewien nawias i nadać mu wymiar pewnej metafory – to również przeniesienie osobistych problemów na poziom zagadnień uniwersalnych (i vice versa). Dobry Łotr jest w pewnym sensie „jedermanem”, bohaterem uniwersalnym, którego cząstkę (a może nawet całość) odnajdziemy w sobie samych. I powrócę do mojej myśli, że dla pełnego zrozumienia dzieła, zarówno ono samo, jak i jego autor powinni zostać umieszczeni w odpowiednim kontekście. Wtedy dostrzeżemy, że Dobry Łotr jest w pewnym sensie wiecznym, bezimiennym podróżnikiem z „Terra Nostra” Carlosa Fuentesa, rozbitkiem z „Wyspy dnia poprzedniego” Eco, bredzi jak pijany Wieniczka jadący z Moskwy do ukochanych, idyllicznych Pietuszek w powieści Jerofiejewa, albo błądzi w swych pijanych retrospekcjach jak Geoffrey Firmin w „Pod wulkanem” Lowry’ego. Jest też Dobry Łotr po trosze także niczym czarodziej Rincewind z pierwszych tomów „Świata dysku” Pratchetta, który przez cały czas próbuje zrozumieć swoje miejsce w historii, w której go umieszczono i idzie mu to z bardzo mizernym skutkiem. A jeśli wczytamy się w liczne odwołania do naszej codzienności, do naszej nijakiej często dookólnej współczesności, wtedy zrozumiemy, że my wszyscy jesteśmy w jakiś sposób Dobrymi Łotrami.
W trakcie lektury nie mogłem się oprzeć porównaniom i analogiom do innych prób takiego totalnego zmierzenia się z Absolutem i wszechświatem, tajemnicą dobra i zła, życia i śmierci – na poziomie ontologicznym, aksjologicznym, ekumenicznym, entomologicznym i każdym innym ;). Jest więc w zapiskach mnóstwo nie tylko zamierzonych, ale jak mi się zdaje, również mimowolnych nawiązań do Bułhakowa, Dostojewskiego (jakże by inaczej 😉 czy Philipa K. Dicka – nie tylko do „teologizującej” trylogii „Valis”, ale także do innych prób przedzierania się przez kolejne warstwy rzeczywistości, które były znakiem firmowym tego amerykańskiego autora. Tak mi się wydaje, że motyw z telewizorem również został zapożyczony od K. Dicka, konkretnie z powieści „Ubik”. I to nawet nie bezpośrednio, ale za sprawą innego Andrzeja, który jaki mi się zdaje mocno „maczał palce” w teatralnym pierwowzorze bohatera „Zapisków …”.
Żadne z tych zapożyczeń, czy nawiązań nie jest jednak wadą powieści Andrzeja Mathiasza. Wręcz przeciwnie, to stawia „Zapiski…” w bardzo dobrym towarzystwie, do którego dorzuciłbym jeszcze Dantego, a także Herberta z jego „Panem Cogito”, felietony ks. Józefa Tischnera i onomatopeiczną prozę i poezję Mirona Białoszewkiego. W tym wspaniałym towarzystwie Andrzej będzie wprawdzie pariasem i powinien czuć się jak parias. Ale nawet będąc pariasem, ma powody by głowę unosić wysoko.
Tak. „Zapiski…” pełne są literackich mielizn i braków warsztatowych i w wielu momentach bardziej przypominają szkic scenariusza do spektaklu teatru alternatywnego, niż prawdziwą powieść. Sceny, opisy i dialogi niemal genialne przeplatają się z takimi sobie i zwyczajnie kiepskimi. Kompozycja jest momentami na granicy chaosu, by nie rzec, że znajduje się w stanie permanentnej entropii. Brak jest tej cudownej subtelności, niemal poetyckiej metaforyki i klarowności przekazu, która była w pierwszych dwóch spektaklach „Projektu”. Jest zamiast tego pewien bezład, rozkład i degrengolada, która przyszła w kolejnych przedstawieniach. To wszystko prawda. Ale w odróżnieniu do nie zawsze trafionych pomysłów teatralnych, „Zapiski…” bronią się jako całość. Mało tego – uważam, że pomimo wszystkich wypisanych wad, to doskonała pozycja.
„Zapiski…” urzekły mnie z jednego podstawowego powodu, którym jest autentyzm. Andrzej dokonuje swojej osobistej „egzegezy” w taki sposób, że nie oszczędza nikogo – ani świata, ani Boga, ani siebie. Dobry łotr jako alter ego stanowi swego rodzaju bufor, który wprawdzie łagodzi przekaz, ale przecież autor nie patyczkuje się z nikim. Szuka rozgrzeszenia i zbawienia, ale nie błaga o nie. Nie jest celebrytą, więc nie musi silić się na wykoncypowaną intelektualnie i zrobioną „pod publiczkę” bufonadę w stylu „Spowiedzi heretyka” Darskiego vel Nergala, ani nie kreuje się na alfę i omegę, jak Scott Adams przy okazji jego „God’s debris”. Andrzej desperacko i po ludzku szuka odpowiedzi, do końca pozostając sobą, czyli także artystą. A to stawia go w uprzywilejowanej pozycji, tak jak wtedy, gdy tworzył w teatrze. Sam kiedyś powiedział, że teatr to dla niego szansa, by choć na chwilę być równym Bogu, (a nawet zająć Jego miejsce) – tworzyć i panować nad swym dziełem. I jak się zdaje, jest to przywilej artystów – stawiać trudne, pytania, nawet samemu Stwórcy. Być może skazując się w ten sposób na potępienie, na siódmy krąg piekieł, w którym według Pana Cogito mieszkają sami artyści. A być może odnajdując dla siebie (i nie tylko) tę jedyną, wąską jak ostrze noża ścieżkę Zbawienia.
Aha, i byłbym zapomniał jeszcze o jednej rzeczy. Niemal przez całą lekturę świetnie się bawiłem. A to już jest rzecz bezcenna :). I niezwykła, zważywszy że reprezentuję poglądy na większość spraw inne niż alter ego autora 🙂
PS 1. Andrzeju, mam nadzieję, że to definitywny początek kolejnego etapu Twojej artystycznej drogi. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i wersję drukowaną „Zapisków…”, po która ustawię się pierwszy w kolejce. Mam nawet kilka pomysłów, czym można ją wzbogacić 😉
PS 2. Polecam lekturę w szczególności słuchaczom Radia Maryja oraz TV Trwam. Myślę, że zarówno powieść, jak i autor zasługują w pełni na liczne protesty, pozwy i idącą za tym sławę i pieniądze 😉
Bad (& the best)
Michael Jackson „Bad”
Długo myślałem nad, tym która płyta jako całość zrobiła na mnie największe wrażenie przed epoką mojej fascynacji mocniejszymi dźwiękami. Jak to się ładnie mówi, wejrzałem w głąb siebie – a wtedy odpowiedź stała się banalnie prosta. Przypomniały mi się czasy moich sobotnich wieczorów w podstawówce, kiedy to siedząc w wannie słuchałem Listy Przebojów Trójki, i dzięki Markowi Niedźwieckiemu i jego gościom poszerzałem swe muzyczne horyzonty. W trakcie jednej z takich cudownych „muzycznych” kąpieli usłyszałem premierę – „I just cant’t stop loving you” Michaela Jacksona, która promowała jego trzeci solowy album „Bad”. Utwór może nie był najlepszy z całego LP, ale zakochałem się w nim, bo sam czekałem wtedy na swoją pierwszą miłość. Kilkanaście tygodni później byłem już zakochany. Skrycie przeżywałem swoją wielką miłość nastolatka, która okazała się tak wielka, że trwa do dziś – już nie skrycie, bo trudno byłoby ukryć jej owoce (jeden w wieku 11 lat, a drugi lat 5).
W każdym razie ballada ta mnie oczarowała i sprawiła, że z niecierpliwością czekałem na resztę tej płyty. Byłem już wtedy zagorzałym fanem Jacksona i wbrew niedowiarkom, którzy już zaczynali skreślać gwiazdora po jego długim milczeniu (od albumu „Thriller” mijało już 6 lat), wierzyłem, że zakasuje rynek nowymi przebojami. Tak też się stało.
„Bad” to jak dla mnie przykład absolutnej perfekcji, nie tylko w dziedzinie muzyki pop, ale w ogóle w dziedzinie sztuki muzycznej i showbiznesu. To się czuje w każdym momencie tej płyty, w każdej sekundzie oglądania teledysków promujących ten album. Zaczyna się od tytułowego „Bad”, który jest na swój sposób „prztyczkiem w nos” dla krytyków, przedstawiających Jacksona jako grzecznego chłopczyka, który śpiewa ładne piosenki i któremu udało się nagrać jedną dobrą płytę. Żeby podkreślić opinię o wyczerpaniu się talentu Jacksona, media porównywały go Princem, który w tym czasie zdążył nagrać 5 płyt i zyskał sobie miano artysty niezwykle kreatywnego – media stwarzały nawet sztuczny obraz zażartej rywalizacji pomiędzy oboma artystami. Prince w dodatku miał opinie „niegrzecznego chłopca”, sam lansował się na Casanovę i po sukcesie „Purple rain” to jego promowano na supergwiazdę „kolorowej” muzyki pop. Jednak ostatnie słowa piosenki Jacksona brzmiące „Who’s bad?”, to retoryczne pytanie – jakby Jackson chciał jasno dać do zrozumienia, że to on (i nikt inny) naprawdę narozrabia na rynku muzycznym i to jeszcze nie raz. Arogancja? Zbytnia pewność siebie? Nic z tych rzeczy. To świadomość, że zrobiło się kawał świetnej roboty.
Co tu dużo mówić – ta płyta aż kipi od entuzjazmu. Zaraz po „Bad” mamy „The Way You Make Me Feel”. Aż coś kręci w środku, żeby wyśpiewać ten kawałek pięknej dziewczynie, którą zobaczyło się na ulicy, którą spotkało się w klubie, z którą chciałoby się zatańczyć na imprezie. Niby jest w tym seks, ale niewinny – nie zabronilibyście swoim dzieciakom w podstawówce zatańczyć do tego utworu. Nie ma tu tej ordynarności, wykładania „kawy na ławę”, która pojawiła się później w „czarnej” muzyce (i nie tylko). Jest po prostu radość z tego, że spotkało się drugą osobę, dla której chce się jakoś zaistnieć, pokazać się, być z nią. Po prostu urocze, a nogi i biodra aż trudno powstrzymać od tańca.
„Speed Demon” to utwór nakręcony w inną stronę. Wyobraźcie sobie młodego chłopaka, który ma swój pierwszy samochód, pierwszy motor a może pierwszy szybki rowerek. Czuje się królem szosy, demonem prędkości. Prędkość upaja, wyzwala endorfiny i adrenalinę, sama w sobie jest narkotykiem. Oczywiście w kontekście bezpieczeństwa na drodze to nie jest zbyt wychowawcze, ale mając naście lat patrzy się na to zupełnie inaczej. Będąc młodym masz prawo być głupim i koniec. No i ta świetna partia basu i syntezatora w tym utworze – niby nie jest szybko, a kręci niczym „Ace Of Spades” Motorhead…
Wreszcie chwila wytchnienia. Ballada „Liberian Girl” – inspirowana prawdopodobnie losem afrykańskich dziewcząt – Michael w trakcie swych podróży po świecie miał niejednokrotnie okazję widzieć, jak ciężkie są doświadczenia kobiet i dzieci w krajach „trzeciego świata”. Jest to najspokojniejszy utwór na płycie, ale dzięki temu można posłuchać jak Jackson jako kompozytor i współproducent potrafił operować muzycznymi odcieniami. W tym utworze słychać jakby dalekie echa Afryki, a fragment tekstu w suahili deklamowany przez Lettę Mbulu (wokalistkę z RPA) sprawia, że można poczuć się jakby patrzyło się na afrykańską dziewczynę dźwigającą w milczeniu naczynie z wodą do swej wioski, na tle sawanny skąpanej w świetle zachodu słońca. Prawdziwa muzyczna perełka, którą Jackson podarował swojej wieloletniej przyjaciółce, Liz Taylor.
Na koniec strony A (jak ktoś miał LP na kasecie lub bardziej ekskluzywnie – na winylu) kolejny rarytas – „Just Good Friends” – duet z inną supergwiazdą, Stevie Wonderem. Skoczny, optymistyczny kawałek – dwie wielkie gwiazdy, które po prostu manifestują swoją radość ze wspólnego śpiewania dobrej piosenki. Dziwi jedynie, że kawałek ten nigdy nie był lansowany jako singiel.
