Przed taką Tajemnicą nie wystarczy uklęknąć. Nie wystarczy nawet paść na twarz, jak pasterze i mędrcy. Boże Narodzenie to jest wezwanie do działania.
Zauważyłem taką prawidłowość, że im jestem starszy, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak przedziwnym wydarzeniem jest Boże Narodzenie. Im bardziej próbuję zrozumieć, po co ono było Panu Bogu, tym większą ponoszę porażkę. Nic mi się tutaj nie zgadza – Nieskończony, Przedwieczny i Wszechmocny wysyła swego Syna, z którym są Jednym, żeby narodził się w jakiejś zapyziałej mieścinie w Judei. Po co? Odgadywanie Bożych zamysłów jest zajęciem nie tyle ciężkim, co w ogóle daremnym, jednakże pokuszę się o stwierdzenie, że Bóg w swej nieskończonej inwencji wymyślił również to coś, co się teraz ładnie nazywa „ wychodzeniem ze strefy komfortu”. I pokazał nam jak się to robi. Oczywiście zrobił to radykalnie – nie tylko On osobiście wyszedł ze strefy komfortu, i to tak, że już chyba bardziej się nie dało, ale przy okazji wytrącił z tej strefy całą ludzkość. Oczywiście nie zrobił tego po raz pierwszy – jeśli się poczyta biblijne historie patriarchów i proroków, to niemal za każdym razem Bóg zapewnia im solidne atrakcje, żeby wybić ich z marazmu, stagnacji i beznadziei. Ale fakt, to, co się odwaliło w Betlejem (a zaczęło wcześniej już w Nazarecie) to było już pójście na całość. To jest coś, czego nie da się „odzobaczyć” – Wszechmocny Bóg, który rodzi się w obórce i jako bezradne niemowlę leży w żłobie, na sianie, a przy nim czuwa jego nastoletnia Matka, Maria (którą z ludzkiej perspektywy można uznać za pierwszą surogatkę w historii) i Józef, ojczym. Obora, żłób, matka z nieślubnym dzieckiem i jej mąż – jednym słowem patologia na całego. Jednak pasterze i mędrcy ze wschodu uznają Tego, który w takich właśnie okolicznościach się narodził, za swojego Zbawiciela, Mesjasza, Pana i Władcę.
Przed taką Tajemnicą nie wystarczy uklęknąć. Nie wystarczy nawet paść na twarz, jak pasterze i mędrcy. Boże Narodzenie to jest wezwanie do działania. Pasterze wracają do miasta, wielbią Boga i głoszą Jego zbawienie, zapewne będąc uznani za wariatów lub wioskowych głupków. Mędrcy, myląc szpiegów Heroda, wracają do domu inną drogą, co jest symbolem odmiany sposobu myślenia i życiowej przemiany. Józef zawija się ze swoją rodziną do Egiptu, jak tylko dostaje od anioła cynk, że na życie przysposobionego mu Jezusa dybie sam Herod. Nagle takie „ciepłe kluchy”, gość, który jeszcze pół roku temu cichaczem próbował spławić ciężarną Marię, staje się już nie ojczymem, ale prawdziwym ojcem rodziny, który dla ratowania żony i dziecka jest gotów na szaleńczą wyprawę do Egiptu.
Kiedy tak spoglądam na historię o Bożym Narodzeniu, dociera do mnie, że Bóg nie bez powodu wybrał tak radykalny sposób przyjścia do człowieka. Tylko tak może nas wytrącić z zastanych kolein, z obojętności, żalu i rozpaczy. Boże Narodzenie jest po to, aby nami wstrząsnąć. Obudzić w nas miłość, otworzyć na spotkanie z Bogiem – Jezusem, którego odtąd mamy dostrzegać w każdym człowieku. Ale przede wszystkim poruszyć nas do działania. Bez niego Boże Narodzenie to tylko świąteczne tradycje, kolędy, prezenty i ludowe jasełka.
Życzę aby to Boże Narodzenie sprawiło w Was prawdziwe poruszenie – ku dobru, miłości, pojednaniu z innymi ludźmi i z samymi sobą. Bóg się rodzi. Wszystko (co dobre) jest możliwe. Działajmy!
To było 20 lat temu. W zasadzie rocznica minęła w zeszłym tygodniu, ale ostatnie dni urlopu, a potem rozgardiasz związany z początkiem szkoły sprawił, że dopiero dziś znalazłem chwilę, aby jakoś to sobie poukładać.
