Cóż za dziwny zbieg okoliczności. Zacząłem czytać ostatnią powieść mistrza Umberto, „Temat na pierwszą stronę” na 2 dni przed jego śmiercią. W przededniu jego śmierci w mediach gruchnęła afera „teczek Kiszczaka”. A powieść mistrza jest w wielu fragmentach jako żywo zapowiedzią i naświetleniem kulis tej afery i wielu im podobnych. Czytając w sobotę, 20 lutego teskt na stronach 109-111 przecierałem oczy ze zdumienia – miałem bowiem wrażenie, że mistrz siedzi właśnie przed telewizorem i komentuje na żywo cuda, które się u nas wyprawiają. Nie wiedziałem, że mistrz w tym czasie odchodził do wieczności. Traktuję zatem przeczytany ustęp, jak i całą powieść jako swego rodzaju memento, przewrotny testament dla współczesnego człowieka przytłaczanego nadmiarem informacji, pomówień, zmyśleń i manipulacji. Wspomniany ustęp zaś pozwoliłem sobie skopiować jako komentarz, nie tylko do „afery TW Bolka”, ale i innych rewelacji, jakimi jesteśmy karmieni. RIP Mistrzu Umberto!
Zapiski Dobrego Łotra
„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.
Nie jest łatwo recenzować utwór napisany przez kogoś, kogo się zna osobiście, kogo się ceni i przede wszystkim, komu się wiele zawdzięcza. Przed takim zadaniem przyszło mi stanąć w wypadku „Zapisków Dobrego Łotra” autorstwa Andrzeja Mathiasza.
Andrzeja poznałem niemal równe 21 lat temu, zostając aktorem – amatorem (z akcentem na „amatorem”) w nowo powstającym Teatrze „Projekt”, którego Andrzej był pomysłodawcą, reżyserem i spiritus movens. Uczestnictwo w „Projekcie”, zarówno za sprawą spotkanych tam ludzi, jak i charyzmy samego Andrzeja, miało i mieć będzie nieodwracalny wpływ na moje poczucie estetyki oraz prywatne poszukiwania artystyczne i nie tylko. Siłą rzeczy recenzja ta będzie przykładem zdwojonego działania zasady nieoznaczoności Heisenberga – nie dość, że już przez samo pisanie recenzji (czyli „pomiar”) wpływam na swój osąd (czyli „wynik”), to jeszcze podchodzę do tego pisania z zasobem pojęciowym (czyli „narzędziem pomiarowym”) wyskalowanym na przedmiocie recenzji (czyli „mierzonym zjawisku”). Cóż, widać tak być musi…
Tak być musi również dlatego, że podchodzę do tego dzieła jako czytelnik, a nie jako krytyk. A jako czytelnik zazwyczaj postrzegam dany utwór w kontekście całej twórczości autora, a także w dużo szerszym kontekście, który można by nazwać „tłem aksjologiczno – pojęciowym”, określanym między innymi przez zbiór dzieł w jakiś sposób podobnych, przybliżających nam podobne tematy, czy też, ujmując inaczej, podejmującym podobne wyzwania.
„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.
Jak można wyzwać siebie i Boga jednocześnie? Zadając pytania. Jedne trudne, leżące u podstaw aksjologii i ontologii, inne z pozoru dziecinne, by nie rzec „debilne”. Pytania o podstawy wiary, o sens wartości podstawowych (?) dla społeczeństwa i jednostki, ze sztandarowym „Bóg, Honor, Ojczyzna” na czele, o miłość, o życie, wszechświat i całą resztę. Ale autor nie poprzestaje na pytaniach. Poszukuje odpowiedzi i próbuje ich udzielać. Ale każda odpowiedź okazuje się albo głupia i nic nie wyjaśnia, albo albo rodzi dziesięć nowych znaków zapytania. I tak jak tytułowy Dobry Łotr, wiemy i rozumiemy coraz mniej…
Kimże jest tytułowa postać? Pierwsze skojarzenie zawiodło mnie do sceny z Ewangelii św. Łukasza, który to wspomina o skruszonym złoczyńcy, proszący o łaskę Zbawiciela, ukrzyżowanego. I skojarzenie to wyprzedzało znacznie opublikowanie zapisków przez Andrzeja. Dobry Łotr pojawił się bowiem już wcześniej jako tytułowa postać przedostatniego spektaklu Teatru „Projekt”, zanim grupa zamieniła się w Kinoteatr i zmieniła muzę. Jak się okazało, moje skojarzenie było trafne, ale nie oddaje ono całego sensu postaci. Dobry Łotr jest bowiem „postacią – wytrychem” (i wydaje mi się to lepszym określeniem niż „klucz”) do zadawania niewygodnych pytań, odkrywania niestosownych praw oraz rozgrzeszenia się autora przed samym sobą i przed czytelnikiem. Z czego?