„Another Part Of Me” -przez długi czas wydawało mi się, że to najgorszy kawałek na płycie. Rzeczywiście, jako singiel nie do końca się sprawdził – był to jeden z dwóch (obok „Liberian girl”), który nie dotarł do pierwszej dziesiątki Top 100 Billboardu (najwyżej był na pozycji 11). Nie czułem tego utworu aż do momentu, gdy zobaczyłem teledysk do niego, będący zmontowaną wersją live z trasy Bad World Tour – i wszystko w tym utworze nabrało sensu. Taniec Micheala na scenie nadał sens wszystkim dźwiękom, funkowy puls zaczął grać z melodią refrenu, wejścia basu i klawiszy nabrały bogatszego brzmienia. Od tej chwili już zrozumiałem, że na tej płycie nie ma słabych numerów.
Najlepszym dowodem na to jest „Man In The Mirror” – jedna z licznych piosenek Michaela na rzecz naprawy świata. Świetna melodia i wielkie zaangażowanie wokalne -utwór jest utrzymany w klimacie gospel, co doskonale wzmacnia pozytywny przekaz – prostą prawdę, że można zmienić świat na lepsze, ale trzeba zacząć od tego człowieka, którego widzi się w lustrze. Taka piosenka „antyciechowska” – pozytywna wersja tekstu „Tak, tak to ja” Obywatela G.C. Ciekawe, że oba utwory powstały w podobnym czasie, w dwóch skrajnie różnych rzeczywistościach i stanowią jakby dwie strony tego samego medalu.
W końcu na płycie ma miejsce wspomniana „I Just Can’t Stop Loving You” – ta piosenka na pozór jest nieco łzawą balladą, ale ma swój rytm, jest w tym jakiś nerw i nie ma tej rozlazłości typowej dla twórczości gwiazd muzyki soul, które „słodzą i zawodzą” tak, że aż zęby bolą. Na pewno nie jest to typowa „pościelówa” – ten utwór można tańczyć na imprezie jako „szybki”, a można też przytulić się do swojej wybranki i zatańczyć „wolny”. Co więcej, można tego utworu słuchać w samochodzie, bez obawy, że zaśnie się za kierownicą.
Po jednej piosence o miłości, mamy drugą. Ale ta jest już dużo ostrzejsza pod każdym względem. Już sam tytuł „Dirty Diana” sugeruje, że bohaterką tekstu jest kobieta wzbudzająca namiętność i pożądanie. Tu już nie ma nic z niewinności poprzedniego utworu – Diana z tekstu jest niby „grouppie” towarzyszącą zespołowi gwiazdy rocka, uwodzi wszystkich, zdradza, a uczucie do niej to wyniszczający ogień. A może ten utwór jest jednak poświęcony Dianie Ross, która była obecna zarówno na początku kariery Jacksons 5, jak i towarzyszyła przez wiele lat solowych poczynań Michaela? Nigdy się do końca nie dowiemy, co tak naprawdę czuł Jackson do Diany Ross i czy mogła być to aż tak paląca (i skrywana) namiętność, że zainspirowała ten utwór. Tak czy inaczej „Dirty Diana” to wulkan, albo co najmniej pożar lasów w Kalifornii- nie powstydziłaby się tej ballady żadna gwiazda hardrocka, czy nawet metalu. No i zgodnie z niepisaną tradycją solidne brzmienie zapewnił rockowy gitarzysta z krwi i kości – tym razem był to Steve Stevens, znany chociażby z wielu lat nagrywania i występów z Billym Idolem. Nic dziwnego, że utwór okupował przez wiele tygodni pierwsze miejsca list przebojów niemal na całym świecie – jak dla mnie najlepszy kawałek na płycie, wykonany przy tym tak doskonale, że nie sądzę, by kiedykolwiek jakiś poważny wykonawca porwał się na cover.
No i dochodzimy do kawałka, który świadczy o potędze tego albumu – „Smooth Criminal”. Jeżeli komuś wydawało się, że nie da się już przebić niczym sukcesu „Dirty Diana”, to ten kawałek wyprowadza każdego z błędu. W wielu krajach był to największy sukces singlowy i nie bez powodu – to przede wszystkim doskonała kompozycja. Szybka, ze świetną zwrotką i jeszcze lepszym refrenem, w dodatku rewelacyjna wokaliza Jacksona, która prowadzi nas jakby przez lekko mroczny klimat tytułowej, kryminalnej historii a w refrenie przechodzi w niemal paniczny, pełen skargi zaśpiew. Sama muzyka by wystarczyła, ale Jackson dorzucił tu jeszcze rewelacyjne wideo, które było niewątpliwie nie tylko jednym z najlepszych w jego karierze, ale jak dla mnie w ogóle w historii teledysku, jako formy przekazu. Doskonały scenariusz, utrzymany w klimacie tekstu, rewelacyjne układy taneczne wzmocnione efektami specjalnymi (Michael naginający tutaj z innymi tancerzami prawa fizyki w sekwencji pochylających się sylwetek to absolutna klasyka), a wszystko świetnie zgrane z muzyką, zamiast walenia po oczach ciągiem bezsensownych obrazów, jak to ma miejsce w większości wideklipów.
Będąc przy „Smooth criminal”, nie sposób nie wspomnieć o teledyskach Michaela Jacksona, które były osobnym zjawiskiem w showbiznesie – szczególnie te z czasów płyt „Thriller” i „Bad” (potem bywało różnie, ale jeszcze niejedna perełka się zdarzyła). Wszystko to zrobione z pomysłem, wzorowo wyreżyserowane i perfekcyjnie zatańczone. Od strony komercyjnej nie sposób nie dodać gorzko, że większość muzycznych stacji telewizyjnych, z MTV na czele, powinno postawić Jacksonowi pomniki przed swoimi siedzibami, gdyż przez 20 lat dostarczał im materiał najwyższej próby, a poprzeczkę ustawił na tak wysoko, że niezaprzeczalnie wpłynęło to na poziom całej branży.
W klipach Jacksona zawsze był jakiś przekaz, raz głęboki, raz płytszy, ale prawie zawsze „jakiś” – zamiast niestrawnego bełkotu i nijakości. Z drugiej strony te teledyski były bardzo szczere, autentyczne – na taką autentyczność, wręcz „odsłonięcie się” w nich, mógł pozwolić sobie tylko ktoś wielki, kto w dodatku miał coś do przekazania światu. Wbrew temu, że świat często wolał się interesować ekstrawaganckimi zwyczajami gwiazdora, niż pozytywnym przesłaniem zawartymi w jego twórczości.
Właśnie do tego świata, rządzonego przez media goniące za sensacją, za newsem i za nic mające prywatność ludzi, jest skierowany ostatni utwór (i jednocześnie przedostatni singiel z płyty) – „Leave me alone”, umieszczony tylko na edycji CD. Ze skargą (ale też i ze złością) w głosie Jackson błaga, żeby się od niego odczepić, przestać za nim węszyć, pozwolić mu przeżywać swoje życie jak każdy normalny człowiek. Wtedy piosenka była gorzkim podsumowaniem radosnego w sumie albumu. Bardzo osobisty utwór i w sumie nie dziwi, że Michael nie wykonywał go nigdy na koncertach, chociaż zyskał status przeboju w wielu krajach – nie chciał, aby fani źle odebrali ten manifest, refren był skierowany przede wszystkim do mediów. Teraz po śmierci gwiazdy, ten utwór brzmi prawie jak memento, jak prośba o to, żeby zapamiętać tylko te ważne rzeczy, które Michael chciał światu przekazać i które jemu również zaczęły umykać, kiedy zaczął go przygniatać ciężar własnej sławy, nieporównywalnej z kimkolwiek wcześniej w branży rozrywkowej. Pamiętać o tym, a zapomnieć o rzeczach nieistotnych – o fanaberiach gwiazdy, jej zagubieniu w świecie, wszystkich problemach osobistych i życiowych błędach.
Dopełnieniem tego albumu jest film „Moonwalker” – rzecz zaczyna się od krótkiej autobiografii Michaela, urywków trasy Bad World Tour, które niczym klamrą w postaci parodii teledysku „Bad” są spięte z fabułą, będącą opowieścią o Michaelu Jacksonie, supergwieździe uciekającej przed światem. Wszystko jest posklejane z teledysków do wcześniej wylansowanych singli, połączonych scenami, które łączą wszystko we w miarę spójną całość. Historia dzieje się gdzieś na granicy rzeczywistości i dziecięcej fantazji, a Jackson bawi się trochę swoim statusem megagwiazdy, która w oczach dzieci staje się prawdziwym superbohaterem. Ale jednocześnie to wiara tych dzieci dodaje sił superbohaterowi, tak żeby mógł się on przeciwstawić wcielonemu złu (w osobie czarnego charakteru Dr. Biga, granego przez Joego Pesci). Jest w tym nieco megalomanii, a fabuła ma charakter szczątkowy, stąd bardzo kiepskie recenzje u krytyków. Natomiast dla fanów była to lektura obowiązkowa, a jeśli ktoś spojrzał na film oczami dziecka, nagle wszystko stawało się jasne. Ten film jest historią opowiadaną przez kogoś, kto w wieku 30 lat potrafił patrzeć na świat oczami 10-latka – z całą naiwnością i entuzjazmem właściwą dzieciom.
Czas na podsumowanie tej płyty. Dojrzały autor tekstów, doskonały kompozytor, wielki idealista i wieczny dzieciak w jednej osobie nagrał swoje opus magnum – płytę, której doskonale się słucha, przy której nogi rwą się do tańca i którą można smakować latami, bo muzycznie jest naładowana świetnymi kompozycjami i wyprodukowana na poziomie, będącym klasą samą dla siebie. Nie bez znaczenia była tu doskonała współpraca pomiędzy Jacksonem i Quincy Jonesem – rewelacyjnym producentem i aranżerem, dzięki którego pracy brzmienie na tej płycie nabrało głębi, bogactwa i technicznej perfekcji. Jones był niewątpliwie jubilerem, dzięki któremu diament talentu Jacksona stał się prawdziwym brylantem i mógł zabłysnąć pełnym blaskiem. Jeżeli któraś płyta może być uważana za artystyczny testament Michaela Jacksona, to właśnie ta – poszczególne przeboje, jak i cały album będą wzruszać ludzi, dopóki ludzkość będzie jeszcze stać na wzruszenia.
Władca Pierścieni – moja wojna o Pierścień
Recenzjami i analizami twórczości J. R. R. Tolkiena zapełniono by niejeden dysk twardy. Z racji niezwykle wielkiego osobistego znaczenia tej sagi dla mnie, czuję się w obowiązku dorzucenia kilku zdań.
„Władca Pierścieni” ma dla mnie wymiar niezwykle osobisty. Na tyle osobisty, że przez wiele lat uniwersalne przesłanie powieści miało dla mnie drugorzędny charakter. Wędrówka bohaterów, na czele z dzielnym hobbitem Frodo, z idyllicznych zakątków Shire przez coraz bardziej mroczne, tajemnicze i pełne niebezpieczeństw krainy Śródziemia, od samego początku miała dla mnie charakter współbieżny do moich osobistych zmagań. Trylogia należy do tych niezwykłych dzieł, które miałem okazję czytać w okolicznościach wielkiego natłoku intensywnych emocji. Doświadczałem w ten sposób sytuacji, kiedy to emocje ze świata realnego intensyfikowały doświadczenie lektury, a lektura wpływała na moją percepcję rzeczywistości. Takiego stanu doświadczał Bastian, bohater książki Michaela Ende „Niekończąca się opowieść”. W moim wypadku lektura „Wyprawy” zbiegła się z uczuciowymi zawirowaniami (pierwsze miłości), śmiercią bliskich osób i to wszystko zanurzone w klimacie jesienno – zimowej szarzyzny, która niemal pochłaniała całe światło i radość życia. Zasypiałem nad lekturą, kiedy za oknem zawodził nocny wiatr i budziłem się o ponurym świcie. Idąc na skróty z moje miejscowości do Lublina, brnąłem przez puste pola, tonące we mgle tak gęstej i zimnej jak ta nad starymi Kurhanami, w których hobbici omal nie pozostali na zawsze. Zacinająca jesienna słota w ciemną noc przypominała zdarzenia na Wichrowym Czubie, kiedy to Frodo został okrutnie zraniony przez Wodza Nadzguli – zraniony na zawsze, gdyż żadna moc w Śródziemiu nie mogła do końca tej rany uleczyć. We śnie uciekałem przed mrocznymi Dziewięcioma Jeźdźcami, czując niemal na karku oddech ich potwornych wierzchowców. Wraz z hobbitami cieszyłem się chwilami wytchnienia w Rivendell, bo akurat ten fragment lektury zbiegł się z chwilami radości w prawdziwym życiu. Tak samo jednak jak w książce, chwile radości w życiu były krótkie. Z bezpiecznego zacisza trzeba było ruszyć w gęstniejącą grozę, podjąć nowe wyzwania. Klaustrofobiczna wręcz groza podziemnego królestwa Morii była dla mnie niczym setki życiowych trosk zamykających mnie w potrzask, z którego cudem udawało się zbiec, choć nie bez ofiar. Każda łza wylana przez bohaterów nad utraconymi przyjaciółmi, był moją łzą, każde zwycięstwo nad siłami zła było i moim zwycięstwem. Upiorne spojrzenie oka Saurona, władcy złych mocy, wwiercało się także w moją duszę i tak samo jak Frodo, musiałem przed nim uciekać. To niemal permanentne uczucie zagrożenia, osaczenia przez zło, które coraz zuchwalej sobie poczyna i coraz bardziej niepokonane się wydaje – tego nie da się zapomnieć. Podobnie jak nieodpartego wrażenia, że życie każdego dnia stawia nam jakiś Pierścień Władzy, mami nasz wzrok iluzją czegoś, co pozornie rozwiąże wszystkie nasze problemy. Bohaterskie czyny w trakcie wielkich, epickich bitew były natchnieniem do pokonywania moich przeciwności, tak jak i zacięty upór Froda i jego przyjaciela Sama, którzy we dwóch tylko podjęli się dokończenia straceńczej misji.