20 lat temu poślubiłem moją Żonę, miłość mego życia. Pamiętam, że tamtego pamiętnego dnia, 30 sierpnia 1997 roku byłem przejęty, ale jednocześnie spokojny. Modliłem się do Ducha Świętego, bo wiedziałem, że jeśli mi przyjdzie o własnych siłach, w pełni świadomie wypowiedzieć słowa przysięgi małżeńskiej, to zaschnie mi gardle, a mój język odmówi posłuszeństwa. Nie bałem się. Wiedziałem, że porwaliśmy się na coś, co było wielką niewiadomą, ale jednocześnie byłem pełen naiwnej, szczeniackiej wręcz nadziei, że jesteśmy w stanie temu sprostać. Z perspektywy czasu stwierdzam, że nie byłem wtedy gotowy na małżeństwo. I uważam, że nigdy nie jest się na nie do końca gotowym. To jest wyprawa w nieznane, jak pierwsze wejście na Mount Everest, pierwszy rejs Kolumba do Ameryki albo pierwsza ekspedycja w głąb amazońskiej dżungli. Zresztą, wszystkie te rzeczy przy małżeństwie to przedszkolna wycieczka. Nie da się oszacować ryzyka ani możliwych zysków. I nie ma sensu tego robić. Najważniejsze jest, że na tę wyprawę wyrusza się we dwoje. Liczy się więc jedynie to, aby jedno nie zgubiło tego drugiego po drodze.
Już 20 lat trwa to nasze wspólne wędrowanie. Wiele razy było bardzo trudno. Stawaliśmy nie raz przed przeszkodami z pozoru nie od przejścia, ocieraliśmy się o krawędzie przepaści. Straciłem rachubę, ile mniejszych i większych kryzysów przeszliśmy. Powiem szczerze, gdybyśmy polegali wyłącznie na swoich wątłych siłach, już dawno wszystko byśmy popsuli. Wiem, że ja w naszym związku „dałem ciała” niezliczoną ilość razy. Jednak Bóg uparcie skleja, to co w natłoku codzienności psujemy. Tak, bez bożej pomocy, której doświadczyliśmy wiele razy w naszym małżeństwie, nie wytrwalibyśmy tych 20 lat. Przetrwaliśmy i trwamy nadal, bo tamtego dnia, 20 lat temu prosiliśmy Boga, aby uświęcił nasz związek. Dziś mamy dwóch wspaniałych synów i wciąż chcemy być razem. I kochamy się mocniej, bo jesteśmy silniejsi i mądrzejsi o te 20 lat wspólnej podroży.
„Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela” – nigdy nie była to dla mnie czcza formułka, ale wydaje mi się, że do jej pełnego zrozumienia dorasta się przez całe małżeństwo. Z upływem coraz bardziej do mnie dociera, jak wielkie zadanie powierzył mi Bóg 20 lat temu i jak wiele jeszcze muszę zrobić, aby je wypełnić. Tak naprawdę mam uczucie, że wciąż jesteśmy z Kay na początku naszej drogi. I to jest cudowne…
„Bóg umarł” napisał swego czasu Fryderyk Nietsche. Miał 100%-ową rację. Tak, blisko 2000 lat temu, na prowincji Cesarstwa Rzymskiego, na wzgórzu mieszczącym się za murami Jerozolimy, niczego nieświadomi Rzymianie na skutek żydowskiej intrygi ukrzyżowali Syna Bożego. Mesjasz posłany aby nas zbawić nie zszedł z krzyża i nie wybawił nawet samego siebie. Skonał w mękach i został pogrzebany. Na jego grób zatoczono wielki kamień i zapieczętowano. To miał być definitywny koniec, totalna porażka operacji „Zbawienie”.
Przeczytałem kiedyś jakieś opracowanie teologiczne, w którym przedstawiono tezę, że wtedy na krzyżu umarł nie tylko Syn Boży jako człowiek. Na nieskończenie krótka chwilę umarło całe Jego bóstwo. A to znaczyłoby, że umarł nie tylko Jezus Chrystus, ale Bóg cały przeszedł przez śmierć. Zaryzykował swoją całkowitą porażkę, zniszczenie swojej Istoty w jednym celu – by zbawić każdego z nas. By zbawić mnie.
Zawsze brakuje mi słów, kiedy dociera do mnie, co zrobił dla mnie Bóg. Dla takiej marnoty jak, będącej mniej niż pyłkiem wobec ogromu wszechświata, wszechmocny Bóg jako Jezus przyjął postać sługi, poszedł na mękę i haniebną śmierć. I zaryzykował swoje bóstwo i umarł. Dla mnie!
A trzeciego dnia rano zmartwychwstał! Zwyciężył. Po to, żebym ja miał w Nim swoje zwycięstwo. Abym mógł zawsze czuć się przez Niego kochany. Wow!
Nie mam odpowiednich słów na taką Miłość. Ale modlę się, aby nigdy Duch Boży nie pozwolił mi zamilknąć i głosić Ją światu.
Wszelkich owoców tej Miłości życzę Wam na progu Wielkiej Nocy…
Nie chciałbym się tutaj skupiać na „repoganizacji” Świąt i obchodzenia w ich miejsca słowiańskiego Święta Godowego czy rzymskich Saturnaliów. To są już „grube” przykłady tego, jak człowiek traci Święta – właśnie te pisane z dużej litery. Ktoś, kto już stracił Święta, nie ma z nimi problemu. Ja mam na myśli tych, którzy w Boże Narodzenie wierzą, wierzyli lub chcą uwierzyć, a jednak w gruncie rzeczy mają z nim spory kłopot..