Z niedoskonałości formy, z chropowatości języka, z braku właściwych metafor, z zadawania głupich pytań, z własnej brzydoty, z natręctw, z niechcianych wspomnień oraz z myśli i czynów, wartych Piekła, czy chociażby jakiejś klątwy papieskiej. Jest co rozgrzeszać, ale dzięki temu, że Dobry Łotr jest alter ego autora, to stanowi odpowiednik ostatniej maski, która pozostanie na twarzy aktora, nawet jeśli ten obnaży się całkowicie. Dobry Łotr jest jak kratki konfesjonału, ostatnia bariera która oddziela rozgrzeszającego od rozgrzeszanego. Któż jednak potrzebuje tego rozgrzeszenia? Autor? A może każdy z nas? A może sam Bóg?
Dobry Łotr to bowiem nie tylko sposób, aby osobisty rozrachunek z sobą, światem i Absolutem wziąć w pewien nawias i nadać mu wymiar pewnej metafory – to również przeniesienie osobistych problemów na poziom zagadnień uniwersalnych (i vice versa). Dobry Łotr jest w pewnym sensie „jedermanem”, bohaterem uniwersalnym, którego cząstkę (a może nawet całość) odnajdziemy w sobie samych. I powrócę do mojej myśli, że dla pełnego zrozumienia dzieła, zarówno ono samo, jak i jego autor powinni zostać umieszczeni w odpowiednim kontekście. Wtedy dostrzeżemy, że Dobry Łotr jest w pewnym sensie wiecznym, bezimiennym podróżnikiem z „Terra Nostra” Carlosa Fuentesa, rozbitkiem z „Wyspy dnia poprzedniego” Eco, bredzi jak pijany Wieniczka jadący z Moskwy do ukochanych, idyllicznych Pietuszek w powieści Jerofiejewa, albo błądzi w swych pijanych retrospekcjach jak Geoffrey Firmin w „Pod wulkanem” Lowry’ego. Jest też Dobry Łotr po trosze także niczym czarodziej Rincewind z pierwszych tomów „Świata dysku” Pratchetta, który przez cały czas próbuje zrozumieć swoje miejsce w historii, w której go umieszczono i idzie mu to z bardzo mizernym skutkiem. A jeśli wczytamy się w liczne odwołania do naszej codzienności, do naszej nijakiej często dookólnej współczesności, wtedy zrozumiemy, że my wszyscy jesteśmy w jakiś sposób Dobrymi Łotrami.
W trakcie lektury nie mogłem się oprzeć porównaniom i analogiom do innych prób takiego totalnego zmierzenia się z Absolutem i wszechświatem, tajemnicą dobra i zła, życia i śmierci – na poziomie ontologicznym, aksjologicznym, ekumenicznym, entomologicznym i każdym innym ;). Jest więc w zapiskach mnóstwo nie tylko zamierzonych, ale jak mi się zdaje, również mimowolnych nawiązań do Bułhakowa, Dostojewskiego (jakże by inaczej 😉 czy Philipa K. Dicka – nie tylko do „teologizującej” trylogii „Valis”, ale także do innych prób przedzierania się przez kolejne warstwy rzeczywistości, które były znakiem firmowym tego amerykańskiego autora. Tak mi się wydaje, że motyw z telewizorem również został zapożyczony od K. Dicka, konkretnie z powieści „Ubik”. I to nawet nie bezpośrednio, ale za sprawą innego Andrzeja, który jaki mi się zdaje mocno „maczał palce” w teatralnym pierwowzorze bohatera „Zapisków …”.