Podobnie jak Frodo, nie wyobrażałem sobie w pewnym momencie, że ta historia może mieć typowe szczęśliwe zakończenie. Tylko ponosząc wielkie ofiary, można pokonać Zło. Uratować świat, ale już nie dla siebie. Nawet zaś ratując świat, pokonując zło, trzeba mieć świadomość, że to zwycięstwo nie jest na zawsze. Na koniec zaś przyjdzie nam zostawić wszystko i wszystkich, których kochaliśmy i dla których walczyliśmy. Ale jak to ujął Gandalf Czarodziej w jednym z ostatnich zdań powieści „Płaczcie, bo nie wszystkie łzy są złe”. Dlatego choć Frodo i wielu innych zapłaciło wielką cenę za uratowanie świata, nie sposób nie uśmiechnąć się wraz bohaterami przez łzy, czytając zakończenie historii. Tak czy inaczej przyznam się, że pożegnanie w Szarej Przystani było dla mnie jednym z najtrudniejszych w życiu. Chociaż to tylko książka, proza do której można wrócić. Wracałem, nawet kilkadziesiąt razy. Choć zacząłem dostrzegać także uniwersalny wymiar powieści, to jednak nadal nie mogę powstrzymać śmiechu, łez a nawet strachu dzielonego z bohaterami.
Tolkien dokonał rzeczy niezwykłej. Napisał nie tyle powieść fantasy, ile zdaje się że dokonał wejrzenia w świat rzeczywiście istniejący w jakimś innym wymiarze. To wrażenie zostało dodatkowo spotęgowane przypisami do III tomu, w których opisane zostały do końca zostały losy wszystkich bohaterów oraz zostały opisane w skrócie dzieje Śródziemia, jego geografia i mitologia. Czytając tę „powieść po powieści” miałem wrażenie, że oto uzyskałem wgląd w inny świat podobnie jak autor. To nie jest powieść – to zapiski archeologa i kronikarza Śródziemia. Dzieła zebrane i zredagowane już po śmierci autora („Silmarillion”, „Niedokończone opowieści”, „Dzieci Hurina”) jeszcze bardziej utwierdzają mnie w tym sądzie.
Tak sobie myślę, że J. R. R. Tolkien nie umarł tak po prostu. W pewną ciemną, sztormową noc został zabrany z małej przystani pośród klifów zachodniej Anglii. Biały okręt ze srebrnymi żaglami zabrał go jak starego Bilba Bagginsa na Zachód. Płynąc w tamtym kierunku po wielu dniach żeglugi poczuł na swej starej twarzy powiew ciepłego wiatru i zobaczył tonące świetle brzegi Błogosławionej Krainy.
Wierzę, że kiedyś tam właśnie się spotkamy. Pan Tolkien, jego przyjaciel C.S. Lewis, Gandalf, poczciwy Bilbo, Sam, Frodo, elf Legolas i krasnolud Gimli a z nimi ja, być może moi synowie i wielu nam podobnych. Usiądziemy wygodnie, wyciągniemy fajki, nabijemy wybornym tytoniem z Południowej Ćwiartki i będziemy opowiadać sobie cudowne historie, wspominać dawno minione troski, z uśmiechem pykając fajkami i wypuszczając z nich kółka wonnego dymu. Nie będziemy się z niczym śpieszyć. Przecież będziemy mieć całą wieczność.
Przepis na łzy Błazna
„So here once more in the playground of the broken hearts…” – pierwszy LP Marillion przenika duszę już pd pierwszych słów, od pierwszych taktów tytułowego „Script For A Jester’s Tear”. Zarówno w tym utworze, jak i na całej płycie, nie ma w zasadzie przypadkowych dźwięków, na siłę dodanych słów, ani piosnek nagranych dla „zapchania dziur”. Wszystko w tej muzyce i w tych tekstach ma swoje miejsce i znaczenie. Słuchając tytułowej kompozycji, pomimo licznych metafor, cały czas mam wrażenie że słucham autentycznego wyznania. Takich wyznań się już teraz nie składa, bo nikt się nie chce przyznać, że kochał tak mocno, naiwnie i nieszczęśliwie. Czy tak właśnie kochał Fish, wokalista i frontman grupy? Myślę, że tak. I potrafił ten stan zamknąć w niesamowitych tekstach.
Ale pierwsza płyta Marillion to nie są tylko opowieści o nieszczęśliwej miłości – od smutnego wyznania błazna zaczyna się snuć opowieść o goryczy, zdradzie, szaleństwie, narkotykach, rozczarowaniu i katharsis. Właśnie o tym mówią kolejne utwory „He knows you know” i „The Web”, które łączą się w jedną, rozbudowaną, kilkunastominutową kompozycję. Ale cóż to jest za kompozycja! Niby nie ma tu wyrafinowania ani wirtuozerii, ale te kilkanaście minut to prawdziwy majstersztyk – Fish to deklamuje swój tekst niemal beznamiętnie, to szyderczo zawodzi, to śpiewa żałosnym tonem, to tnie ostrym falsetem jak brzytwą. A jest to tekst, który stanowi rebus pełen słownych gier, niuansów i emocji ukrytych jakby pod dziwną materią słów. Wszystko to przy zmianach rytmu i melodii, która niby krąży cały czas wokół jakiegoś wspólnego tematu, ale tak naprawdę wciąż staje się czymś nowym, dalszym etapem zawiłej historii. No i to genialne połączenie obu utworów – genialne także dlatego, że słuchając płyty po raz pierwszy cały czas szukałem, gdzie zginął mi cały jeden utwór. Ciągle traktowałem to jako pojedynczą kompozycję, bo tak idealnie się to muzycznie i tekstowo zgrywa. Dopiero wiele miesięcy później mając już płytę w wersji CD i obserwując przeskakujące numery ścieżek, upewniłem się, gdzie leży granica pomiędzy utworami. Te kilkanaście minut to prawdziwa quintesencja progresywnego rocka.
Po tej muzycznej wyprawie czas na rockową krotochwilę, czyli „Garden party”. Gorzka satyra na przyjęcia i imprezy u znanych i lubianych, w trakcie których to imprez mniej znani próbują zaistnieć. Na długo przed szałem paparazzich, big brotherami, pudelkami, idolami i całym tym szajsem, Fish żartuje na swój cyniczny sposób zarówno z angielskiego społeczeństwa klasowego, jak i z tego nastąpiło po nim – plebejskiego kultu celebrytów. Utwór, choć z pozoru stanowi muzyczną błahostkę na tle reszty albumu, to jednak po wnikliwym wysłuchaniu odkryć można w nim prawdziwą perełkę. No i ze względu na fragment tekstu (posłuchajcie i zgadnijcie który ;)), przez długi czas wywoływał falę niezdrowego entuzjazmu na koncertach.
Po każdej imprezie przychodzi w końcu poniedziałkowy poranek. Dokładnie „Chelsea Monday”. Sam tytuł, to zresztą kolejna gra słów – może oznaczać tytuł ukazującego się w poniedziałki tabloidu, może oznaczać poniedziałek w tytułowej dzielnicy Londynu, a w końcu Chelsea może być też imieniem dziewczyny, która przyjechała do wielkiego miasta z głową pełna naiwnych marzeń o sławie i goszczeniu na okładkach pism, a spotkały ją tylko rozczarowania. Muzyka jest adekwatna do tej historii, w dźwiękach przebija tęsknota i rezygnacja, żal po straconych marzeniach który znajduje ujście w cudownym solo gitary. Czy to płacze dziewczyna, czy też wiatr unoszący mgłę znad bruku londyńskiego chodnika, jedyny świadek jej gorzkiego losu?…
W ten sposób dochodzimy do końca listy rozliczeń Fisha z rzeczywistością. Najmocniejszy utwór na płycie, najbardziej wkręcający się w świadomość – „Forgoten sons”. Utwór o bezimiennych synach każdej ojczyzny, wysłanych na bezsensowne wojny, potrzebne wyłącznie politykom i korporacyjnym bossom, którzy je wywołali. Ten utwór jest jak palec wycelowany w bezlitosnym oskarżeniu wobec rządzących. Każdy dźwięk muzyki i każde słowo wokalisty drą po skórze jak zardzewiały drut kolczasty, wstrząsająca melodeklamacja Fisha będąca parafrazą modlitwy „Ojcze nasz” wbija w świadomość jak serie z automatu. A potem następuje finał z cudowną kantyleną gitary Steve’a Rotherego, jakby bezimienna skarga i pieśń żałobna na cześć ofiar wojny, pieśń która brzmi w uszach jeszcze długo po wyłączeniu płyty.
Marillion przez długi czas był porównywany do Genesis z czasów Petera Gabriela. Nie da się uciec od tych porównań i faktem jest, że inspiracje poprzednikami są widoczne, zwłaszcza na tej pierwszej płycie. Niemniej jednak wyjątkowość Marillion polegała od początku na niezwykłym połączeniu nie tylko muzycznego kunsztu, przemyślanych i rozbudowanych kompozycji, inteligencji tekstu, ale także szczerych emocji i pasji, a kiedy trzeba – niezwykłej autoironii. Tego brakowało w niejednym zespole, który mógł się poszczycić muzykami bardziej wybitnymi niż Marillion. „Script for a jester’s tear” jest na to najlepszym dowodem i to już od chwili spojrzenia na okładkę płyty. Dzieło Marka Wilkinsona, nadwornego grafika Marillion, nie tylko stanowi operującą na granicy surrealizmu zapowiedź treści płyty, ale też samo w sobie potrafi dać do myślenia. Niewiele znam okładek rockowych albumów, które dawałyby tak wiele do myślenia , jak te z 3 pierwszych studyjnych albumów Fisha i spółki.
PS. Dla mnie ta płyta ma także bardzo osobisty wymiar – to dzięki niej A.D. 1992 (będąc w wieku 16 lat) postanowiłem zostać Jesterem. I jestem nim do dziś…
Matrix: Revisited – part 3
Mój list po premierze MX: Revolutions stał się przyczynkiem do dykusji z moim Przyjacielem – najpierw na gadu, potem w mailach. Treść tej wymiany poglądów jak dla mnie stanowi dobre podsumowanie tematu.