Ten rok przyniósł w moim życiu tyle zmian, zakręconych sytuacji i trudnych decyzji, że najzwyczajniej nie zdążyłem poukładać sobie tego w głowie przed Bożym Narodzeniem. A przynajmniej nie na tyle, by być gotowym na podzielenie się swoimi świątecznymi przemyśleniami. Gdzieś z tyłu głowy miałem już poukładane słowa, które miałem przelać na klawiaturę i ułożyć w sensowne wersy i akapity, ale to okazało się dużo bardziej skomplikowane, niż zwykle.
Zanim usiadłem do laptopa, wysłałem życzenia SMS-em do części znajomych. Z podniosłego, świątecznego nastroju sprowadziła mnie „do parteru” odpowiedź, otrzymana od jednej z koleżanek: „(…)Pan Bog Cie kocha,tylko tez jest facetem,zrobil sobie syna,ale wychowywal go ktos inny.Przyklad idzie z gory,tylko jakie wobec nas wymagania..ho,ho…”. Ten SMS podziałał jak zimny prysznic i spowodował, że swoje rozważania musiałem zacząć na nowo i to z zupełnie innego punktu wyjścia.
Moja koleżanka dostała kilka solidnych kopniaków od życia i wiedząc o tym, rozumiałem, skąd wzięła się pretensja w jej wypowiedzi. Ale jednocześnie potraktowałem ją na bardziej ogólnym poziomie. Doszedłem do wniosku, że współczesny człowiek ma wielki problem z Bożym Narodzeniem i ze wszystkim, co się z nim wiąże. I nie mam tu na myśli tylko trywializacji Świąt i postępującego ich ześwieczczenia i komercjalizacji, tak dobrze widocznej chociażby w anglosaskiej kinematografii świątecznej, w której rządzi święty mikołaj (celowo pisany z małych liter, bo ze św. Mikołajem biskupem nie ma w zasadzie nic wspólnego), elfy i renifery, świąteczne zakupy, Kevin, prezenty i indyk. Ani nie chciałbym się tutaj skupiać na „repoganizacji” Świąt i obchodzenia w ich miejsca słowiańskiego Święta Godowego czy rzymskich Saturnaliów. To są już „grube” przykłady tego, jak człowiek traci Święta – właśnie te pisane z dużej litery. Ktoś, kto już stracił Święta, nie ma z nimi problemu. Ja mam na myśli tych, którzy w Boże Narodzenie wierzą, wierzyli lub chcą uwierzyć, a jednak w gruncie rzeczy mają z nim spory kłopot.
Wydaje nam się, że przyjście Boga na nasz świat powinno być łatwym rozwiązaniem wszystkich problemów, które od ręki powinny zniknąć. Ale nie zniknęły, wręcz przeciwnie – wszystko się od razu pokomplikowało. Maryja i Józef mieli od początku „pod górkę”, pastuszków uznano zapewne za bandę wioskowych głupków, a ich rewelacjami o narodzinach nowego Króla zainteresowali się żywo przede wszystkim szpicle Heroda. Trzej Królowie musieli wracać okrężna drogą do domu, a Herod chcąc zgładzić Jezusa zarządził rzeź niewiniątek. Dalej nie było wcale lepiej: Jezusa i większość apostołów zamęczono na śmierć, podobnie jak rzesze pierwszych chrześcijan. Potem przyszły wojny religijne, schizmy, wyprawy krzyżowe, inkwizycja, palenie na stosach, rozwiązłość i bogacenie się kleru, rzeź Hugenotów i tysiące innych kłopotów. A od czego się zaczęło? Od tego, że Bóg postanowił posłać swego Syna. Dlatego zaczynamy się najzwyczajniej w świecie wkurzać na Boga. Co to w ogóle za pomysł, aby Bóg się rodził, a nie schodził z Wysokości w Mocy i Chwale. Po co w ogóle do nas przyłaził, skoro nie rozwiązał w ten sposób naszych problemów? Nie ma idealnej sprawiedliwości, równości, braterstwa, powszechnego szczęścia rodzinnego i darmowych systemów emerytalnych. Więc całe to bajanie Kościoła o Bożym Narodzeniu to zwykłe jasełka dla ciemnego ludu…
Tak człowiek często postrzega Zbawienie. I ma rację. W połowie…
W ostatnim czasie dokonałem dwóch zadziwiających spostrzeżeń. Po pierwsze, przeciętnemu człowiekowi (także niewierzącemu) dużo łatwiej zaakceptować Zmartwychwstanie niż Wcielenie i Narodzenie Boga. Takie wstanie z grobu po trzech dniach to jakby nie patrzeć dużo bardziej spektakularna rzecz niż narodziny – w każdej sekundzie rodzi się tysiące dzieci (i setki z nich nich umiera z głodu), a przypadek powstania z martwych był jeden przez dwa tysiące lat. Całe to Boże Narodzenie wydaje się więc być, mówiąc językiem produkcji medialnej, źle sformatowane, fatalnie przykrojone do potrzeb obecnego rynku. Święta Rodzina to dość słaby model do budowania sprzedaży – zero seksu, przemocy, intryg. Jest co prawda pewien potencjał, bo przecież w całą sytuację jest zamieszany niejaki Duch Święty, Józef wychowuje nieswoje dziecko, mamy zatem całkiem niezły przykład „rodziny patchworkowej”. Do tego to Niepokalane Poczęcie to taka zajawka in vitro, więc to też jakoś można sprzedać. Ale szału nie ma.
