Władca Pierścieni – moja wojna o Pierścień

Recenzjami i analizami twórczości J. R. R. Tolkiena  zapełniono by niejeden dysk twardy. Z racji niezwykle wielkiego osobistego znaczenia tej sagi dla mnie, czuję się w obowiązku dorzucenia kilku zdań.

„Władca Pierścieni” ma dla mnie wymiar niezwykle osobisty. Na tyle osobisty, że przez wiele lat uniwersalne przesłanie powieści miało dla mnie drugorzędny charakter. Wędrówka bohaterów, na czele z dzielnym hobbitem Frodo, z idyllicznych zakątków Shire przez coraz bardziej mroczne, tajemnicze i pełne niebezpieczeństw krainy Śródziemia, od samego początku miała dla mnie charakter współbieżny do moich osobistych zmagań.  Trylogia należy do tych niezwykłych dzieł, które miałem okazję czytać w okolicznościach wielkiego natłoku intensywnych emocji. Doświadczałem w ten sposób sytuacji, kiedy to emocje ze świata realnego intensyfikowały doświadczenie lektury, a lektura wpływała na moją percepcję rzeczywistości. Takiego stanu doświadczał Bastian, bohater książki Michaela Ende „Niekończąca się opowieść”. W moim wypadku lektura „Wyprawy” zbiegła się z uczuciowymi zawirowaniami (pierwsze miłości), śmiercią bliskich osób i to wszystko zanurzone w klimacie jesienno – zimowej szarzyzny, która niemal pochłaniała całe światło i radość życia. Zasypiałem nad lekturą, kiedy za oknem zawodził nocny wiatr i budziłem się o ponurym świcie. Idąc na skróty z moje miejscowości do Lublina, brnąłem przez puste pola, tonące we mgle tak gęstej i zimnej jak ta nad starymi Kurhanami, w których hobbici omal nie pozostali na zawsze. Zacinająca jesienna słota w ciemną noc przypominała zdarzenia na Wichrowym Czubie, kiedy to Frodo został okrutnie zraniony przez Wodza Nadzguli – zraniony na zawsze, gdyż żadna moc w Śródziemiu nie mogła do końca tej rany uleczyć. We śnie uciekałem przed mrocznymi Dziewięcioma Jeźdźcami, czując niemal na karku oddech ich potwornych wierzchowców. Wraz z hobbitami cieszyłem się chwilami wytchnienia w Rivendell, bo akurat ten fragment lektury zbiegł się z chwilami radości w prawdziwym życiu. Tak samo jednak jak w książce, chwile radości w życiu były krótkie. Z bezpiecznego zacisza trzeba było ruszyć w gęstniejącą grozę, podjąć nowe wyzwania. Klaustrofobiczna wręcz groza podziemnego królestwa Morii była dla mnie niczym setki życiowych trosk zamykających mnie w potrzask, z którego cudem udawało się zbiec, choć nie bez ofiar. Każda łza wylana przez bohaterów nad utraconymi przyjaciółmi, był moją łzą, każde zwycięstwo nad siłami zła było i moim zwycięstwem. Upiorne spojrzenie oka Saurona, władcy złych mocy, wwiercało się także w moją duszę i tak samo jak Frodo, musiałem przed nim uciekać.  To niemal permanentne uczucie zagrożenia, osaczenia przez zło, które coraz zuchwalej sobie poczyna i coraz bardziej niepokonane się wydaje – tego nie da się zapomnieć. Podobnie jak nieodpartego wrażenia, że życie każdego dnia stawia nam jakiś Pierścień Władzy, mami nasz wzrok iluzją czegoś, co pozornie rozwiąże wszystkie nasze problemy. Bohaterskie czyny w trakcie wielkich, epickich bitew były natchnieniem do pokonywania moich przeciwności, tak jak i zacięty upór Froda i jego przyjaciela Sama, którzy we dwóch tylko podjęli się dokończenia straceńczej misji.

Podobnie jak Frodo, nie wyobrażałem sobie w pewnym momencie, że ta historia może mieć typowe szczęśliwe zakończenie. Tylko ponosząc wielkie ofiary, można pokonać Zło. Uratować świat, ale już nie dla siebie. Nawet zaś ratując świat, pokonując zło, trzeba mieć świadomość, że to zwycięstwo nie jest na zawsze. Na koniec zaś przyjdzie nam zostawić wszystko i wszystkich, których kochaliśmy i dla których walczyliśmy. Ale jak to ujął Gandalf Czarodziej w jednym z ostatnich zdań powieści „Płaczcie, bo nie wszystkie łzy są złe”. Dlatego choć Frodo i wielu innych zapłaciło wielką cenę za uratowanie świata, nie sposób nie uśmiechnąć się wraz bohaterami przez łzy, czytając zakończenie historii. Tak czy inaczej przyznam się, że pożegnanie w Szarej Przystani było dla mnie jednym z najtrudniejszych w życiu. Chociaż to tylko książka, proza do której można wrócić. Wracałem, nawet kilkadziesiąt razy. Choć zacząłem dostrzegać także uniwersalny wymiar powieści, to jednak nadal nie mogę powstrzymać śmiechu, łez a nawet strachu dzielonego z bohaterami.

Tolkien dokonał rzeczy niezwykłej. Napisał nie tyle powieść fantasy, ile zdaje się że dokonał wejrzenia w świat rzeczywiście istniejący w jakimś innym wymiarze. To wrażenie zostało dodatkowo spotęgowane przypisami do III tomu, w których opisane zostały do końca zostały losy wszystkich bohaterów oraz zostały opisane w skrócie dzieje Śródziemia, jego geografia i mitologia. Czytając tę „powieść po powieści” miałem wrażenie, że oto uzyskałem wgląd w inny świat podobnie jak autor. To nie jest powieść – to zapiski archeologa i kronikarza Śródziemia. Dzieła zebrane i zredagowane już po śmierci autora („Silmarillion”, „Niedokończone opowieści”, „Dzieci Hurina”) jeszcze bardziej utwierdzają mnie w tym sądzie.

Tak sobie myślę, że J. R. R. Tolkien nie umarł tak po prostu. W pewną ciemną, sztormową noc został zabrany z małej przystani pośród klifów zachodniej Anglii. Biały okręt ze srebrnymi żaglami zabrał go jak starego Bilba Bagginsa na Zachód. Płynąc w tamtym kierunku po wielu dniach żeglugi poczuł na swej starej twarzy powiew ciepłego wiatru i zobaczył tonące świetle brzegi Błogosławionej Krainy.

Wierzę, że kiedyś tam właśnie się spotkamy. Pan Tolkien, jego przyjaciel C.S. Lewis, Gandalf, poczciwy Bilbo, Sam, Frodo, elf Legolas i krasnolud Gimli a z nimi ja, być może moi synowie i wielu nam podobnych. Usiądziemy wygodnie, wyciągniemy fajki, nabijemy wybornym tytoniem z Południowej Ćwiartki i będziemy opowiadać sobie cudowne historie, wspominać dawno minione troski, z uśmiechem pykając fajkami i wypuszczając z nich kółka wonnego dymu. Nie będziemy się z niczym śpieszyć. Przecież będziemy mieć całą wieczność.

Dodaj komentarz