Sebastian (20:49)
jeszcze raz nie wiem jak ty, ale mnie trudniej by bylo dac ofiare za swojego zycia wiedzac ze zostawiam na tym swiecie rodzine, gdybym byl sam bylo by to dla mnie latwiejsze
jester (20:52) to nie chodzi o ofiare widziana w momencie jej „fizycznego” zlozenia – ofiara polega na tym, ze Neo podswiadomie wiedzial co go czeka w momencie podjecia swej misji, wiedzial jaki bedzie czekac go bol, cierpienie i strata – pozniej ta ofiara musiala sie juz tylko dopelnic, ale to jej wcale nie umniejsza, wrecz przeciwnie
jester (20:53) on zaczynal o tym wiedziec juz w 2 zreszta Oracle o tym mowila
jester(20:54) stad braly sie zle sny Neo
Sebastian odpisał do mnie na maila
No coz Neo zrozumial swoje mesjanstwo dopiero w 3 – po ostatniej rozmowie z Wyrocznia, a wlasciwie po tym jak sobie to przemyslal. Chociaz nie – mam inne przyblizenie. Zrozumial to po rozmowie z Wyrocznia, a zaakceptowal po tym jak go w koncu wyciagneli z Matrixa. Ten moment kiedy go odlaczaja i patrza na niego z nadzieja, a on mowi, ze potrzebuje czasu (druzyna zreszta nieco podupada w tym momencie). Toz to scena zywcem z Biblii – po ostatniej wieczerzy, Chrystus idzie sie modlic do ogrodu. I Neo, tak jak Jezus, w tym czasie podejmuje decyzje o poddaniu sie „woli”. Roznica jest taka, ze w Biblii apostolowie, Maria, Magdalena nie gina, a Trynity tak. Jezus umiera i zostawia wszystkich. Dla czlowieka cierpienie jest na wielu poziomach w takiej sytuacji: cierpi, bo umiera, bo zostawia ukochanych, ukochani cierpia, bo widza cierpienie i w dodatku umierajacy widzi cierpienie tych, ktorzy zostaja i cierpi dodatkowo. A tu Trynity umiera i cierpi bo umiera, ale wie ze Neo umrze. Neo umiera i nie zostawia nic za soba bo Trynity umarla – wlasiciwie to moglby popelnic samobojstwo z rozpaczy i zostawic Syjon samym sobie – co mu zalerzy. Wie, wiem zalezy mu wiec przy okazji zalatwia sprawe ze Smithem – bez cierpienia z powodu zostawionej milosci. Cierpi fizycznie i jest pokazane dosc wyraznie. Ok. To tyle zostalem rozproszony, wiec nie moge poskladac mysli w tej chwili. Spadam do domu pisz na interie jezli masz ochote.
Moja odpowiedź mailowa
Dobrze kombinujesz Sebastianie (choc tez ocierasz sie o herezje – slyszalem, ze nawet Watykan dosc krytycznie wyrazil sie o MX, szczegolnie o „Rewolucjach”), tylko niech haslo „mesjanizm” nie przysloni Ci calego horyzontu. „The one” to termin, ktory okresla odpowienik wybranca takze w innych religiach (a nawet mitologiach), Mesjasz jest tylko jedna z wersji (dosc specyficzna i charakterystyczna – ale w koncu objawiona narodowi wybranemu). W postaci Neo jest zobrazowany nie tylko judeochrzescijanski system soteriologiczny (soteriologia – poddzial teologii, nauka o zbawieniu) – widac tu wielki wplyw buddyzmu (i tu MX jest podobny do innej trylogii – „Star Wars”) – rezygnacja z samego siebie, ostateczne wyrzeczenie sie tego co „ziemskie”. Ale to jeszcze nie buddyzm, dlatego nie masz racji co do rownowaznosci samobojstwa i walki ze Smithem. I nie chodzi tylko o przyjazn i poczucie obowiazku wobec przyjaciol czy reszty ludzkosci. Poczatkiem oswiecenia Buddy bylo zdanie sobie sprawy z cierpienia kazdego zywego stworzenia na ziemi – wobec tego ogromu bolu, cierpienie jednostki jest niczym. Budda poczul wielkie wspolczucie dla kazdej istoty na ziemi i jednoczesnie rozpaczliwa niemoznosc przyjscia kazdemu stworzeniu z pomoca. Mogl albo zatracic sie w swiecie, zeby zapomniec o tym co zobaczyl w swym „olsnieniu”, albo pogodzic sie z tym i pozwolic sobie wypelnic swoje przeznaczenie czyniac dokladnie tyle dobrego, ile byl na silach dokonac. Budda odrzucil cierpienie dla cierpienia, przyjecie cierpienia w buddyzmie jest wyrazem wspolczucia. Neo dostepuje oswiecenia i ma ono w sensie religijnym „hybrydowy” charakter – jest czyms pomiedzy cierpieniem w sensie judeochrzescijanskim (za kogos, w imie milosci) a buddyjskim – jako wyraz wspolczucia przez wspolcierpienie oraz jako sposob „wyzbywania sie siebie”. A zatem droga wybrana przez Neo, to jakby jedyna sluszna sciezka do zbawienia (przede wszystkim siebie, ale takze innych) – nawet przy wszystkich swoich niezwyklych zdolnosciach Neo nie mogl uratowac wszystkich i kazdego z osobna (pamietasz scene, kiedy w Syjonie dziesiatki ludzi czekaja pod jego mieszkaniem, aby blagac go o opieke? – to wtedy Neo zaczyna zdawac sobie z tego sprawe), a z drugiej strony caly sens jego istnienia to wlasnie bycie „wybranym” czyli przede wszystkim ratowanie ludzkosci. Pozostaje mu zatem niczym Buddzie pogodzic sie ze swym przeznaczeniem i nie rezygnujac ze swego wspolczucia – zrobic tyle ile sie da i to co trzeba – tu zwroce Ci uwage, ze nie bez powodu w moim „wielkim” mailu o „Reloaded” silny nacisk polozylem na kontekst filmu i rozbilem Matrix na M. i MX – otoz dzieki temu latwiej unaocznic sobie „zanurzenie” MX nie tylko dokonaniach innych trylogii, cytatach i inspiracjach pseudoreligijnych, pseudofilozoficznych czy „paramitologicznych” – zauwaz, ze Neo jest grany przez Keanu Reevesa, ktory kilka lat wczesniej zagral wlasnie Budde w filmie Bertolucciego. Przypadek? Moim zdaniem – nie.
Mamy zatem z jednej strony ludzi, ktorzy sa, jacy sa (dalecy od doskonalosci – stad pozornie niepotrzebne sceny z orgiastycznej imprezy w swiatyni Syjonu czy tez takie, a nie inne postawy Rady lub niektorych dowodcow), a drugiej strony bezduszne maszyny i demona zla – Smitha. Posrodku zas ludzi zamknietych w M. sniacych swoje zycie oraz programy, ktore dzieki swej swiadomosci probuja osiagnac poziom, ktorzy ludzie w M. utracili. Neo zas ma uratowac wszystkich, choc ze swego punktu widzenia wie, ze to niewykonalne. Wie to (choc jeszcze nie swiadomie) w zasadzie podejmujac decyzje na koniec rozmowy z Architectem i rzucajac sie na ratunek Trinity. Robi to, co podpowiada mu serce – i wybiera dobrze. I do konca juz kroczy ta waska „sciezka zbawienia”, niejako bez nadziei na powodzenie. Ale wie co ma zrobic. Mamy cierpienie, ktore jednak w momencie „skladania ofiary z siebie” juz nie boli, bo zrodlo bolu juz sie na ten moment wyczerpalo, mamy wybor tego cierpienia i jego uzasadnienie. I mamy dobrowolne i swiadome samounicestwienie sie wybranca – w poswieceniu dla innych, we wspolczuciu dla ludzi (i szerzej – rozumnych bytow) takich, jakimi sa. Neo laduje sie do M. po raz ostatni, by polaczyc sie z kodem Oracle i rozplynac sie w M. To nirwana, Sebastianie, buddyjska wersja zbawienia dla Neo, oraz zbawienie dla swiata M. i Syjonu – to ostatnie moze najbardziej materialne, ale dajace przeciez nowa nadzieje na przyszlosc.
I moze wlasnie to polaczenie roznych sensow zbawienia zaniepokoilo niektorych dostojnikow Watykanskich czy duchownych muzulmanskich w Egipcie (calkowity zakaz dystrybucji „Revolutions”). Ale Wachowscy sami przeciez staraja sie zalatwic sprawe – czesc niedoskonalosci, czy razacych niedociagniec w filmie jest jakby zamierzona lub wkalkulowana – to jakby glos tworcow zza kadru „Ej, uwazajcie, to tylko film. Kultowy, ale to nie znaczy ze ma wam zastapic religie i kulture”. Niedoskonalosc MX to jakby wentyl bezpieczenstwa – dzieki temu, pomimo ze (moim zdaniem) jest to dzielo wielkie, nie uzurpuje sobie prawa do jakiegos definitywnego ksztaltowania umyslu widza. Dzieki temu kto chcial, mogl sie „konkretnie zuploadowac” (ze zacytuje Ciebie), ale potem moze stanac obok tej historii i wyciagnac na spokojnie z niej to, co najlepsze. Przyznam sie, ze nabranie zdystansowanego stosunku do 1 bylo (przynajmniej dla mnie) niemozliwe. Teraz moge na MX spojrzec z dystansu, co nie znaczy ze bez emocji. Wrecz ciesze sie, ze jest to mozliwe – naprawde nielatwo jest przezyc dwa razy w zyciu takie „powalenie” przez autora, jak to, kiedy przeczytalem o pozegnaniu Froda, Bilba i elfow przed odplynieciem do Valinoru. Nie jestem do konca takim typem, jak Sam Gamgee, ktory tylko z lekkim zalem powrocil do Shire i potem juz tylko z rzadka wspominal Frodo i historie pierscienia, jako niebezpieczna, ale przeciez szczesliwie zakonczona przygode.
I tyle tytulem mojego komentarza do calej trylogii Wachowskich, ktora moim zdaniem pomimo brakow ma wlasnie sens jako trylogia. Potraktuj to jako moje ostateczne zdanie, „zaimpregnowane” mocno na kontropinie i odmienne interpetacje. Co nie znaczy, ze przypisuje sobie „monopol na racje” – po prostu tak widze caly film i sama historie „o wojowniku Neo” (tak ja opisalem Mareczkowi ;).
Pozdr
Jester
Matrix: Revisited – part 2
Zaraz po premierze „Matrix: Revolutions” napisałem do mojego Przyjaciela
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
Hej
wiec co do MX i M.
miałem w zasadzie racje co zasadniczych kwestii
– II poziom M. byl zbedny pod kazdym wzgledem – ta poczekalnia, w ktorej wyladowal Neo to byla tylko srednich lotow sztuczka programistyczna – ot, zlapal haker hakera, a to tylko dlatego, ze ten drugi mial glowe zajeta czym innym
– nie pisalem tego w mailu, bo wydawalo mi sie to teza caly czas zbyt odwazna, a dodatku jedna z wielu, ale juz po pierwszej czesci mialem takie przeczucie – ktos, kto ma niezywkle zdolnosci w M., bedzie tez kims niezwyklym w w rzeczywistym swiecie – w koncu za wszystko odpowiada ten sam uklad nerwowy (ale niekoniecznie i rzeczywistosci i w M. bedzie to ten sam zestaw zdolnosci – to sie pokrywa z niektorymi zalozeniami mojej niedoszlej pracy magisterskiej – percepcja VR opiera sie na odmiennych strukturach mozgowych, w zwiazku z czym dlugotrwale i regularne tam przebywanie po powrocie do „normalnosci” zaowocowac moze niezwyklymi zjawiskami psychicznymi, bedacymi efektem dzialania tych nadmiernie pobudzonych struktur w kontakcie z rzeczywistoscia)
– M. nie mogl byc stworzony jako elektrownia – to widac juz ewidentnie, choc chyba nadal wiekszosc widzow tego nie zauwazyla – a to ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia MX jako trylogii totalnej – wszystko wskazuje na to, ze ludzie wyladowali w M. poniekad „na wlasne zyczenie” – dlaczego? – film pozostawia nas z wlasnymi domyslami (tj. tych, ktorzy mysla, bo wiekszosc ludzi podeszla do „Revolutions” podobnie jak do „Reloaded” – dajcie nam lepsze efekty specjalne niz w pierwszej czesci, jeszcze wiecej akcji i jeszcze wiecej M. i „klimatu” – kazdy, kto ma chociaz troche oleju w glowie, to wie, ze to niewykonalne) – zadaniem MX wcale nie bylo opowiedzenie, jakie jest wlasciwe przeznaczenie M., tylko czy ludziom zostanie zwrocona wolnosc
– MX to w istocie historia o milosci – watek milosny zostal doprowadzony do poziomu bardzo ryzykownego, jaki pod wzgledem intensywnosci mial chyba ostatnio miejsce w kinie w „Breaking the waves” von Triera, ale zostalo to opowiedziane w sposob tak prosty i bezposredni, ze Wachwoscy zaryzykowali wrecz wysmianie za naiwnosc – kto nigdy naprawde nie byl zakochany, kto zapomnial jak to jest albo kto nigdy nie przyzanl sie sam przed soba do swych uczuc, ten nie zrozumie tych scen
Poza tym ze mialem racje, Wachowscy w wielu miejscach mnie oczywiscie zaskoczyli – prawie we wszystkich wypadkach pozytywnie. Bo to nie tylko film o milosci, ale takze o poswieceniu i oddaniu, jako zrodlach prawdziwej wolnosci – nie ma wolnosci bez ofiary, a poswiecenie ma sens tylko dlatego, ze poswiecic mozemy sie dla innych. Dlatego kiedy Smith pyta Neo, dlaczego wciaz podnosi sie po kolejnych upadkach, dlaczego po prostu sie nie podda, ten odpowiada „Because I want!” – „Moja wola definiuje moje ja, pozwala odzielic mi siebie od reszty swiata, zwlaszcza gdy nie jest on rzeczywistoscia.” – jako ojcowie skads to znamy, to przeciez na tym opiera sie „bunt 3-latka”, ktory jest poczatkiem ksztaltowania sie niezaleznej, swiadomej osobowosci. „Sens mym pragnieniom nadaje milosc i poswiecenie – chce, bo moje pragnienia maja sens nie tylko dla mnie” – to wyjscie poza zwykly bunt, tego Neo oczywiscie nie wypowiada, ale generalnie postac wybranca w koncowych aktach jest glownie po to by odegrac swoja role czynem.
