To było 20 lat temu. W zasadzie rocznica minęła w zeszłym tygodniu, ale ostatnie dni urlopu, a potem rozgardiasz związany z początkiem szkoły sprawił, że dopiero dziś znalazłem chwilę, aby jakoś to sobie poukładać.
20 lat temu poślubiłem moją Żonę, miłość mego życia. Pamiętam, że tamtego pamiętnego dnia, 30 sierpnia 1997 roku byłem przejęty, ale jednocześnie spokojny. Modliłem się do Ducha Świętego, bo wiedziałem, że jeśli mi przyjdzie o własnych siłach, w pełni świadomie wypowiedzieć słowa przysięgi małżeńskiej, to zaschnie mi gardle, a mój język odmówi posłuszeństwa. Nie bałem się. Wiedziałem, że porwaliśmy się na coś, co było wielką niewiadomą, ale jednocześnie byłem pełen naiwnej, szczeniackiej wręcz nadziei, że jesteśmy w stanie temu sprostać. Z perspektywy czasu stwierdzam, że nie byłem wtedy gotowy na małżeństwo. I uważam, że nigdy nie jest się na nie do końca gotowym. To jest wyprawa w nieznane, jak pierwsze wejście na Mount Everest, pierwszy rejs Kolumba do Ameryki albo pierwsza ekspedycja w głąb amazońskiej dżungli. Zresztą, wszystkie te rzeczy przy małżeństwie to przedszkolna wycieczka. Nie da się oszacować ryzyka ani możliwych zysków. I nie ma sensu tego robić. Najważniejsze jest, że na tę wyprawę wyrusza się we dwoje. Liczy się więc jedynie to, aby jedno nie zgubiło tego drugiego po drodze.
Już 20 lat trwa to nasze wspólne wędrowanie. Wiele razy było bardzo trudno. Stawaliśmy nie raz przed przeszkodami z pozoru nie od przejścia, ocieraliśmy się o krawędzie przepaści. Straciłem rachubę, ile mniejszych i większych kryzysów przeszliśmy. Powiem szczerze, gdybyśmy polegali wyłącznie na swoich wątłych siłach, już dawno wszystko byśmy popsuli. Wiem, że ja w naszym związku „dałem ciała” niezliczoną ilość razy. Jednak Bóg uparcie skleja, to co w natłoku codzienności psujemy. Tak, bez bożej pomocy, której doświadczyliśmy wiele razy w naszym małżeństwie, nie wytrwalibyśmy tych 20 lat. Przetrwaliśmy i trwamy nadal, bo tamtego dnia, 20 lat temu prosiliśmy Boga, aby uświęcił nasz związek. Dziś mamy dwóch wspaniałych synów i wciąż chcemy być razem. I kochamy się mocniej, bo jesteśmy silniejsi i mądrzejsi o te 20 lat wspólnej podroży.
„Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela” – nigdy nie była to dla mnie czcza formułka, ale wydaje mi się, że do jej pełnego zrozumienia dorasta się przez całe małżeństwo. Z upływem coraz bardziej do mnie dociera, jak wielkie zadanie powierzył mi Bóg 20 lat temu i jak wiele jeszcze muszę zrobić, aby je wypełnić. Tak naprawdę mam uczucie, że wciąż jesteśmy z Kay na początku naszej drogi. I to jest cudowne…