Obejrzeliśmy wczoraj z żoną najnowszą produkcję Marvela „Thor: Love & Thunder” i w pełni szczerze, bez pozowania tutaj na znawcę kina, który w pogardzie ma wszelkie blockbustery, mogę napisać: Ten film wymiata!
Martin Scorsese może sobie mówić, że produkcje Marvela to antykino i bezwartościowa, popkulturowa papka, ale ta historia mnie po prostu urzekła. Owszem, jest tu pełno komiksowej tandety i niemal wszystko, łącznie z jakąkolwiek psychologią postaci jest rysowane grubą kreską, czy jak kto woli, ciosane toporem (czasami dosłownie), ale film wywołuje prawdziwe emocje – a oto przecież przede wszystkim w kinie chodzi. Więc kiedy ma być śmiesznie, to jest śmiesznie, kiedy ma być smutno, to jest smutno, a kiedy przychodzi nam kibicować bohaterom walczącym z siłami zła, to zaciskamy dłonie na poręczach fotela z emocji. I tak tak powinno być przy oglądaniu filmów o superbohaterach.
Kolejna odsłona przygód Thora niczego nie udaje, ale autorom udało się pomiędzy całym ciągiem epickich scen i fajerwerkiem efektów specjalnych przemycić wątek najważniejszy – dojrzewanie. Tak, Thor, bóg (może nie najwyższej kategorii, ale jednak), który na własne oczy widział przemijanie całych tysiącleci, który pokonał tysiące demonów i uśmiercił samego Thanosa, zabójcę połowy wszechświata, sam jeszcze nie dojrzał do budowania prawdziwej relacji. I cała historia jest właśnie o dojrzewaniu Thora do miłości – a to oznacza nie tylko gotowość do wzięcia pełnej odpowiedzialności za drugą osobę, ale również pełne przyzwolenie na to, że tę osobę można utracić.
Więc oczywiście można się doszukiwać nielogiczności scenariusza, można wytykać nieco drewniane dialogi pomiędzy bohaterami, można czepiać się, że pomiędzy głównymi bohaterami, czyli Thorem i Jane Foster nie ma tej chemii, która była w dwóch pierwszych cześciach, ale to naprawdę nie ma znaczenia, gdyż w całej historii nawet to pewne „zmęczenie materiału” ma swój sens, którego nie zdradzę, by nie spoilerować tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.
No i przede wszystkim film ma kilka takich momentów, które po prostu wywołują ciary na plecach. Przede wszystkim chodzi o te chwile, kiedy pojawia się muzyka – a wszystkie najlepsze sceny są podbite przebojami Guns’n’Roses. To naprawdę działa, i to jeszcze jak. Szczególnie w kulminacyjnej scenie zbiorowej, w której pojawia się „November Rain”. Ta scena sama w sobie zresztą najbardziej zapadła mi pamięć, a szczególnie jeden obraz: asgardzka dziewczynka, która za sprawą mocy użyczonej jej od Thora, w trakcie walki z hordą demonów używa jako broni królika-przytulanki (tak, tak), z którego strzelają potężne błyskawice. Autentycznie po policzkach płynęły mi łzy, gdyż pomyślałem o tych wszystkich dzieciach krzywdzonych na Ukrainie, w slumsach i favelach i wszelkich innych miejscach niedoli na świecie, w których doświadczane są przez głód i wojnę, zniewolonych, wykorzystywanych, deprawowanych… I pomyślałem sobie, że te dzieci jak ta dziewczynka też mogą dostać swoją supermoc, by przeciwstawić się prześladującym je demonom. Nie wiem, czy autorzy filmu świadomie tak skomponowali tę scenę, ale u mnie właśnie takie odczucia wywołała.
Lubię te tradycyjne, czasem nawet lekko tandetne filmy o superbohaterach, gdyż one dają nadzieję. I w tym sensie są one (a przynajmniej „Thor: Miłość i Grom” takim filmem jest na pewno) bardzo chrześcijańskie w swoim przesłaniu i mam tu na myśli to, co jest rdzeniem chrześcijaństwa, czyli nadzieja i miłość. A miłość to nie uczucie, nie ulotna emocja, ale postawa, do której się dorasta przez całe życie. Do bycia synem, bratem, przyjacielem, partnerem, mężem, a w końcu także rodzicem, trzeba dorosnąć.
I chyba o tym jest ten film. To znaczy jest też również o prawdziwie gorącym związku, z którego poczyna się chłopiec, o epickich walkach, o nietypowym parku tematycznym i o niestandardowych środkach transportu kosmicznego, o próżnych bogach, o ludzkich błędach i ich naprawianiu, o przebaczeniu i odkupieniu i pewnie jeszcze o paru innych sprawach, mniej lub bardziej ważnych. Ale to już musicie zobaczyć sami. Ja w każdym razie polecam.