Żadne z tych zapożyczeń, czy nawiązań nie jest jednak wadą powieści Andrzeja Mathiasza. Wręcz przeciwnie, to stawia „Zapiski…” w bardzo dobrym towarzystwie, do którego dorzuciłbym jeszcze Dantego, a także Herberta z jego „Panem Cogito”, felietony ks. Józefa Tischnera i onomatopeiczną prozę i poezję Mirona Białoszewkiego. W tym wspaniałym towarzystwie Andrzej będzie wprawdzie pariasem i powinien czuć się jak parias. Ale nawet będąc pariasem, ma powody by głowę unosić wysoko.
Tak. „Zapiski…” pełne są literackich mielizn i braków warsztatowych i w wielu momentach bardziej przypominają szkic scenariusza do spektaklu teatru alternatywnego, niż prawdziwą powieść. Sceny, opisy i dialogi niemal genialne przeplatają się z takimi sobie i zwyczajnie kiepskimi. Kompozycja jest momentami na granicy chaosu, by nie rzec, że znajduje się w stanie permanentnej entropii. Brak jest tej cudownej subtelności, niemal poetyckiej metaforyki i klarowności przekazu, która była w pierwszych dwóch spektaklach „Projektu”. Jest zamiast tego pewien bezład, rozkład i degrengolada, która przyszła w kolejnych przedstawieniach. To wszystko prawda. Ale w odróżnieniu do nie zawsze trafionych pomysłów teatralnych, „Zapiski…” bronią się jako całość. Mało tego – uważam, że pomimo wszystkich wypisanych wad, to doskonała pozycja.
„Zapiski…” urzekły mnie z jednego podstawowego powodu, którym jest autentyzm. Andrzej dokonuje swojej osobistej „egzegezy” w taki sposób, że nie oszczędza nikogo – ani świata, ani Boga, ani siebie. Dobry łotr jako alter ego stanowi swego rodzaju bufor, który wprawdzie łagodzi przekaz, ale przecież autor nie patyczkuje się z nikim. Szuka rozgrzeszenia i zbawienia, ale nie błaga o nie. Nie jest celebrytą, więc nie musi silić się na wykoncypowaną intelektualnie i zrobioną „pod publiczkę” bufonadę w stylu „Spowiedzi heretyka” Darskiego vel Nergala, ani nie kreuje się na alfę i omegę, jak Scott Adams przy okazji jego „God’s debris”. Andrzej desperacko i po ludzku szuka odpowiedzi, do końca pozostając sobą, czyli także artystą. A to stawia go w uprzywilejowanej pozycji, tak jak wtedy, gdy tworzył w teatrze. Sam kiedyś powiedział, że teatr to dla niego szansa, by choć na chwilę być równym Bogu, (a nawet zająć Jego miejsce) – tworzyć i panować nad swym dziełem. I jak się zdaje, jest to przywilej artystów – stawiać trudne, pytania, nawet samemu Stwórcy. Być może skazując się w ten sposób na potępienie, na siódmy krąg piekieł, w którym według Pana Cogito mieszkają sami artyści. A być może odnajdując dla siebie (i nie tylko) tę jedyną, wąską jak ostrze noża ścieżkę Zbawienia.