I byc moze wielu uznaloby to za herezje, ale gdyby ktos zapytal Nazarejczyka wstajacego po trzecim upadku w drodze na Golgote, dlaczego to robi, on odpowiedzialby to samo – „Because I want”. Bo nie spelnial On tylko woli swojego Ojca, lecz takze wlasna – wszakze Obaj sa Jednym. A Jego wola ukonstytuowana jest na milosci, w imie ktorej oddaje sie wszystko.
Jest to zatem historia mesjanska i w tym sensie bardzo podobna do pozostalych wielkich trylogii fantastycznych – watek poswiecenia i ofiary wystepuje i u Tolkiena, i u Lucasa – choc u tego drugiego bylo to juz przez nasladownictwo. Jednak do tego watku Wachowscy dodali jeszcze milosc jak w historii Tristana i Izoldy, tylko jeszcze dojrzalsza – uczucie przechodzace przez wszystkie poziomy zdefiniowane przez sw. Pawla Apostola – eros, agape i caritas.
Dlatego ta historia broni sie doskonale, pomimo wielu slabosci i niedociagniec, ktorych w koncu w blisko siedmiu godzinach filmu uniknac sie nie dalo. W dodatku widz zostaje z pieknym niedopowiedzeniem w calej historii, a nawet stosem niedopowiedzen i watpliwosci – kto tak naprawde stworzyl M., kto jest zatem bardziej wolny – ludzie w M., czy sztuczna AI zawarta w programach, ktore proboja sie uwolnic ze swych ograniczen i zaczynaja „odczuwac” jak ludzie, kto tak naprawde wywolal wojne z maszynami i o co byla ta wojna. Nie wiemy tego wychodzac z kina, ale jak juz pisalem – nie o to tu chodzilo, zebysmy sie tego dowiedzieli.
Na koniec jeszcze o moich blednych domniemaniach i slabosciach filmu. Otoz, nie pisalem o tym, ale zakladalem ze wieksza role odegra Merovingian. Coz, on, Persefona i cala ta reszta byli tylko zbedna i droga dekoracja (lacznie z watkiem „poczekalni”, ktory wtracil wielu ostatecznie na slepy tor pt. „drugi poziom”), ktora byla potrzebna do wprowadzenia postaci, ktore teraz bedzie mozna eksploatowac w grach komputerowych, komiksach itp., serialu TV, moze nawet filmie kinowym – przypuszczam, ze w ten sposob Wachowscy zagwarantowali sobie w wytworni uklad, na mocy ktorego ani oni, ani nikt inny nie bedzie dla nabicia kasy zmuszony do nakrecenia jakiegos durnego sequelu. Trzeba bylo z tego jakos wybrnac, stad sporo karkolomnych rozwiazan scenariuszowych, lacznie z naciagnieciem regul stworzonego przez siebie swiata (np. wymysl sobie w jaki sposob Neo wyladowal w „poczekalni” po rozwaleniu „kalamarnic”, bez wkladania wtyczki – oczywiscie mozna to sobie jakos wymyslic, ale bedzie to naciagniete do granic mozliwosci). Ale to musimy Wachowskim wybaczyc – mysle, ze byli miedzy mlotem a kowadlem, stad takie a nie inne znalezli wyjscie – przy okazji powstalo sporo fajnych scen, ktore mimo krytyk ogladalo mi sie wspaniale. Blednie odebralem tez role Smitha na podstawie „Reloaded” – to on byl anomalia – wrogiem, zas Neo byl anomalia – szczepionka. Tylko dzieki temu, ze Neo byl poza kontrola systemu, mogl pokonac Smitha, ktory byl smutna koniecznoscia – wadliwy soft pod wplywem czynnikow zewnetrznych staje sie niebezpieczny (skads to znamy, prawda ;). Smith byl po prostu wadliwy, byl bronia systemu stworzonego przez maszyny, ktora obrocila sie przeciw nim samym, Neo byl po prostu dla maszyn nieobliczalny, ale nie nastawiony wylacznie na zniszczenie – dlatego byl dla nich jedyna „nadzieja”. Nawet taka potega, jaka posiadala Oracle, potrzebowala takiego niesamowitego, niezaleznego nosnika, kogos, kto nie znal ograniczen. Do tego zdolny jest tylko ludzki umysl i ludzka wola, napedzana prawdziwymi uczuciami – a te, ja zauwazyl Meroving, przypominaja w swych odczytach obled. Ale obledem nie sa – wlasnie w to wierzyla Oracle, a nie potrafil uwierzyc Architect.
Reasumujac (bo tempus fugit) – ten film jest wart przejscia do historii. Moze w swych elementach jest wtorny do kwadratu, moze to wszystko bylo juz wczesniej w innych historiach. Ale nikt tego jeszcze tak nie opowiedzial, nie dal na raz tyle do myslenia i nie wywolal tyle emocji – przynajmniej dla mnie. Bo ja wyrywalem porecze fotela w kinie siedzac za sterami mojego „mecha” i napierdzielalem we wszystko, co poruszalo mackami, ja polecialem razem z Neo do miasta maszyn i sila woli rozbijalem kalamarnice, ja wstawalem razem z Neo po kazdym ciosie otrzymanym od Smitha, ja odczulem spokoj, kiedy nad M. wzeszlo slonce a Neo odszedl. Powiesz ze sie mocno zuploadowalem – i bedziesz mial racje. Inaczej nie warto bylo isc do kina. Zwykle bujdy w stylu knock’n’shot z super efektami wchodza teraz do kina co drugi dzien…
Narka
Jester
Matrix: Revisited – part 1
Tekst niniejszy został popełniony przeze mnie po premierze „Matrix: Reloaded”, kiedy to zdałem sobie sprawę, że 90% widzów nie zrozumiała historii. Dyskusja z moim Przyjacielem stała się katalizatorem dla moich przemyśleń, które kotłowały się przez kilka miesięcy po czaszką, w efekcie skończyłem pisać tuż przed premierą „Matrix: Revolutions”. Intuicje na temat sensu całej historii oraz jej możliwego zakończenia wydały mi się na tyle trafne, że postanowiłem je opublikować w tym miejscu. Puszczam w postaci w zasadzie niezmienionej, tj. nawet bez polskich znaków, z literówkami, bo tak właśnie puszczałem w 2003 r. do mojego Przyjaciela, który mieszka w USA.
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
W trakcie naszej naszej sesji na gadu zainspirowanej „Matrix – Reloaded” wywiazala sie miedzy nami dyskusja o filmie i jego „filozofii” – moze byla to dyskusja luzna, ale sygnalizowalem w niej rozwiniecie swoich pogladow, co niniejszym czynie. Na wstepie uprzedzam, ze jest to „biased view” (a nawet „tunnel vision”) – byc moze pewne tezy wydadza sie wam irytujace, a wywody niespojne i przydlugie. No coz, nie powiem – ten film mnie kreci i reaguje na niego w duzym stopniu emocjonalnie. Mam nadzieje, ze emocje nie przycmily mi jednak jasnosci umyslu… Zeby przyblizyc punkt wyjscia do moich tez w kwestii MATRIXA (w treści tytułowanego skrótem M. – Matrix jako twór informatyczny bądź konstrukt myślowy lub MX – jako film, historia), wklejam w tym miejscu fragment naszej wymiany zdan na gadu – obiecywalem swoje poglady rozwinac duzo wczesniej, ale mialem huk roboty, poza tym musialem obejrzec MX po raz drugi i wielokrotnie przemyslec sobie rozne kwestie.
————
Sebastian (2-06-2003 1:16)
Widze ze jestes chyba pod wplywem matrixa Sebastian (2-06-2003 1:17)
Stawiasz na drugi poziom Matrixa, czy na inne rozwiazanie ?
Jester (2-06-2003 1:18) posrednio pod wplywem M. – depikselizacja to pomysl z „Kosiarza umyslow” – o ile kojarzysz scene…
Sebastian (2-06-2003 1:18) kojarze
Jester (2-06-2003 1:19) a drugi poziom – masz na mysli domysly z cd. historii? Sebastian (2-06-2003 1:19) tak
Sebastian (2-06-2003 1:20) ze wszystkimi z ktorymi rozmawialem nt. ostatniego Matrixa, kilka rzeczy sie nie zgadza
Sebastian (2-06-2003 1:20) i drugi poziom Matrixa bardzo zgrabnie by to wszystko wyjasnial
Sebastian (2-06-2003 1:20) zobaczymy w Listopadzie
Jester (2-06-2003 1:24) odpowiem Ci dokladniej w mailu – ale w kazdym razie po pierwszej czesci wiedzialem, ze walka musi przenisc sie do Zionu, jezeli ma byc powod do kontynuowania historii… a poziom 2 – moim zdaniem, to jakby probowac wytlumaczyc powstawanie burz z powodu przelotow UFO – jest konstrukt zbedny w rozumowaniu wyjasniajacym – ale na szczegoly moich domyslow musisz jeszcze te kilka dni zaczekac
Sebastian (2-06-2003 1:26) e i tak wszytko skonczy sie tym ze to jest sen pacjenta zakladu psychiatrycznego w Guslarze Wielkim
Jester (2-06-2003 1:28)
mile nawiazanie, choc gdyby je wyglosil ktos obcy, a bylbym po kilku piwach, to mogloby dojsc do rekoczynow z powodu tej blasfemii
Sebastian (2-06-2003 1:30) och widze ze kolega Jester zuplodowal sie do Matrixa i to dosc konkretnie
… no i jak smakuje piwo w Matrixie ?
Jester (2-06-2003 1:31)
jak piwo, ale skad wiemy jak smakuje piwo, skad wiedza to maszyny, moze pomylily smak piwa z sokiem agrestowym i to co uwazamy za piwo wcale nie smakuje jak piwo… Sebastian (2-06-2003 1:34) no wlasnie
Jester (2-06-2003 1:36)
w kazdym razie to co wydaje nam sie ze pijemy jako piwo potrafi nas lupnac po lbie calkiem konkretnie (zwlaszcza jezeli zmieszamy to w jednej sesji z czyms, co wydaje nam sie ze jest tequilla)
Jester (2-06-2003 1:37)
a kac fizyczny czy wirtualny jest zawsze malo przyjemny…
Sebastian (2-06-2003 1:38) ja tam nie wiem jak z tym piwem, ale niewatpliwie jestes pod wplywem Matrixa
Jester (2-06-2003 1:39)
swiat dzieli sie na tych ktorzy sa pod wplywem M. i na tych, ktorzy jeszcze o tym nie wiedza
Sebastian (2-06-2003 1:41)
swiat tak… w filmie
Sebastian (2-06-2003 1:42)swoja droga nie rozumiem czemu apriori wykluczasz drugi poziom Matrixa
Jester (2-06-2003 1:50) bo jest to konstrukt niepotrzebny, nadmiarowy – informacje ktore explicite lub implicite otrzymalismy w obu czesciach wystarcza do wyjasnienia obejrzanych scen i przewidzenia prawdopodobnego kierunku historii, pozwalaja tez juz w dosc pelny sposob zrozumiec pewna „sytuację egzystencjalną” bohaterow i nie jest do tego potrzebne wymyslanie „poziomu 2” – przeczytasz maila i wtedy zrozumiesz do konca, dlaczego tak sadze
——————-
Oddaje zatem tresc mojego maila do Twojego osadu Sebastianie – i do osadu wszystkich innych, do ktorych ten mail moze dotrzec.