Drugie moje spostrzeżenie bierze się z moich obserwacji świątecznych kartek. Otóż nawet na tych, na których jeszcze pozostały religijne motywy stanowiące o istocie Świąt Bożego Narodzenia, w zasadzie widzi się dwie grupy postaci – Świętą Rodzinę i Trzech Mędrców (czy jak kto woli – Króli). Gdzie, do jasnej stajenki, podziali się pastuszkowie?! Otóż nie ma ich. Nie pasują do obecnego wizerunku świata i do tego, jak jesteśmy gotowi spostrzegać sami siebie. W jakiś sposób jesteśmy w stanie przyjąć Świętą Rodzinę (jeśli jeszcze wmówimy sobie, że Józef była kobietą, to niektórym przyjdzie to bez żadnego oporu), Duch Święty jako „trzeci do pary” wprowadza fajny smaczek do sytuacji no i Jezus, jako pierwsze dziecko narodzone z surogatki – naprawdę, jest światowo. Ale Ci pastuszkowie, którzy pojawiają się jako pierwsi w opisie Bożego Narodzenia, oni psują cały wizerunek. No dajcie spokój, kto chciałby się identyfikować z pastuchami, prymitywnym chamstwem, najniższą warstwą społeczeństwa. Co innego Trzej Królowie, mędrcy ze wschodu – oni bardziej odpowiadają aspiracjom współczesnego człowieka – oświeceni poszukiwacze prawdy, którzy „dary Panu kosztowne złożyli”. Aż dziw, że do tej pory nie zwróciłem na to uwagi, ale na współczesnych kartkach świątecznych coraz częściej pojawiają się wyłącznie tylko Trzej Mędrcy i prowadząca ich gwiazda. Święta Rodzina jest już często zbędna, łącznie z Jezusem, główną postacią Świąt. Ważniejszy staje się oświecony człowiek i jego poszukiwanie Boga, a nie sam Bóg. Co więcej, Święta Rodzina była też pierwszym Kościołem. Wyeliminowanie jej z Bożego Narodzenia też jest symptomatyczne dla współczesnego człowieka, który coraz głośniej twierdzi, że Kościół jest mu niepotrzebny do relacji z Bogiem, czy ogólnie, z siłą wyższą, transcendencją etc.
Są jednak też kartki świąteczne, na których jest tylko Święta Rodzina. I to też jest niepełny obraz Bożego Narodzenia – to niejako symbol Kościoła zamkniętego, który Zbawienie przechowuje wyłącznie dla siebie, kryje Nowonarodzonego przed światem.
Porównajmy to z szopkami, których zwyczaj zapoczątkował św. Franciszek – skromna stajenka, a w niej Maryja, Józef, ubodzy pastuszkowie ze swoim inwentarzem, wieśniacy i Trzej Królowie z dalekich stron – wszyscy na równi oddający cześć Dzieciątku, Temu, które przez proroka zostało nazwane Emmanuelem, Bogiem z Nami. Święty z Asyżu jako pierwszy zamanifestował prawdę, o której współczesny człowiek zapomina – Zbawiciel przyszedł do wszystkich ludzi, niezależnie do ich pochodzenia, poziomu intelektualnego, stanu posiadania czy statusu społecznego. Mało tego, On przyszedł do całego stworzenia, „dzieląc jego trudy i znoje”. I zrobił to tylko z jednego powodu – z miłości.
Rozumiem, skąd wzięło się rozgoryczenie i sarkazm w SMS-ie od mojej koleżanki. Ale jej wypowiedź zawiera bardzo wypaczony obraz Bożego Narodzenia – Bóg „nie zrobił sobie dziecka” i nie zostawił swojego dziecka na pastwę losu, jak chciałaby sugerować moja koleżanka. Nie, po pierwsze Bóg zostawił Maryi możliwość wycofania się z sytuacji i niczego od niej nie wymagał – bez jej „Fiat” nic by się nie wydarzyło. Po drugie, posyłając swego anioła, przekonał Józefa, aby ten podjął właściwą (ale cały czas dobrowolną) decyzję. A gdyby Józef nie podjął się heroicznego wyzwania jakim było przyjęcie i wychowanie cudzego dziecka i narażenie się na pośmiewisko, to Jezus mógłby nie doczekać swoich narodzin, bo los młodej dziewczyny z nieślubną ciążą był w ówczesnym Izraelu nie do pozazdroszczenia. I to jest ten prawdziwy przykład, który idzie z góry – kiedy człowiek współpracuje z Bogiem. Nie pytając, co z tego będzie miał i co go czeka. Współczesny świat ma jednak za nic takie podejście i zarzuca wręcz Bogu nieodpowiedzialność, bo przecież mógł to całe Zbawienie lepiej zorganizować – dla przykładu Święta Rodzina powinna była dostać co najmniej lokum w programie MDM z umorzeniem odsetek, wygodny środek transportu dla ciężarnej Maryi, miejsce na najlepszej porodówce, prywatną ochronę i jakąś solidną ilość złota na wychowanie Syna Bożego. I jak już wspomniałem, najlepiej, żeby to Zbawienie z miejsca rozwiązało za nas wszystkie nasze problemy. Bez wysiłku, bez naszego udziału.