Aha, i byłbym zapomniał jeszcze o jednej rzeczy. Niemal przez całą lekturę świetnie się bawiłem. A to już jest rzecz bezcenna :). I niezwykła, zważywszy że reprezentuję poglądy na większość spraw inne niż alter ego autora 🙂
PS 1. Andrzeju, mam nadzieję, że to definitywny początek kolejnego etapu Twojej artystycznej drogi. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i wersję drukowaną „Zapisków…”, po która ustawię się pierwszy w kolejce. Mam nawet kilka pomysłów, czym można ją wzbogacić 😉
PS 2. Polecam lekturę w szczególności słuchaczom Radia Maryja oraz TV Trwam. Myślę, że zarówno powieść, jak i autor zasługują w pełni na liczne protesty, pozwy i idącą za tym sławę i pieniądze 😉
Władca Pierścieni – moja wojna o Pierścień
Recenzjami i analizami twórczości J. R. R. Tolkiena zapełniono by niejeden dysk twardy. Z racji niezwykle wielkiego osobistego znaczenia tej sagi dla mnie, czuję się w obowiązku dorzucenia kilku zdań.
„Władca Pierścieni” ma dla mnie wymiar niezwykle osobisty. Na tyle osobisty, że przez wiele lat uniwersalne przesłanie powieści miało dla mnie drugorzędny charakter. Wędrówka bohaterów, na czele z dzielnym hobbitem Frodo, z idyllicznych zakątków Shire przez coraz bardziej mroczne, tajemnicze i pełne niebezpieczeństw krainy Śródziemia, od samego początku miała dla mnie charakter współbieżny do moich osobistych zmagań. Trylogia należy do tych niezwykłych dzieł, które miałem okazję czytać w okolicznościach wielkiego natłoku intensywnych emocji. Doświadczałem w ten sposób sytuacji, kiedy to emocje ze świata realnego intensyfikowały doświadczenie lektury, a lektura wpływała na moją percepcję rzeczywistości. Takiego stanu doświadczał Bastian, bohater książki Michaela Ende „Niekończąca się opowieść”. W moim wypadku lektura „Wyprawy” zbiegła się z uczuciowymi zawirowaniami (pierwsze miłości), śmiercią bliskich osób i to wszystko zanurzone w klimacie jesienno – zimowej szarzyzny, która niemal pochłaniała całe światło i radość życia. Zasypiałem nad lekturą, kiedy za oknem zawodził nocny wiatr i budziłem się o ponurym świcie. Idąc na skróty z moje miejscowości do Lublina, brnąłem przez puste pola, tonące we mgle tak gęstej i zimnej jak ta nad starymi Kurhanami, w których hobbici omal nie pozostali na zawsze. Zacinająca jesienna słota w ciemną noc przypominała zdarzenia na Wichrowym Czubie, kiedy to Frodo został okrutnie zraniony przez Wodza Nadzguli – zraniony na zawsze, gdyż żadna moc w Śródziemiu nie mogła do końca tej rany uleczyć. We śnie uciekałem przed mrocznymi Dziewięcioma Jeźdźcami, czując niemal na karku oddech ich potwornych wierzchowców. Wraz z hobbitami cieszyłem się chwilami wytchnienia w Rivendell, bo akurat ten fragment lektury zbiegł się z chwilami radości w prawdziwym życiu. Tak samo jednak jak w książce, chwile radości w życiu były krótkie. Z bezpiecznego zacisza trzeba było ruszyć w gęstniejącą grozę, podjąć nowe wyzwania. Klaustrofobiczna wręcz groza podziemnego królestwa Morii była dla mnie niczym setki życiowych trosk zamykających mnie w potrzask, z którego cudem udawało się zbiec, choć nie bez ofiar. Każda łza wylana przez bohaterów nad utraconymi przyjaciółmi, był moją łzą, każde zwycięstwo nad siłami zła było i moim zwycięstwem. Upiorne spojrzenie oka Saurona, władcy złych mocy, wwiercało się także w moją duszę i tak samo jak Frodo, musiałem przed nim uciekać. To niemal permanentne uczucie zagrożenia, osaczenia przez zło, które coraz zuchwalej sobie poczyna i coraz bardziej niepokonane się wydaje – tego nie da się zapomnieć. Podobnie jak nieodpartego wrażenia, że życie każdego dnia stawia nam jakiś Pierścień Władzy, mami nasz wzrok iluzją czegoś, co pozornie rozwiąże wszystkie nasze problemy. Bohaterskie czyny w trakcie wielkich, epickich bitew były natchnieniem do pokonywania moich przeciwności, tak jak i zacięty upór Froda i jego przyjaciela Sama, którzy we dwóch tylko podjęli się dokończenia straceńczej misji.