Tezy wyjsciowe
1) MX /Matrix jako film/ był tworzony od samego poczatku jako dzielo kultowe – taki byl zamiar tworcow i byl to zamiar w pewnym stopniu niezalezny od komercyjnych planow wytworni, pod ktorej szyldem odbyla sie produkcja i dystrybucja
2) Jako dzielo kultowe MX jest historia w zalozeniu spojna i konsekwetna, posiadajaca swoja wlasna, trudna do podwazenia logike
3) Bracia Wachowscy najpozniej w momencie, kiedy MX odniosl pierwszy sukces (ktorego miernikiem w USA jest ogladalnosc w ten oslawiony pierwszy weekend wyswietlania w kinach) zdali sobie sprawe, ze sami sobie postawili poprzeczke tak wysoko, ze mozna tylko walczyc o utrzymanie poziomu w obrebie tej samej historii, natomiast prawie mozna zapomniec (przynajmniej na dlugi czas) o nakreceniu czegokolwiek, czemu by nie przyklejono etykietki MX i co bylo byloby z MX porownywalne poziomem. Dlatego wiedzieli, ze historia, ktora zaczeli opowiadac musi byc zawiklana, ale jednoczesnie bardzo konsekwetna , musi zaskakiwac, ale jednoczesnie poslugiwac sie tym samym kodem przekazu (choc caly czas rozwijanym w ciagu historii), komercyjna w przekazie, ale w duzym stopniu nieprzystepna w tresci, otoczona wielkim rozglosem i oprawa marketingowa, ale caly czas undergroundowa – a wszystko dlatego, ze bracia Wachowscy moga byc skazani na wieloletnia lub dozywotnia banicje ze swiatka tworcow filmowych po skonczeniu MX. Musza sobie na wszelki wypadek zagwarantowac miejsce w panteonie slaw Hollywood i calego kina i to co najmniej na poziomie Lucasa – conajmniej, bo w ich wypadku „przedtrylogia” jest niemozliwa. Chlopaki zatem musza zarobic kase i „punkty” na reszte zycia – moga nie miec wiecej okazji i sa tego swiadomi.
4) Jako trylogia MX musi byc dzielem perfekcyjnym – musi stanowic calosc calkowicie domknieta narracyjnie, choc niekoniecznie fabularnie, i to w sposob duzo lepszy niz np. „Star Wars” – bo nie ma wspomnianej mozliwosci puszczenia „przedtrylogii”, a „potrylogia” bylaby nadwyrezeniem wytrzymalosci przecietnego widza, nie ma tez kultowego pierwowzoru literackiego, do ktorego mozna sie odniesc jak w wypadku „Lord of the rings” – to ostatnie ma akurat tez swoje plusy, bo przynajmniej nie skopie sie drugiej czesci tak jak to zrobil Jackson. Wydaje mi sie, ze poki co MX spelnia wymogi trylogii perfekcyjnej.
5) Jako trylogia perfekcyjna takze w sensie spojnosci narracji i wewnetrznej logiki, historia ujawnila przed nami wszystkie najwazniejsze motywy juz w pierwszej odslonie – poniewaz narratorzy maja nad nami te przewage, ze wiedza, ktore motywy nam ujawnili, w nastepnych odslonach powoli nam udowodnia, ze znajomosc tych motywow, elementow MX jest wiedza bardzo krucha – moga z fabula zrobic niemal wszystko. Niemal, bo ograniczenie stanowia te kluczowe elementy historii zaprezentowane w pierwszej odslonie. W MX możliwe jest wszystko co jest zgodne z regulami M. /Matrix jako sztuczny swiat, system, więzienie/
6) Uwazny widz, choc nie moze przewidziec do konca dokad podaza blyskotliwi narratorzy w tej historii – bo z takimi narratorami mamy przeciez do czynienia – to jednak moze dostrzec i wytyczyc pewna przestrzen znaczen, w ktorej historia musi sie zamknac, zas na poziomie semiotycznym moze probowac przewidziec dalszy ciag historii lub nawet jej prawdopodobne zakonczenie.
7) MX jest „naladowany” scenami i dialogami „kultowymi” i pod wzgledem czesc pierwsza byla na swoj sposob lepsza – sceny te idialogi byly bardziej przyswajalne i bardziej zapadaly w pamiec juz po pierwszym obejrzeniu. Ale druga czesc zawiera takich istotnych motywow, scen i dialogow rowniez mnostwo – ale sa one duzo trudniejsze w odbiorze, bo sa czescia komplikujacej sie w zamierzony sposob fabuly.
Zeby sprobowac zrozumiec M. trzeba chociaz na chwile znalezc sie w nim – nie mam na mysli urojenia sobie, ze to co pokazuje MX to prawda lub bardzo zblizony do niej obraz rzeczywistosci. M. to pewien stan egzystencji, w ktorym w pewnym sensie zyjemy – K. Dick napisal w „VALIS” pamietne zdanie „Imperium wcale nie upadlo” – wypowiedziane przez Trinity „M. has you” bylo wlasnie odpowiednikiem tego zdania. „Dopoki M. Istnieje, czlowiek nigdy nie bedzie wolny” – to juz Morpheus. To nie film, Sebastianie, to zycie.
Pole informacyjne, w ktorym zyje kazdy z nas jest ograniczone w sposob zamierzony, czy tez nie przez przepustowosc naszego aparatu percepcyjnego z jednej strony oraz przez wiernosc przekazu z drugiej. O ile na pierwszy czynnik mozemy probowac miec jako taki wplyw (i tylko probowac, bo nie mamy jakiejkolwiek gwarancji ze nawet najbardziej zmyslowe wrazenia sa prawdziwe – percepcja jako taka opiera sie na pewnych aksjomatach, a te przeciez moga byc falszywe!!!), o tyle drugi pozostaje poza nasza kontrola – ze wzgledow fizycznych nawet najbardziej wplywowy czlowiek na swiecie ma bardzo ograniczone mozliwosci sprawdzenia, co jest prawda z newsow, ktore serwuje sie w wieczornych wiadomosciach (vide: postacie Leo Bulero z „Trzech stygmatow Palmera Eldritcha” i Glena Runcitera z „Ubika”). Tak naprawde kazdy z nas zyje w M. – i nie w filmie, ale naprawde Sebastianie! To w jaki sposob poradzimy sobie z ta sytuacja egzystencjalna, to z pozoru indywidualny problem kazdego z nas. Ja wierze ze nie (i Ty chyba takze) – to problem wszystkich i dlatego ktos go musial dla wszystkich i za wszystkich rozwiazac. Skoro czlowiek nie moze dotrzec do Prawdy, uosobiona Prawda dotarla do niego, utorowala waska sciezke do siebie i dala kazdemu mozliwosc podazania ta sciezka. Siegam do tego w sumie dosc osobistego pogladu na Prawde (a ktory wiem, ze mna raczej podzielasz) by uzmyslowic fakt, ze nasze zmagania ze zrozumieniem rzeczywistosci to wlasnie M., choc moze wygladajacy inaczej niz w MX. Uswiadomienie sobie tego pozwala lepiej zrozumiec historie przedstawiona w filmie. Pozwala zrozumiec, ze w pewnym momencie, to ile jest poziomow snu, ani to, co snem jest, a co nie – to wszystko nie ma znaczenia. A co ma znaczenie? Dojde do tego, ale nie teraz – to w zasadzie kwestia konczaca moj wywod.
MX to ciag istotnych i wieloznacznych scen – tworza one wlasnie wspolna przestrzen znaczeniowa. Nawet bardzo spojna – moim zdaniem nawet „Wladca pierscieni” nie jest pod wzgledem tak spojny – Tolkien zreszta pozniej sam zauwazyl niespojnosci trylogii, stad pojawily sie przypisy do pozniejszych wydan, bylo to tez motywem do napisania „Silmarillionu” i do zebrania „Niedokonczonych opowiesci”. MX byl pisany od poczatku do konca spojnie – nawet pozornie niepotrzebne sceny lub dialogi daja sie uzasadnic, zas to co z pozoru sprzeczne z rzeczami wczesniej pokazanymi powoli zaczyna ukladac sie czytelny kod – czytelny w sensie widoczny. Czy jednak zrozumialy? Jezeli zamiast przelatujacych po ekranie setek znakow zobaczymy strone z dziel Konfuncjusza w oryginale, to czy taka czytelnosc kodu nam cos daje? Oczywiscie nie, ale jestesmy w lepszej sytuacji – pomimo, ze w pewnym momencie Wachowscy zapedzili nas niby w kozi rog, mozemy sie wycofac i powoli przeanalizowac znak po znaku – i o ile metoda ta bylaby bezuzyteczna w wypadku chinskich piktogramow, o tyle w wypadku znakow kontekstowych moze byc bardzo pomocna – ponizej wylicze Ci w miare chronologicznie najistotniejsze dla mnie zdania z I i II czesci MX – daruj mi niedokladnosc cytatow, ale tak je zapamietalem, a nie mam filmu pod reka (zwlaszcza Reloaded), zeby kazde zdanie sprawdzic – czasem musze sie posilkowac polskimi tlumaczeniami:
Cz. I
„Follow the white rabbit”
„Matrix has you”
„Take the red pill”
„What is the Matrix?”
„U think it’s air you breath?”
„There’s no spoon”
„To be the one is like to be in love”
(zwroc uwage na to zdanie – bedzie jeszcze bardzo istotne dalej…)
„Give me the key”
„Poznac droge to nie to samo co przejsc ja”
„My name is Neo”
„You can’t be dead, because I love you. Now stand up and fight!”
(tez badzo istotne dalej)
Cz. II
I tu mamy problem. Nie ma prawie cytatow – sloganow. Znaczenia zostaly ukryte w dluzszych dialogach lub monologach, a czasem w calych scenach. Ale pojawiaja sie slowa – klucze, ktore definiuja w zasadzie cale postawy najwazniejszych postaci.
„purpose” – agent Smith, Key Maker i Architect (przypadek?)
„causality – cause and effect” – Merovingian
„choice is an illusion” – Merovingian (ale poglad Architecta jest bardzo podobny)
„fate, destiny, choice” – Morpheus
„Matrix jest o wiele starszy, niz by sie moglo wydawac” – Architect
Najmniej do tego slownika bezposrednio wnosza Neo, Trinity i Oracle – nieco to kluje w oczy, ale to nie znaczy, ze ich udzial w ksztaltowaniu przestrzeni semiotycznej zostal zmiejszony w stosunku do przedniej czesci – wrecz przeciwnie. Teraz jednak robia to bardziej czynem niz slowem – zwlaszcza Neo i Trinity.
Do czegoz nam te rozwazania o przestrzeni semiotycznej. Otoz, jezeli ja sobie dosc wyraznie nakreslimy, bedzie to pierwszy sposob na wyeliminowanie blednych domyslow na temat MX. Sprobujmy zatem dokonać takiego zdefiniowania przestrzeni MX:
– mamy iluzoryczna rzeczywistosc skonstruwoana dla ludzi przez maszyny (?), ktora jest tak perfekcyjnie urzadzona, ze zastepuje miliardom ludzi prawdziwy swiat, dostarczajac wystarczajacej ilosci pobudzenia sensorycznego, zeby mozg i caly ukald nerwowy kazdego czlowieka wykazywal normalna aktywnosc – wszystko to po to, zeby maszyny mialy energie cieplna do dalszego funkcjonowania – to swego rodzaju nowy rodzaj wampiryzmu
– dopoki jestes w pelni podlaczony do M., jestes niewolnikiem
– nawet bedac niewolnikiem masz wybor
– bedac w M. przestan wierzyc swoim zmyslom, zaufaj czystemu rozumowi, a przede wszystkim intuicji
– nawet superinteligentne maszyny i programy maja swoje slabe punkty
– Neo, kluczowy bohater, odkrywa swoje przeznaczenie z oporami, ale jednak sie przelamuje
– tak naprawde to nie jest to historia o M., o walce, o buncie, swiatach wirtualnych itp. – to romans rycerski XXI wieku – z tym ze bohater romansu jest w zasadzie superbohaterem, zas futurystyczna Izolda jest waleczniejsza nawet od Mickiewiczowskiej Grazyny <tyle mozemy wyciagnac z czesci pierwszej – w drugiej zaczyna sie prawdziwa jazda>
– wszystko co do tej pory dowiedzieliscie sie o M. jest falszywe, albo jest prawdziwe – ale w innej wersji
– maszyny sa slabe wobec ludzkiego geniuszu, ale 1) moga kontrolowac swoja slabosc 2) moga sterowac geniuszem kompletnie go dezorientujac
– maszyny mimo swej poteznej mocy obliczeniowej, mimo posiadania superinteligencji posluguja sie bardzo prosta logika przyczyna – skutek – ich dzialania musi (i zawsze musialo) miec swoja przyczyne i bedzie musialo przyniesc zalozone skutki
– glowni bohaterowie historii musza byc konsekwentni w swych dzialaniach nawet wbrew faktom
– tak naprawde, to i tak ani widzowie, ani bohaterowie historii nic juz nie rozumieja – ale musza trzymac sie podstawowego zalozenia – ze to wszystko ma sens – i – cytat z trailerow reklujacych „Revolutions” – „Wszystko co mialo swoj poczatek, musi miec tez zakonczenie” (tu dwuznacznosc oryginalu – „the end” to moze – ale nie musi – byc zakonczenie historii, jak i koniec ostateczny wszystkiego!).