Bóg jednak posyła swego Syna na zupełnie innych zasadach. Wybiera ludzi kierując się jedynym kryterium – że zostanie przez nich otoczony miłością. I tyle Mu wystarcza, aby rozpocząć dzieło Zbawienia. Bóg jednak go nie kończy. Nigdy. Dlatego mamy niejako rację, ze swoimi pretensjami. Ale kierujemy te pretensje pod złym adresem. A to dlatego, że pretensję możemy mieć jedynie do siebie. Bóg bowiem dochodzi ze swoim Zbawieniem do granicy naszej wolności i czeka na naszą odpowiedź. Czeka w stajence, bezbronny i kruchy. Zdany na naszą łaskę, na naszą wiarę lub niewiarę. I dla dokończenia dzieła Zbawienia potrzebuje udziału każdego z nas – Kościoła, który Go przechowa i pokaże światu i każdego z wiernych z osobna, nawet tych najmniejszych z całym ich ubóstwem i ziemskimi troskami, ale także tych oświeconych, poszukujących najwyższej prawdy potęgą umysłu. Każdy jest zaproszony, aby mieć swój udział w dziele Zbawienia.
I tak kontemplując obraz przedstawiony w zwykłej, tradycyjnej bożonarodzeniowej szopce, możemy dostrzec, jak wszystko nabiera sensu. Narodziny, bez których nie byłoby śmierci i Zmartwychwstania, Jezus – jako niewinne dziecko – w centrum wydarzeń, Święta Rodzina, bez której Bóg zdany na wolny wybór człowieka nie miałby się gdzie podziać, wierni wszystkich stanów, którzy są zaproszeni do udziału w Dobrej Nowinie. Wszystko jest na swoim miejscu i nie jest potrzebny do tego żaden medialny show, product placement i dodatkowe gadżety.
A my? Możemy zostawić swoje sprawy jak pastuszkowie i ruszyć na spotkanie Zbawiciela, możemy podążyć w poszukiwaniu prawdy jak Trzej Królowie i w ten sposób dotrzeć do Niego, możemy w końcu poświęcić mu całe swoje życie, jak Józef i Maryja. Każdy sposób jest dobry, każdy z nas ma tu swoje miejsce, jak postacie bożonarodzeniowej szopce. Mamy jednak wybór – możemy uznać to wszystko za marne, wioskowe jasełka i przejść obojętnie. Zatracić się w przedświątecznych i poświątecznych zakupach, polecieć na Kajmany czy inne Kanary lub na narty do Davos. Ominie nas coś cudownego, ale mamy do tego prawo.
Pytanie, co wybierasz Ty? Czy Boże Narodzenie?
I choć to już po Świętach (chociaż nie do końca), życzę każdemu z Was dokonania właściwych wyborów. I wytrwania w nich, wbrew kopniakom otrzymanym od życia. A może nawet jeszcze bardziej z powodu tych kopniaków…
PS. Ścisły okres Bożego Narodzenia trwa zgodnie z tradycją do Święta Objawienia Pańskiego (czyli Trzech Króli), a liturgiczny okres świąteczny – do Niedzieli Chrztu Pańskiego (tym razem będzie to 11 stycznia 2015 r.). Jest jeszcze, trochę czasu na Boże Narodzenie dla każdego z nas…
Już za chwilę Boże Narodzenie, jeden z najważniejszych dni w roku. Jeszcze trwają ostatnie przygotowania, a przedświąteczna bieganina przysłania to, co najważniejsze. A przecież Wigilia to inaczej „czuwanie” – czyli oczekiwanie w czujności, aby nie przegapić tego najważniejszego…
Lubię raz na jakiś czas poczytać opinie osób niewierzących lub „wierzących inaczej” nt. wiary i Kościoła, w tym np. genezy chrześcijaństwa i najważniejszych świąt. Przyznam szczerze, że żarliwa dociekliwość w kwestii wyszukiwania „drugiego dna” w historii chrześcijaństwa, wzbudza we mnie zawsze niewymuszony uśmiech. Rzesze badaczy, ale też i zwykłych ludzi, zadaje sobie od wieków niezwykły trud, którego celem jest przedstawienie dowodów, że całe to chrześcijaństwo to wielka ściema. Przecież koncepcja narodzenia się boga w ludzkiej postaci (i to z niepokalanego poczęcia) powstała na długo przed chrześcijaństwem. Co więcej, kalendarzowa data Bożego Narodzenia nie pokrywa się z rocznicą prawdopodobnych narodzin Chrystusa, tylko z pogańskim świętem zimowego przesilenia, które w starożytnym Rzymie było obchodzone jako Saturnalia, a krajach słowiańskich jako Święto Godowe (bo w końcu co można robić w ciągu najdłuższych nocy w roku? 😉 ). Idźmy dalej, 25 grudnia był dniem święta Mitry – boga słońca, którego kult przywędrował z Indii i Persji, a starożytni chrześcijanie ustalili datę swoich świąt tak, aby przysłonić ten kult, który rozpowszechniał się coraz bardziej w starożytnym Rzymie. I tu się kryje cały dowcip – to wszystko prawda. Tylko w żaden sposób nie umniejsza to doniosłości Bożego Narodzenia!