Podobnie jak Frodo, nie wyobrażałem sobie w pewnym momencie, że ta historia może mieć typowe szczęśliwe zakończenie. Tylko ponosząc wielkie ofiary, można pokonać Zło. Uratować świat, ale już nie dla siebie. Nawet zaś ratując świat, pokonując zło, trzeba mieć świadomość, że to zwycięstwo nie jest na zawsze. Na koniec zaś przyjdzie nam zostawić wszystko i wszystkich, których kochaliśmy i dla których walczyliśmy. Ale jak to ujął Gandalf Czarodziej w jednym z ostatnich zdań powieści „Płaczcie, bo nie wszystkie łzy są złe”. Dlatego choć Frodo i wielu innych zapłaciło wielką cenę za uratowanie świata, nie sposób nie uśmiechnąć się wraz bohaterami przez łzy, czytając zakończenie historii. Tak czy inaczej przyznam się, że pożegnanie w Szarej Przystani było dla mnie jednym z najtrudniejszych w życiu. Chociaż to tylko książka, proza do której można wrócić. Wracałem, nawet kilkadziesiąt razy. Choć zacząłem dostrzegać także uniwersalny wymiar powieści, to jednak nadal nie mogę powstrzymać śmiechu, łez a nawet strachu dzielonego z bohaterami.
Tolkien dokonał rzeczy niezwykłej. Napisał nie tyle powieść fantasy, ile zdaje się że dokonał wejrzenia w świat rzeczywiście istniejący w jakimś innym wymiarze. To wrażenie zostało dodatkowo spotęgowane przypisami do III tomu, w których opisane zostały do końca zostały losy wszystkich bohaterów oraz zostały opisane w skrócie dzieje Śródziemia, jego geografia i mitologia. Czytając tę „powieść po powieści” miałem wrażenie, że oto uzyskałem wgląd w inny świat podobnie jak autor. To nie jest powieść – to zapiski archeologa i kronikarza Śródziemia. Dzieła zebrane i zredagowane już po śmierci autora („Silmarillion”, „Niedokończone opowieści”, „Dzieci Hurina”) jeszcze bardziej utwierdzają mnie w tym sądzie.
Tak sobie myślę, że J. R. R. Tolkien nie umarł tak po prostu. W pewną ciemną, sztormową noc został zabrany z małej przystani pośród klifów zachodniej Anglii. Biały okręt ze srebrnymi żaglami zabrał go jak starego Bilba Bagginsa na Zachód. Płynąc w tamtym kierunku po wielu dniach żeglugi poczuł na swej starej twarzy powiew ciepłego wiatru i zobaczył tonące świetle brzegi Błogosławionej Krainy.
Wierzę, że kiedyś tam właśnie się spotkamy. Pan Tolkien, jego przyjaciel C.S. Lewis, Gandalf, poczciwy Bilbo, Sam, Frodo, elf Legolas i krasnolud Gimli a z nimi ja, być może moi synowie i wielu nam podobnych. Usiądziemy wygodnie, wyciągniemy fajki, nabijemy wybornym tytoniem z Południowej Ćwiartki i będziemy opowiadać sobie cudowne historie, wspominać dawno minione troski, z uśmiechem pykając fajkami i wypuszczając z nich kółka wonnego dymu. Nie będziemy się z niczym śpieszyć. Przecież będziemy mieć całą wieczność.