Do pelnego obrazu nalezaloby jeszcze dorzucic jeden cytat i jego interpretacje – „Body can’t live without a mind”. Otoz obojetne jest gdzie sie ginie – w M. czy w rzeczywistosci – umiera sie zawsze naprawde. Przez to mimo wyzwolenia sie z M. ludzie nie sa wolni – widac to szczegolnie w „Reloaded”, w scenach walki zalog wyslanych do kontrakcji statkow – smierc fizyczna jednej zalogi zbiegla sie w jednej sekundzie ze ich smiercia w M.
I tak oto dokonalismy pewnej proby stworzenia zarysu przestrzeni semiotycznej MX. Wszystko ma tu swoje miejsce, lacznie z zakloceniami tej przestrzeni. A tych jest nie malo i tak naprawde malo kto je zauwazyl (moze Blaque? – w koncu jego mama pracuje w ogrodku pt. Neurofizjologia i neuroanatomia o ile dobrze pamietam). Chcesz wiedziec o czym mysle Sebastianie? O wielkim triku filmowym braci Wachowskich – otoz ten caly fajewerk zlozonosci, z ktorym zmierzylismy sie do tej pory mial odwrocic nasza uwage od podstawowej niespojnosci w calej historii (po angielsku najlepiej definiuja to terminy „delusion” i „deception”). Otoz jednym z podstawowych faktow neurofizjologii naczelnych (nie wiem czy rozciaga sie to na pozostale kregowce i reszte organizmow) jest to, ze uklad nerwowy jest glownym pozeraczem energii w organizmie (obok systemu utrzymania temperatury, ktory zreszta dziala glownie po to, zeby utrzymac optymalne warunki pracy dla bialek w ukladzie nerwowym). A co to oznacza? – ze dalismy sobie wmowic totalna bzdure – jezeli dla maszyn mialoby sens utrzymywanie „plantacji” ludzi, to tylko wtedy, gdyby tymze zredukowano osrodkowy uklad nerwowy do mozdzku i rdzenia kregowego, zeby mogli krecic bez przerwy pedalami – w ten sposob wytwarzaliby sporo pradu i jeszcze wiecej energii cieplnej – bylby to jedyny wlasciwy sposob pokonania entropii procesow ludzkiego ciala – zapedzic je do bezustannego wysilku fizycznego dajacego energie elektryczna i odzyskac energie cieplna dotatkowo wyzwalana przy takim wysilku. Toz to prawie perpetum mobile – odzywiac mozna taka „maszynke do pradu” rozpuszczonym bialkiem i weglowodanami w postaci czystej, a efektywnosc energetyczna zdrowej jednostki lepsza niz w silniku turbinowym. A przeciez M. to podobno iluzja stworzona po to zeby zamienic czlowieka w baterie… Czyli dotad karmiono nas (oraz bohaterow MX) bujda na resorach! Mozemy zatem dojsc do wniosku, ze M. nie jest zatem czyms prawdziwym, to sposob na wprowadzenie nas (i bohaterow historii) w blad, i to juz na samym poczatku. M., jaki niby udalo nam sie zrozumiec, nie istnieje!!! Az kusi, zeby zatem przytaknac na pomysl z „drugim poziomem” lub nawet ze snem pacjenta z wariatkowa gdzies w Guslarze Dolnym. Ale to nie takie proste… Po drodze jest pare problemow do rozwiazania i kwestii do rozwazenia.
Primo: Pomysl z kolejnym poziomem swiata wirtualnego rozbija sie o podstawowy problem techniczny – otoz juz wygenerowanie M. na poziomie, jaki poznalismy w pierwszej czesci, wymagalby niewyobrazalnej mocy obliczeniowej i nieslychanie zaawansowanych algorytmow – mozemy oczywiscie zalozyc, ze M. to tylko swego rodzaju algorytm „obojetnego swiata” w ktorym zderzaja sie elektroniczne odwzorowania stanow mentalnych „zywych” mieszkancow, do ktorego doloczono policyjny mechanizm dozoru i kontroli – ale nawet wtedy ten mechanizm kontroli musialby przetwarzac takie ilosci zmiennych, ze rachunek energetyczny takiego przedsiewziecia bylby w najlepszym wypadku „na zero” nawet cywilizacji pedalujacych dzien i noc homo (chyba „faber”, bo juz na pewno nie „sapiens”). O komputerowym generowaniu nastepnych poziomow nawet nie wspomne, bo zgodzie sie, ze komputery kwantowe beda mialy moce obliczeniowe o rzedy wielkosci wieksze, niz to co znamy, ale to i tak byloby z malo – pelna rzeczywistosc wirtualna nawet dla jednego czlowieka to obecnie za duzo dla wszystkich wspolczesnych komputerow razem wzietych (ale to oczywiscie takze problem oprogramowania). Z problemem mocy obliczeniowej mozemy sobie poradzic tylko w jeden sposob – M. jest tylko wizja / zyciem jednego lub kilku ludzi – mamy tam jednoczesnie jednego lub kilku bohaterow, reszta to tylko wirtualna otoczka. W ten sposob problem mocy obliczeniowej udalo nam sie rozwiazac. Co nie znaczy, ze rozwiazalismy problemy MX.
Secundo: Majac rozwiazany problem mocy obliczniowej mozemy przyjac, ze technicznie mozliwe jest utrzymywanie calych plantacji zombie, zyjacych tylko swoim wirtualnym zyciem („living their lives – oblivious”) – kazdy zyje w swoim wirtualnym swiecie i jeden lub kilku ludzi zyje sobie w czyms, co poznalismy w czesci pierwszej. I to jest w pewnym sensie sposob na „wielopoziomowosc” M. – poprostu matrixow sa tysiace (najprawdopodbniej okolo 200 tysiecy), tyle ile ludzi je „sniacych”. Ale na skutek zwarc na kablach, bledow w sofcie czy jeszcze czegos tam, niektorzy zaczynaja przenikac do wizji innych ludzi, wydostaja sie swojego swiata, zaczynaja mieszac w cudzym wirtualnym zyciu, a interwencje admina systemu sa nie do konca skuteczne. Mozna przyjac i taka interpretacje dotychczasowych danych. Ale…
Tertio: „Purpose” – czyli po co to wszystko? Mamy do czynienia z jakims nie do konca sprawnym systemem rozrywkowym generujacym klientom swiat(y) wirtualne? Nie – nie wazne o co do konca chodzi z M. – wazne ze dostajemy pewne istotne przeslanki, podobnie jak bohaterowie. Chodzi o przeznaczenie (cel zbudowania) M., czymkolwiek by nie był. Otoz M. jest ostatetcznym sposobem na wladze i kontrole nad ludzmi. Zauwaz, ze swiat M. ewoluuje w czasie tak jak nasza rzeczywistosc – to nie jest tylko stagnacyjna iluzja, to swiat, ktory posuwa sie ewolucyjnie do przodu wraz z mieszkancami. Doskonala iluzja – doskonale narzedzie wladzy, bo mieszkancom wydaje sie, ze maja wplyw, an to co dzieje sie w tym swiecie. Coz. Tego nie wymyslily maszyny! Maszynom nie jest potrzebna wladza, przynajmniej nie w tym wydaniu – im dla przetrwania potrzebna bylaby cywlizacja glupkow, pedalujacych przez cale zycie, a nie je przezywajacych. Ta iluzja wolnosci zostala stworzona przez ludzi dla ludzi!!! Po to by miec poczucie pelnej wladzy nad mieszkancami M. Architect to hipostaza prawdziwych tworcow tego czym naprawde jest M. „Przecieki” informacyjne w postaci snow Neo, rozmowy z Oracle czy Architectem sa istotne – M. nie jest do konca tym czym sie wydaje byc, ale nie odrzucajmy calkowicie tego, co juz udalo nam sie intuicyjnie pojac.
Oczywiscie wiem, ze mozna mi w tych wywodach zarzucic jedno – odbieglem od zasadniczej argumentacji przeciw „drugiemu poziomowi”. I masz racje – bo dla mnie ten drugi poziom nie ma ostatecznie znaczenia. Dla historii rowniez. Jedynym fragmentem, ktory tak naprawde moglby ostatecznie swiadczyc o drugim poziomie, jest scena w ktorej Neo podniesieniem dloni unicestwia stado osmiornic. Drogi przyjacielu, przeciez Neo zdal sobie sprawe, ze jest kontrolowana anomalia w systemie i nie moze zginac – maszyny same uruchomily procedure samozniszczenia kiedy go rozpoznaly. Dla systemu jest on jednostką dalej niezbedna, dlatego na skutek silnego dzialania pola magnetycznego (lub czegos w tym stylu), nasz glowny protagonista zostal wprowadzony w stan spiaczki. Po co – bo obok niego bedzie lezal zainfekowany osobnik, ktoremu przetransferowano wirusa z M. (za pomoca agenta Smitha, ktory wbrew pozorom, ani na chwile nie zostal poza kontrola systemu – tylko bedac odloczony od „mainframe’u” mogl zaczac mutowac i dzialac bardziej kreatywnie – na tyle, aby zaatakowac silniejszego przeciwnika – Neo naprawde byl niepokonany w M. i jedynym sposobem bylo obejscie jego mentalnych „zabezpieczen” – jest to mozliwe tylko w realnym swiecie, czyli tam gdzie cyberinfekcja bylaby z pozoru niemozliwa). A zatem nie zdziwie sie, jezeli nagle Neo zacznie dzialac jak agent Smith – do tego wlasnie moim zdaniem prowadzila cala fabula „Reloaded”.
Po co zatem przeprowadzilem te dywagacje o technicznych paradoksach M. i MX – otoz, jezeli bedziemy sie trzymac przestrzeni semiotycznej wyznaczonej przez przytoczone przeze mnie cytaty i fragmenty obu dotychczasowych czesci, to mozemy odrzucic problemy czysto techniczne np. moc obliczeniowa potrzebna dla M. lub paradoks energetyczny. Ta historia pozostanie spojna pomimo tych problemow, co wiecej dzieki wlasnie tym problemom pozwala nabrac odpowiedniego dystansu do siebie – jezeli zdamy sobie sprawe z tych paradoksow, to wlasnie to (i moze nawet niemal tylko to) powinno nas powstrzymac od wyjscia jutro na ulice w dlugim czarnym plaszczu, ciemnych okularach i rozpoczeciu robienia porzadku na tym swiecie za pomoca ciosow kung-fu. MX to tylko „good story”, ale to nie powod by tracic zaangazowanie w jej poznanie do konca. Dlatego ze jest to historia totalna – a historia totalna musi dotyczyc czegos wiecej niz tylko walki czlowieka z pozorami i zniewoleniem. To musi byc walka o cos. A nie ma nic bardziej totalnego w zyciu czlowieka niz milosc.