Dzielni poszukiwacze Prawdy! Przecież w rytuałach, które niejednokrotnie mają pogański i przedchrześcijański rodowód, wyraża się właśnie niemal instynktowne poszukiwanie Tego, Który Miał Się Narodzić. Choinka, podarki, dobre słowo i kończenie wszelkich sporów, ucztowanie, gody, łamanie się opłatkiem, wesołe pieśni – to wszystko ludzka, nieporadna, ale szczera próba wyjścia na przeciw Tajemnicy. Bóg nie tylko zdecydował się zejść na ziemię, ale przeszedł wszystkie niedole wynikające z ludzkiej kondycji – od poczęcia, aż po śmierć. Powierzył się ludziom i ich niedoskonałości. Zaufał człowiekowi, pomimo że wiedział, iż człowiek do tego zaufania nie dorósł. Oto Tajemnica, którą człowiek próbował i próbuje nadal objąć, popadając często w herezje, fanatyzm lub błądząc po manowcach poznania. Oto jest istota tych Świąt. Prawda zbyt prosta, aby niejeden światły umysł nie poddał się pokusie szukania drugiego dna. Jakże trudno jest zaufać…
U progu Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam takiego właśnie zaufania – do Boga i do drugiego człowieka – zaufania przenikającego i łamiącego wszelkie bariery, bezwarunkowego, szczerego. Rodzącego Pojednanie i Miłość. I niech ta Wasza ufność zawsze spotka się z wzajemnością.
Robert „Jester” Krzyszczak
PS 1. Do życzeń dołącza się zapewne reszta rodziny (Kayleigh, Marecki i Piotruś), ale to w domyśle, bo jeszcze wszyscy śpią…
PS 2. Pewnie dorzuciłbym jeszcze życzenia zdrowia, pomyślności etc., ale ja tego życzę zawsze i każdemu, natomiast z każdym rokiem coraz mocniej doświadczam tego, że to wszystko (nawet zdrowie), nie jest źródłem szczęścia…
W ten Świąteczny Czas pozwalam sobie jak co roku na chwilę zadumy nad tajemnicą Bożego Narodzenia. A swymi refleksjami się dzielę, bo uważam że oprócz krótkich życzeń i odśpiewania kolęd oraz ewentualnych efektów ubocznych spożycia zbyt dużej ilości tego czy owego, z tych Świąt powinno nam zawsze pozostać coś więcej.
Zamiast głębokich wywodów posłużę się czymś, co nazywam „teologią codzienną”. Opowiem Wam o zdarzeniu z ostatniej soboty. Otóż wracając z przedświątecznych zakupów, jechaliśmy sobie z Kay jedną z bocznych dróg naszej gminy. W pewnej chwili zauważyliśmy niemal równocześnie na polu, niemal tuż przy drodze, coś co przypominało sylwetkę leżącego człowieka. Z bliska byliśmy już pewni – na śniegu leżał człowiek. Zatrzymałem samochód i podbiegłem sprawdzić co się stało. Młody mężczyzna leżał nieprzytomny, splątany z własnym rowerem. Temperatura -12 st. C, utrata przytomności w tych warunkach to pewna śmierć w ciągu 2-3 godzin. Na szczęście delikwenta udało się docucić bez sztucznego oddychania. Na szczęście, bo zgodnie z podejrzeniami był pijany i zdążył się już zsikać w spodnie. Pozytyw była taki, że nie dostał na rowerze zawału ani udaru mózgu.
Po kilkuminutowej szarpaninie udało mi się go wyplątać z roweru i postawić na nogi. Gość nie kontaktował, co się z nim dzieje, więc nie udało się ustalić się jego personaliów ani miejsca zamieszkania. Wezwałem policję i podtrzymywałem delikwenta, bo każdorazowe pozostawienie go bez podparcia kończyło się wywinięceim przez niego popisowego orła kończonego nakryciem się nogami. W międzyczasie nadeszli miejscowi i razem z nimi udało się z dużym przybliżeniem ustalić personalia mojego „podopiecznego” i uruchomić właściwe „kanały informacyjne” we wsi. Dzięki temu była nadzieja, że zjawią się kuzyni „smakosza” i że trafi on bezpiecznie na miejsce noclegu.
