#1/365: Od nowa

Moje konkluzje dotyczące sytuacji społecznej i politycznej, ekologii czy obserwacje dotyczące natury ludzkiej są nadal aktualne. Nie dlatego, że taki ze mnie geniusz, ale po prostu rok temu udało mi się uchwycić sens niektórych zjawisk nadzwyczaj trafnie, tak jakby coś w moim układzie nerwowym rezonowało odpowiednio, aby przetworzyć drgania obserwowanego świata, a nawet w jakimś stopniu antycypować to, co się wydarzyć miało wydarzyć. Pytania i tezy stawiane w kolejnych artykułach z 2019 roku #9/366: Nie-dziel(a), #12/366: Wisienka., #13/366: Godziny „W” nie będzie?, #19/366: Who will stop the rain?, #20/366: Lanie wody., #23/366: Pusty (K)kościół…, #33/366: Jak Pinokio z konopi, #51/366: Dożynki w kartelu wydają się nadal aktualne, ewentualnie skonkretyzowały się w postaci kolejnych wydarzeń. W sumie nie przewidziałem tylko pandemii i tego, jak bardzo wywróci ona wiele spraw do góry nogami.

Przychodzi czasem w życiu człowieka taki moment, kiedy trzeba otwarcie przyznać się, że poniosło się porażkę, albo przynajmniej nie osiągnęło się celu. To jest taki moment, kiedy warto na chwilę obejrzeć się wstecz, dostrzec, co zrobiło się niewłaściwie. I po dokonaniu refleksji zaprzestać oglądania się na rzeczy minione i wziąć się od nowa do roboty, będąc mądrzejszym o popełnione błędy, ale też wiedzę i doświadczenie, którą udało się w w danym czasie zebrać, nawet zupełnie niezależnie do przedsięwzięcia, które nie wypaliło. Innymi słowy człowiek powinien się uczyć na swoich porażkach, a nie tylko na zwycięstwach. Co więcej, natura ludzka jest tak skonstruowana, że o wiele skuteczniej uczymy się na własnych błędach, zwłaszcza takich, które mocno nas zabolały. Ta prawidłowość działa do tego stopnia, że często jakikolwiek postęp, tak w życiu jednostki, jak i w dziejach całych społeczności, nie jest możliwy bez jakiejś totalnej wtopy. Pewnie wolelibyśmy, aby było inaczej, ale taka już nasza natura.

Niemal rok temu ruszyłem z cyklem blogowym zatytułowanym po prostu „366”, w którym chciałem przez okres jednego roku, dzień po dniu opisywać rzeczywistość, dzieląc się z czytelnikami swoimi refleksjami, impresjami, anegdotami, a czasem dość osobistymi wspomnieniami. Udało mi się utrzymać regularność wpisów tylko przez niespełna miesiąc. Potem z powodu prac dorywczych, wyjazdów wakacyjnych, problemów zdrowotnych, a w końcu natłoku wyjazdów służbowych zaległości we wpisach do blogu zaczęły narastać w błyskawicznym tempie, aż w końcu nakryły mnie stosem karteczek z notatkami z kolejnych dni, szkicami kolejnych artykułów i dziesiątkami nieobrobionych zdjęć. Jeszcze w pierwszych tygodniach nowego roku próbowałem zmierzyć się z uporządkowaniem tego wszystkiego i uzupełnieniem bloga wstecz, chyba bardziej dla siebie samego, niż reszty świata. Ale po nieudanej próbie rekapitulacji tej nieuporządkowanej treści i wyłożeniu się na projekcie „cyklu w cyklu” pt. „Siedem” (który miał być czymś na kształt rekolekcji wielkopostnych, nie tylko dla wierzących), dałem sobie spokój. W moim przypadku z różnych powodów czas lockdownu zupełnie nie sprzyjał uporządkowanej aktywności twórczej. A potem zaczęła się najdziwniejsza kampania prezydencka w dotychczasowych dziejach Polski i żółta rewolucja Szymona Hołowni. Ale o tym za chwilę.