MX jest zatem historia o milosci. I wydaje mi sie, ze tylko ta milosc dwojga ludzi, sygnalizowana w obu czesciah, moze uratowac zarowno bohaterow w walce z M., jak i sam MX jako doskonale i kultowe dzielo. Bo nie wazne kim okaze sie Neo w „Revolutions” i jakie przejdzie przeobrazenia, wazne bedzie czy odnajdzie w tym wszystkim Trinity (lub czy ona go odnajdzie). Bo wydaje mi sie, ze wlasnie wtedy wiekszosc widzow odnajdzie w tej historii cos, za co bedzie braciom Wachowskim wdzieczna jako tworcom do konca zycia. W innym wypadku musimy sie roztrownic w tej historii na chaosy swiatow rownoleglych, wielopoziomowe iluzje i w koncu wewnetrzne sprzecznosci, ktorych nie wybaczymy autorom – mozna tak pojmowac kino i sztuke w ogole, tylko jaki to ma sens?
Tak to widze Sebastianie. Moge sie mylic, w koncu sam uznalem prawo braci Wachowskich do zaprowadzenia nas, gdzie im sie zywnie spodoba (nawet do Dolnego Guslaru), ale wydaje mi sie, ze w tej historii chodzi wlasnie o rzeczy najprostsze (i moze dlatego takie trudne, zarowno w postrzeganiu, jak i w przekazie) – ludzki dazenie do wolnosci i milosc, ktora staje nam na drodze i nie mozemy przejsc obok niej obojetnie, jezeli nie chcemy poczuc sie jak ktos, kto wybral niebieska pigulke.
Mam nadzieje, ze przydluga zawartosc tego maila, ktory urosl w potezny esej, byla warta Twojego oczekiwania.
Pozdr.
Jester
Czerwiec – listopad 2003
Mark Twain „Przygody Tomka Sawyera”
Kiedy na liście twoich największych marzeń jest nowy, wieloostrzowy scyzoryk, kolekcja szklanych kulek oraz odnalezienie skarbu zakopanego w opuszczonym domu na końcu miasteczka, to znaczy że przeżywasz najszczęśliwszy okres dziecięctwa – tak jak Tom Sawyer. Tytułowy bohater powieści Marka Twaina to sierota, zamieszkujący w domu swej ciotki Polly w miasteczku St. Petersburg – innymi słowy na uroczym zadupiu gdzieś nad Missisipi. Rzecz dzieje się kilka lat po zakończeniu wojny secesyjnej, o której zresztą się w powieści w ogóle nie wspomina, z prostego względu –świat powieści jest widziany oczami dziesięciolatka, a ten najzwyczajniej wojny nie zaznał i nie zapamiętał.
Zatem pomimo że dorzecze Missisipi w drugiej połowie XIX wieku trudno uznać za przykład raju na ziemi, świat z punktu widzenia Tomka nie jest wcale taki zły. Owszem, doskwierają mu różne niedole, np. konieczność sobotniej kąpieli, celebrowanej przez ciotkę z wielką pieczołowitością, czy też konieczność marnowania czasu na takie uciążliwości jak szkółka niedzielna, nabożeństwo w kościele czy chodzenie do szkoły. Ciotka dokłada mu zresztą co i raz dodatkowych kar, np. w postaci malowania parkanu w sobotę, w czasie gdy inni koledzy idą sobie na ryby, bawią się w Indian i pionierów, grają w kulki lub po prostu leżą bykiem na słońcu. Takie rzeczy mogłyby złamać słabszy charakter, zwłaszcza że syn ciotki, a przyrodni brat Tomka, Sid, uchodzi za ideał. Tomka jednak nie łatwo złamać.
Tomek Sawyer to chłopiec, który uosabia cechy po dzień dzisiejszy niezwykle cenione w Ameryce – optymizm, przedsiębiorczość, kreatywność, przytomność umysłu, delikatne łobuzerstwo połączone jednak z wewnętrzną prawością, szlachetnością i uczciwością. Cechy te nasz ulubieniec przejawia w sposób nienachalny, a to dlatego, że choć fabuła ma w wielu miejscach charakter bardzo sielankowy, to jednak autor zachowuje we wszystkim na tyle zdrowy umiar, aby nam obrazu tytułowej postaci nie przesłodzić. Idę jednak o zakład, że gdyby dziś w Stanach pojawił się człowiek uosabiający cechy Tomka, to mógłby startować w wyborach prezydenckich ze stuprocentową gwarancją sukcesu.
W każdym razie mimo dziecięcych trosk i niepowodzeń, Tomek umie wyciągać z nich wnioski i przekuwać na sukces nawet dotkliwe porażki. Choć nawet taki zadatek na twardego faceta jak Tomek ma swoje słabości – a w zasadzie jedną – uroczą Becky Thacher, córkę sędziego. Jak w każdej porządnej historii, tak i tu wątek miłosny wprowadza dodatkowe zawirowania do fabuły, oczywiście jednak z umiarem, bo nie dość, że to powieść o dzieciach i dla dzieci, to jeszcze z czasów bardzo purytańskich.
Oprócz Becky świat powieści urozmaica cały krąg malowniczych postaci towarzyszących Tomkowi – szczególnie jego przyjaciel, Huckleberry Finn, który doczekał się kilka lat później własnej wielkiej historii. Oprócz Hucka karty powieści zaludniają zacni obywatele typowego amerykańskiego miasteczka, czarnoskóry Jim i szkolni koledzy i koleżanki Tomka, no i są też miejscowe rzezimieszki, w tym momentami diaboliczny pół-Indianin Joe.
Jest tu dziecięca zabawa, są niebezpieczne przygody, jest też morderstwo i sceny niemal mrożące krew w żyłach. Jednym słowem życie na amerykańskiej prowincji w swym pełnym kolorycie 😉 Mark Twain opisuje przy tym wszystkie przygody chłopca i jego przyjaciół na tyle obrazowo i wiarygodnie, że traktujemy to wszystko niemal jak historię naszego kolegi, rówieśnika. Proza Twaina ma to do siebie, że za jej sprawą znika gdzieś te blisko 150 lat, które dzieli nas od czasów, w których rozgrywa się powieść. Najważniejsze okazuje się dzieciństwo, przygoda, dziecięce marzenia – te małe i te wielkie.
Oczywiście krytycy dużo wyżej ocenili historię Hucka Finna, a to ze względu na większy realizm społeczny i nakreślenie bardziej wiarygodnych psychologicznie postaci. Ale czy dla dziecka realizm społeczny i psychologiczny powieści ma znaczenie? Niewielkie. Dzieciństwo szczęśliwe, to takie w którym udało się zachować równowagę pomiędzy potrzebą idealizowania świata, a jego rzeczywistą zgodnością z ideałem. „Przygody Tomka Sawyera” to właśnie opowieść o dzieciństwie szczęśliwym.
I nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że jest to powieść tylko dla chłopców. Moim zdaniem każda kobieta w wieku od lat 9 powinna tę książkę przeczytać chociażby po to, żeby kiedyś lepiej zrozumieć swojego faceta. My faceci podobno nigdy do końca nie dorastamy. Zgadzam się z tą opinią, przynajmniej co do mojej osoby. Dziś znalazłem w szufladzie starą zapalniczkę dziadka i pięcioostrzowy scyzoryk – prawdziwe skarby! A teraz idę wyszperać na półce mój egzemplarz powieści. Najpierw po raz kolejny ją przeczytam, a potem dam synom. I może razem wpadniemy na pomysł jakiejś cudownej przygody…
Philip K. Dick „Ubik”
Czy kiedykolwiek obudziliście się gdzieś i nie byliście pewni gdzie jesteście? Czy zdarzyło się wam, że nie byliście pewni, co jest realne, a co jest objawem choroby, omamu czy zażycia środków psychotropowych? Jeśli doświadczyliście choćby jednej z takich sytuacji i nie możecie z ręką na sercu powiedzieć, że was to nie kręciło, to „Ubik” jest powieścią dla was. Jeśli jednak nie dane wam było przeżyć czegoś podobnego, lektura może wam przypominać przysłowiową rozmowę że ślepym o kolorach.
Trafiłem na ten tytuł trochę przypadkiem. Był początek lat dziewięćdziesiątych, w księgarniach zaczął się prawdziwy wysyp książek zagranicznych autorów. Nasz rynek odrabiał zaległości w publikacji wszystkich wielkich nieobecnych – szczególnie dotyczyło to literatury SF, fantasy i horroru. Gatunki do tej pory niszowe, nagle zawładnęły księgarnianymi półkami za sprawą takich autorów jak Stephen King, Don Wollenheim (z jego antologią najlepszych opowiadań SF), Isaac Asimov, Robert Silverberg, Clifford Simak, Roger Zelazny i właśnie Philip K. Dick. „Ubik” – ten tytuł nic mi nie mówił (nazwisko autora szczerze mówiąc również), ale wydawnictwo Amber słynęło wtedy z publikowania literatury SF i fantasy najlepszego sortu. Na tylnej okładce był urywek jednej ze scen akcji – wyglądało to zachęcająco. Na tyle, żeby książkę zacząć czytać niemal zaraz po wyjściu z księgarni.
Należy przestrzec, że jest to jedna z tych niebezpiecznych książek, które po otwarciu pierwszej strony pozwalają się zaciągnąć treścią przez pierwszy rozdział, a później gotują człowiekowi mózg. Po zakończeniu pierwszego rozdziału nie da się już ot tak sobie wyjść z „kejdikowskiego” świata. Albo się tego nie kupuje od początku, albo zaciągasz się i po tobie.
Umieszczenie akcji w świecie przyszłości u Dicka jest raczej sposobem na podkreślenie zagubienia bohaterów i zintensyfikowaniu ich poszukiwań rzeczywistości i samych siebie w tejże. Do końca pierwszego rozdziału wiemy, że jedziemy rollercoasterem, ale nawet nie przeczuwamy, z jakiej pochylni runie nasza kolejka i jaką jazdę nam zafunduje.
Joe Chip, główny bohater, jest inercjałem -posiada zdolność do blokowania zdolności „psi”. Wraz z grupą sobie podobnych (antytelepatów, antyjasnowidzów etc.) pracuje dla Glena Runcitera, właściela najlepszej na świecie firmy w branży anty-zdolności. Na polecenie szefa Joe sprowadza nowy nabytek – dziewczynę anty-jasnowidza. Z początku wydawać nam się może, że to potężne antyzdolności parapsychiczne tej postaci będą głównym źródłem napędowym fabuły, ale okazuje się, że nawet zdolność zaburzania czasoprzestrzeni to mały pikuś w porównaniu z tym, co spotyka grupę bohaterów (i eliminuje jednego po drugim). Pierwszy ginie Glen Runciter, ale to dopiero początek – z każdą chwilą sytuacja komplikuje się coraz bardziej. Wszechwładna, destrukcyjna i obca siła eliminuje inercjałów Runcitera.
Czy Joe Chip zdoła wyjaśnić tajemnicę, zanim wszechwładna entropia wyssie resztki witalnej energii z niego i z jego przyjaciół? Czy nam uda się zrozumieć, czym jest tytułowy Ubik? Czy odkryjemy, gdzie leży granica pomiędzy światami i jaki jest sens słowa „wszechobecny”? Ostatecznych wyjaśnień u Philipa K. Dicka nie ma – tak w tej, jak i chyba w żadnej powieści. Nawet jeżeli wydaje nam się, że już pozwolono nam wszystko pojąć, rozgryźć niezwykłą zagadkę na granicy życia i śmierci. Na kilkanaście linijek przed zamknięciem książki dostajemy potężnie obuchem w łeb i na dobrą sprawę wiemy jeszcze mniej, jak na początku…
W każdym razie w „Ubiku” mamy pełen arsenał stosowany przez tego autora – dziwaczne postacie, szczególnie główny bohater będący nieco outsiderem (jak sam K. Dick), dziwnie „wykoślawiony” świat przyszłości, zjawiska parapsychologiczne oraz przedzieranie się przez kolejne warstwy świata, które okazują się mniej lub bardziej koszmarną iluzją. Można zatem powiedzieć, że w „Ubiku” mamy do czynienia z prawdziwą esencją stylu tego autora. Powieść nie jest może tak subtelna, jak „Człowiek z wysokiego zamku” (nagroda Hugo przyznawana przez krytyków SF), ani tak zakręcona i wydumana jak napisane dwa lata wcześniej „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”, ani też nie wyraża tak osobistych lęków i poszukiwań jak trylogia „Valis” czy „Przez ciemne zwierciadło”. Za to jest tu krótko, zwięźle i na temat.
Żal, że nikt nie podjął się do tej pory sfilmowania „Ubika” – jak dla mnie to bardzo filmowa opowieść, choć wymagająca sporej pomysłowości i zrozumienia treści przy adaptacji na ekran. Chciałbym to zobaczyć, pod warunkiem, że nie zrobi tego Tom Cruise do spółki ze Spielbergiem…