Przez ten cały czas, gdy ja ratowałem (pospołu z innymi) życie delikwentowi, ten próbował się wyrywać, a przypomniawszy sobie o rowerze, jął rwać się do bicia i wymierzał ciosy powtarzając wciąż swoją pijana mantrę „Gdzie mój rower. Kurwa, zostaw mnie. Gdzie mój rower…”. Na szczęście ciosy wymierzał ze skutecznością adekwatną do swego stanu, a nie do siły młodego byczka, którą Bóg ze swej nieodgadnionej Nieskończoności go obdarzył.
Bo sił młodemu nie brakowało – kiedy już został postawiony na nogi, gotów był już do bitki z całą wsią, chociaż bez asysty lądował z powrotem na lodzie. Podtrzymywaliśmy go zatem na siłę, żeby nie siedział na śniegu i nie sztywniał. W jego stanie było to stanowczo nie wskazane – był już sino-blady na twarzy, co oznaczało, ze jest o krok od hipotermii. Wolałem, żeby przeklinał nas w żywe kamienie i wymierzał ciosy, które od czasu do czasu musiałem parować, niż żeby zamilkł lub padł na lód i nabawił się krwiaka mózgu. Dobrze, że napotkani mężczyźni mi pomogli, bo nie wiem czy sam czy dałbym radę.
W końcu przyszli kuzyni delikwenta, wzięli go pod ręce i powlekli do swojego domu. A ten złorzecząc nam i wciąż odgrażając się za swój rower (którego nikt mu przecież nie zabrał), dał się w końcu zaprowadzić na miejsce bezpiecznego noclegu. Był uratowany, a ja mogłem odwołać policję. Choć wątpię, czy kiedykolwiek gość będzie miał świadomość, że był o krok od śmierci i że powinien być wdzięczny Niebiosom za to, że ktoś akurat przejeżdżał lub przechodził tą drogą we właściwym momencie.
Wspominam o tym zdarzeniu w ten świąteczny nie bez powodu. Kiedy usiadłem na chwilę i przemyślałem sobie to zdarzenie, dotarło do mnie, że ten pijany gość to przecież ja. Ile razy byłem przez kogoś ratowany, a stać mnie było jedynie na podobny bełkot „Gdzie jest mój rower?”. Ile razy Bóg zatrzymał się specjalnie przy drodze, aby uchronić mnie przed śmiercią, oczekując ode mnie jedynie tej odrobiny zaufania, jaką powinien mieć ratowany wobec ratownika?
Boże Narodzenie. Bóg wie, że człowiek będzie bronił się przed Zbawieniem na wszystkie możliwe sposoby. Że będzie rzucał się jak pijak w swej pijackiej malignie, że resztkami swej oszołomionej podświadomości, w dziele Zbawienia będzie widział podstęp, spisek i zdradliwe gusła. Dlatego Bóg przychodzi bezbronny, sam ufając bezgranicznie – jako Dziecko. Dalej posunąć się już nie można. Do mnie należy wybór, czy pozostanę tym pijakiem wybudzonym tuż przed zamarznięciem na skraju drogi, bełkoczącym coś bez sensu i rzucającym się na tego, kto podał mu pomocną dłoń, czy też dam się uratować, wytrzeźwieję i zacznę nowe życie.
Boże Narodzenie. Mogę wybierać…
Życzę Wam wszystkim w imieniu swoim i mojej Rodziny
Robert „Jester” Krzyszczak
PS. Te życzenia w tym roku w szczególności dedykuję Andrzejowi, który w szczególny sposób musiał doświadczyć tajemnicy Śmierci, Życia, Miłości i Przebaczenia…
Tak się jakoś przyjęło, że co roku mniej więcej o tej porze wypada złożyć życzenia. W zasadzie wypadałoby je złożyć wszystkim, których się zna lub których się spotyka w tych dniach. Z pozoru najłatwiej złożyć życzenia tym, którzy są nam najbliżsi, których najbardziej lubimy, którzy są dla nas ważni. Ale osobom dla nas ważnym nie wypada życzyć zdawkowo „Wesołych Świąt!”, wysłać krótkiego SMSa z internetowego szablonu czy też pierwszą lepszą kartkę z internetowego serwisu. Od kilku lat próbuje walczyć z trywializacją i desakracją tych cudownych świąt, pisząc do Was te swoje przydługawe „katechezy” i licząc na to, że nie ulecą one w zupełną niepamięć i pozwolą Wam (i mnie samemu) więcej wynieść z Bożego Narodzenia.
Zastanawiałem się ostatnio, czy prawdziwe świętowanie jest możliwe w czasach, kiedy Boże Narodzenie zostało zagłuszone obchodami Święta Mikołaja i choinki (celowo piszę Święta Mikołaja, a nie dnia Świętego Mikołaja, bo Mikołaj ze świętością ma już wspólnego niewiele, a ponadto został rozmieniony na tysiące mikołajów, czyli ludzi którzy sezonowo uprawiają ten zawód).