Mark Twain „Przygody Tomka Sawyera”
Kiedy na liście twoich największych marzeń jest nowy, wieloostrzowy scyzoryk, kolekcja szklanych kulek oraz odnalezienie skarbu zakopanego w opuszczonym domu na końcu miasteczka, to znaczy że przeżywasz najszczęśliwszy okres dziecięctwa – tak jak Tom Sawyer. Tytułowy bohater powieści Marka Twaina to sierota, zamieszkujący w domu swej ciotki Polly w miasteczku St. Petersburg – innymi słowy na uroczym zadupiu gdzieś nad Missisipi. Rzecz dzieje się kilka lat po zakończeniu wojny secesyjnej, o której zresztą się w powieści w ogóle nie wspomina, z prostego względu –świat powieści jest widziany oczami dziesięciolatka, a ten najzwyczajniej wojny nie zaznał i nie zapamiętał.
Zatem pomimo że dorzecze Missisipi w drugiej połowie XIX wieku trudno uznać za przykład raju na ziemi, świat z punktu widzenia Tomka nie jest wcale taki zły. Owszem, doskwierają mu różne niedole, np. konieczność sobotniej kąpieli, celebrowanej przez ciotkę z wielką pieczołowitością, czy też konieczność marnowania czasu na takie uciążliwości jak szkółka niedzielna, nabożeństwo w kościele czy chodzenie do szkoły. Ciotka dokłada mu zresztą co i raz dodatkowych kar, np. w postaci malowania parkanu w sobotę, w czasie gdy inni koledzy idą sobie na ryby, bawią się w Indian i pionierów, grają w kulki lub po prostu leżą bykiem na słońcu. Takie rzeczy mogłyby złamać słabszy charakter, zwłaszcza że syn ciotki, a przyrodni brat Tomka, Sid, uchodzi za ideał. Tomka jednak nie łatwo złamać.
Tomek Sawyer to chłopiec, który uosabia cechy po dzień dzisiejszy niezwykle cenione w Ameryce – optymizm, przedsiębiorczość, kreatywność, przytomność umysłu, delikatne łobuzerstwo połączone jednak z wewnętrzną prawością, szlachetnością i uczciwością. Cechy te nasz ulubieniec przejawia w sposób nienachalny, a to dlatego, że choć fabuła ma w wielu miejscach charakter bardzo sielankowy, to jednak autor zachowuje we wszystkim na tyle zdrowy umiar, aby nam obrazu tytułowej postaci nie przesłodzić. Idę jednak o zakład, że gdyby dziś w Stanach pojawił się człowiek uosabiający cechy Tomka, to mógłby startować w wyborach prezydenckich ze stuprocentową gwarancją sukcesu.
W każdym razie mimo dziecięcych trosk i niepowodzeń, Tomek umie wyciągać z nich wnioski i przekuwać na sukces nawet dotkliwe porażki. Choć nawet taki zadatek na twardego faceta jak Tomek ma swoje słabości – a w zasadzie jedną – uroczą Becky Thacher, córkę sędziego. Jak w każdej porządnej historii, tak i tu wątek miłosny wprowadza dodatkowe zawirowania do fabuły, oczywiście jednak z umiarem, bo nie dość, że to powieść o dzieciach i dla dzieci, to jeszcze z czasów bardzo purytańskich.
Oprócz Becky świat powieści urozmaica cały krąg malowniczych postaci towarzyszących Tomkowi – szczególnie jego przyjaciel, Huckleberry Finn, który doczekał się kilka lat później własnej wielkiej historii. Oprócz Hucka karty powieści zaludniają zacni obywatele typowego amerykańskiego miasteczka, czarnoskóry Jim i szkolni koledzy i koleżanki Tomka, no i są też miejscowe rzezimieszki, w tym momentami diaboliczny pół-Indianin Joe.
Jest tu dziecięca zabawa, są niebezpieczne przygody, jest też morderstwo i sceny niemal mrożące krew w żyłach. Jednym słowem życie na amerykańskiej prowincji w swym pełnym kolorycie 😉 Mark Twain opisuje przy tym wszystkie przygody chłopca i jego przyjaciół na tyle obrazowo i wiarygodnie, że traktujemy to wszystko niemal jak historię naszego kolegi, rówieśnika. Proza Twaina ma to do siebie, że za jej sprawą znika gdzieś te blisko 150 lat, które dzieli nas od czasów, w których rozgrywa się powieść. Najważniejsze okazuje się dzieciństwo, przygoda, dziecięce marzenia – te małe i te wielkie.