Czy możliwe jest jeszcze Boże Narodzenie, kiedy wielu ludzi bałamutnie twierdzi, iż jest to tylko data w kalendarzu, ustalona dość arbitralnie przez Kościół, nie znajdująca do końca uzasadnienia w Nowym Testamencie? Czy ma sens świętowanie zdarzenia, które dla wielu ludzi jest tylko faktem z zamierzchłej historii, niemożliwym do dokładnego odtworzenia i zweryfikowania? Czy Święta mogą naprawdę być Świętami, kiedy zamieniono je w gigantyczny jarmark ze świecidełkami, przysmakami i dźwiękiem kolęd w najbardziej kiczowatych wykonaniach? Jak odnaleźć Boże Narodzenie, kiedy otoczka wokół niego już setki lat temu przysłoniła jego istotę?
Cóż, jeżeli zastanowić się głęboko nad tym wszystkim, to całe zamieszanie ma jednak sens. Te wszystkie zwyczaje, rytuały, umieszczenie Świąt pod konkretną datą – to wszystko miało służyć czemuś ważnemu. Miało pomóc nastawić właściwie nasze nieudolne zmysły, oswoić je z czymś przerastającym zwykłe pojmowanie, zsynchronizować nasze umysły ze „świętym czasem”. Oczywiście, człowiek ma to do siebie, że dużo łatwiej podąża za tą bardziej przyswajalną dla zmysłów otoczką, stąd tak łatwo gubimy istotę Świąt – to się zresztą odnosi nie tylko do Świąt Bożego Narodzenia.
Moi drodzy, ja uważam że Święta to właśnie przede wszystkim stan umysłu. Przedziwny stan, bo polegający na świadomym, dobrowolnym maksymalnym przełączeniu tego umysłu w stan bliski zeru – dokładnie tyle, by wciąż być świadomym swego człowieczeństwa, ale nic ponadto. Kiedy wyciszymy swój umysł, pozwolimy dojść do głosu temu, co ten umysł przerasta – jak w adoracyjnej pieśni „Co dla zmysłów niepojęte, niech dopełni wiara w nas”. Kiedy nastąpi to dopełnienie, usłyszymy najpierw cichy śpiew kolęd niesionych przez wsie i miasta, bicie dzwonów, śmiech dzieci, łzy wzruszenia bliskich, którzy być może po wielu latach spotkali się przy wigilijnym stole. Jednak to jeszcze nie ten poziom, musimy ściszyć bardziej – wtedy usłyszymy szepty najszczerszych dobrych życzeń i trzask łamanego opłatka, cichą modlitwę samotnego staruszka, którego nikt nie odwiedził w Święta, płacz głodnych dzieci, które Świąt nigdy nie zaznały i odległe echo tajfunu, który niczym złośliwy demon pustoszy jakiś odległy ląd w wigilijny wieczór. Jeśli to słyszymy, to znaczy że nasz umysł jest cały czas „za głośno”, musimy ściszyć jeszcze bardziej. Tak jak wspomniałem – prawie do zera. Wtedy zda nam się w pierwszej chwili, że nie słyszymy nic. Ale jeśli utrzymamy ten stan umysłu jeszcze przez jakiś czas, możemy usłyszeć jak Niebo styka się z Ziemią, jak świecą gwiazdy, jak sfery niebieskie obracają się coraz wolniej, aż w końcu stają. Czas się zatrzymał. Bóg się rodzi. Nieskończony, wszechmocny i jednocześnie bezbronny – w naszym sercach.
A potem możemy pozwolić, aby powoli wszystko zaczęło wracać. Usłyszymy głos anielskich chórów, zobaczymy przejmującą światłość. Czas zacznie znowu płynąć. Planety i galaktyki wznowią swój odwieczny ruch.
Ale nasz świat będzie już odmieniony…
Ile razy udało się nam przeżyć takie Boże Narodzenie? Czy chociaż raz? Jeśli nie, to może w tym roku, może wreszcie się uda. Bez tego wszystko co uczynimy w tym czasie, nie będzie Bożym Narodzeniem, ale co najwyżej jego rytuałem, zadośćuczynieniem tradycji, mniej lub bardziej udaną cepelią dla ucieszenia naszych zmysłów i zapewnienia sobie poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Bez tego nawet szlachetne gesty miłosierdzia będą tylko sposobem na zapewnienie sobie spokoju naszych sumień. A przecież możemy mieć coś więcej i dzięki temu dawać więcej…
Tego właśnie Wam i sobie życzymy z okazji Świąt Bożego Narodzenia A.D. 2011, abyśmy mogli wszyscy doświadczyć takiego stanu umysłu. Wtedy Bóg będzie mógł rodzić się co dzień, niezależnie od daty w kalendarzu, od udokumentowanych faktów historycznych, pomimo huku bomb i lamentu stworzenia, przysłonięty świątecznym dekoracjami, zakryty szopkami i stosami świątecznych prezentów, a nawet zagłuszany zgiełkiem codzienności. Bóg będący Miłością, zrodzony z Miłości i Miłość niosący światu. Niech rodzi się co dzień.