Oczywiście krytycy dużo wyżej ocenili historię Hucka Finna, a to ze względu na większy realizm społeczny i nakreślenie bardziej wiarygodnych psychologicznie postaci. Ale czy dla dziecka realizm społeczny i psychologiczny powieści ma znaczenie? Niewielkie. Dzieciństwo szczęśliwe, to takie w którym udało się zachować równowagę pomiędzy potrzebą idealizowania świata, a jego rzeczywistą zgodnością z ideałem. „Przygody Tomka Sawyera” to właśnie opowieść o dzieciństwie szczęśliwym.
I nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że jest to powieść tylko dla chłopców. Moim zdaniem każda kobieta w wieku od lat 9 powinna tę książkę przeczytać chociażby po to, żeby kiedyś lepiej zrozumieć swojego faceta. My faceci podobno nigdy do końca nie dorastamy. Zgadzam się z tą opinią, przynajmniej co do mojej osoby. Dziś znalazłem w szufladzie starą zapalniczkę dziadka i pięcioostrzowy scyzoryk – prawdziwe skarby! A teraz idę wyszperać na półce mój egzemplarz powieści. Najpierw po raz kolejny ją przeczytam, a potem dam synom. I może razem wpadniemy na pomysł jakiejś cudownej przygody…
Philip K. Dick „Ubik”
Czy kiedykolwiek obudziliście się gdzieś i nie byliście pewni gdzie jesteście? Czy zdarzyło się wam, że nie byliście pewni, co jest realne, a co jest objawem choroby, omamu czy zażycia środków psychotropowych? Jeśli doświadczyliście choćby jednej z takich sytuacji i nie możecie z ręką na sercu powiedzieć, że was to nie kręciło, to „Ubik” jest powieścią dla was. Jeśli jednak nie dane wam było przeżyć czegoś podobnego, lektura może wam przypominać przysłowiową rozmowę że ślepym o kolorach.
Trafiłem na ten tytuł trochę przypadkiem. Był początek lat dziewięćdziesiątych, w księgarniach zaczął się prawdziwy wysyp książek zagranicznych autorów. Nasz rynek odrabiał zaległości w publikacji wszystkich wielkich nieobecnych – szczególnie dotyczyło to literatury SF, fantasy i horroru. Gatunki do tej pory niszowe, nagle zawładnęły księgarnianymi półkami za sprawą takich autorów jak Stephen King, Don Wollenheim (z jego antologią najlepszych opowiadań SF), Isaac Asimov, Robert Silverberg, Clifford Simak, Roger Zelazny i właśnie Philip K. Dick. „Ubik” – ten tytuł nic mi nie mówił (nazwisko autora szczerze mówiąc również), ale wydawnictwo Amber słynęło wtedy z publikowania literatury SF i fantasy najlepszego sortu. Na tylnej okładce był urywek jednej ze scen akcji – wyglądało to zachęcająco. Na tyle, żeby książkę zacząć czytać niemal zaraz po wyjściu z księgarni.
Należy przestrzec, że jest to jedna z tych niebezpiecznych książek, które po otwarciu pierwszej strony pozwalają się zaciągnąć treścią przez pierwszy rozdział, a później gotują człowiekowi mózg. Po zakończeniu pierwszego rozdziału nie da się już ot tak sobie wyjść z „kejdikowskiego” świata. Albo się tego nie kupuje od początku, albo zaciągasz się i po tobie.
Umieszczenie akcji w świecie przyszłości u Dicka jest raczej sposobem na podkreślenie zagubienia bohaterów i zintensyfikowaniu ich poszukiwań rzeczywistości i samych siebie w tejże. Do końca pierwszego rozdziału wiemy, że jedziemy rollercoasterem, ale nawet nie przeczuwamy, z jakiej pochylni runie nasza kolejka i jaką jazdę nam zafunduje.
Joe Chip, główny bohater, jest inercjałem -posiada zdolność do blokowania zdolności „psi”. Wraz z grupą sobie podobnych (antytelepatów, antyjasnowidzów etc.) pracuje dla Glena Runcitera, właściela najlepszej na świecie firmy w branży anty-zdolności. Na polecenie szefa Joe sprowadza nowy nabytek – dziewczynę anty-jasnowidza. Z początku wydawać nam się może, że to potężne antyzdolności parapsychiczne tej postaci będą głównym źródłem napędowym fabuły, ale okazuje się, że nawet zdolność zaburzania czasoprzestrzeni to mały pikuś w porównaniu z tym, co spotyka grupę bohaterów (i eliminuje jednego po drugim). Pierwszy ginie Glen Runciter, ale to dopiero początek – z każdą chwilą sytuacja komplikuje się coraz bardziej. Wszechwładna, destrukcyjna i obca siła eliminuje inercjałów Runcitera.
Czy Joe Chip zdoła wyjaśnić tajemnicę, zanim wszechwładna entropia wyssie resztki witalnej energii z niego i z jego przyjaciół? Czy nam uda się zrozumieć, czym jest tytułowy Ubik? Czy odkryjemy, gdzie leży granica pomiędzy światami i jaki jest sens słowa „wszechobecny”? Ostatecznych wyjaśnień u Philipa K. Dicka nie ma – tak w tej, jak i chyba w żadnej powieści. Nawet jeżeli wydaje nam się, że już pozwolono nam wszystko pojąć, rozgryźć niezwykłą zagadkę na granicy życia i śmierci. Na kilkanaście linijek przed zamknięciem książki dostajemy potężnie obuchem w łeb i na dobrą sprawę wiemy jeszcze mniej, jak na początku…
W każdym razie w „Ubiku” mamy pełen arsenał stosowany przez tego autora – dziwaczne postacie, szczególnie główny bohater będący nieco outsiderem (jak sam K. Dick), dziwnie „wykoślawiony” świat przyszłości, zjawiska parapsychologiczne oraz przedzieranie się przez kolejne warstwy świata, które okazują się mniej lub bardziej koszmarną iluzją. Można zatem powiedzieć, że w „Ubiku” mamy do czynienia z prawdziwą esencją stylu tego autora. Powieść nie jest może tak subtelna, jak „Człowiek z wysokiego zamku” (nagroda Hugo przyznawana przez krytyków SF), ani tak zakręcona i wydumana jak napisane dwa lata wcześniej „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”, ani też nie wyraża tak osobistych lęków i poszukiwań jak trylogia „Valis” czy „Przez ciemne zwierciadło”. Za to jest tu krótko, zwięźle i na temat.
Żal, że nikt nie podjął się do tej pory sfilmowania „Ubika” – jak dla mnie to bardzo filmowa opowieść, choć wymagająca sporej pomysłowości i zrozumienia treści przy adaptacji na ekran. Chciałbym to zobaczyć, pod warunkiem, że nie zrobi tego Tom Cruise do spółki ze Spielbergiem…
Tytułem wstępu…
Znajdziecie tu moje osobiste recenzje książek, które przeczytałem w różnych momentach życia. To książki, które wywarły na mnie wrażenie, pozostawiły coś więcej niż mgliste skojarzenie tytułu i autora z treścią. Mam nadzieję, że uda mi się liczbę moich recenzji systematycznie powiększać. Jest to zbiór dość eklektyczny, choć jak dla mnie jest w nim pewien klucz – ale nawet ja sam nie do końca potrafiłbym go zdefiniować. Znajdziecie tu czasem lektury szkolne, ale także książki, które przez wielu nauczycieli byłyby uznane za cokolwiek nieodpowiednie dla dzieci i młodzieży. Nie znajdzie się chyba nic z „Serii z Tygrysem” (kto jeszcze pamięta, co to było?), ale kto wie… Dużo będzie zależało od Was, bo jeśli chcecie zrecenzować coś, co Was poruszyło, to ten dział jest dla Was. Oczywiście, pod moją kontrolą 😉