W ostatnich dniach znowu usiadłem do swojego bloga, z zamiarem zmierzenia się ze swoją porażką. Nie dotrzymałem zobowiązania danego samemu sobie, że będę regularnie i w sposób w miarę uporządkowany komentować rzeczywistość. Wiem, że były osoby, które czekały na moje kolejne wpisy, gdyż znajdowały w nich coś istotnego, inspirującego lub po prostu zabawnego. Więc te osoby również w jakiś sposób zawiodłem… Jeszcze raz rozważałem próbę uzupełnienia zaległości, ale widząc ogrom pracy do wykonania z jednej strony oraz konstatując, że główną moją motywacją tej pracy byłoby zaspokojenie własnej próżności, dałem sobie spokój. Czas przyznać się, że projekt „366” zawaliłem niemal kompletnie. Użycie słowa „niemal” nie jest próbą samousprawiedliwiania się – uznałem, że niektóre rzeczy jednak były całkiem niezłe. Do stwierdzenia takiego doszedłem po przeczytaniu swoich wpisów z lipca, sierpnia i września zeszłego roku – większość z nich nie utraciła nic ze swojej aktualności. Moje konkluzje dotyczące sytuacji społecznej i politycznej, ekologii czy obserwacje dotyczące natury ludzkiej są nadal aktualne. Nie dlatego, że taki ze mnie geniusz, ale po prostu rok temu udało mi się uchwycić sens niektórych zjawisk nadzwyczaj trafnie, tak jakby coś w moim układzie nerwowym rezonowało odpowiednio, aby przetworzyć drgania obserwowanego świata, a nawet w jakimś stopniu antycypować to, co się wydarzyć miało wydarzyć. Pytania i tezy stawiane w kolejnych artykułach z 2019 roku #9/366: Nie-dziel(a), #12/366: Wisienka., #13/366: Godziny „W” nie będzie?, #19/366: Who will stop the rain?, #20/366: Lanie wody., #23/366: Pusty (K)kościół…, #33/366: Jak Pinokio z konopi, #51/366: Dożynki w kartelu wydają się nadal aktualne, ewentualnie skonkretyzowały się w postaci kolejnych wydarzeń. W sumie nie przewidziałem tylko pandemii i tego, jak bardzo wywróci ona wiele spraw do góry nogami. No i oczywiście rok temu Władysław Kosiniak-Kamysz jawił mi się jako rozsądny kandydat na prezydenta, który mógłby połączyć siły opozycyjne. Ale już w felietonie #50/366: Peron 9 i 3/4 nawiązując do V części przygód Harry’ego Pottera dostrzegałem miałkość opozycyjnych propozycji wobec działania Ministerstwa Magii kontrolowanego przez Lorda Kaczymorta, wskazując jednocześnie na brak kogoś na miarę Zakonu Feniksa. Jak się okazało, taki ktoś się pojawił. Tym kimś był Szymon Hołownia i ruch społeczny, zainicjowany wokół jego kampanii.

Odbiegając od trafności moich przemyśleń z zeszłego roku, stwierdzam, że Szymon Hołownia to najlepsze co przytrafiło się polskiej polityce od bardzo wielu lat. I to zupełnie niezależnie od tego, czy nie okaże się polityczna efemerydą i czy on i jego ruch odniesie wymierny sukces polityczny. Szymon już przez samo wejście do polityki i swoją kampanię prezydencką spowodował, że znaczna część społeczeństwa zaczęła sobie na nowo zadawać podstawowe pytania dotyczące funkcjonowania w społeczeństwie. Słowa, które do tej pory były pustymi hasłami, takie jak: „demokracja”. „obywatel”, „konstytucja”, „państwo”, „społeczeństwo”, „polityka”, „wybory”, „bezpieczeństwo narodowe”, „wspólnota” nagle nabrały konkretnej treści właśnie dzięki Szymonowi, który tę treść zaczął wypełniać. Najpierw on, potem eksperci zaproszeni przez niego współpracy, a w końcu dziesiątki tysięcy wolontariuszy i sympatyków, uczestniczących na żywo w spotkaniach online z Szymonem, dyskutujących żywiołowo w mediach społecznościowych, przekonujących w realu swoje rodziny, przyjaciół, znajomych, czy wreszcie uczestniczących w akcjach społecznych organizowanych przez lokalne sztaby wyborcze. I wpłacających czasami swoje ostatnie grosze na obywatelską kampanię Szymona. Wyzywani i wręcz wyszydzani przez zwolenników wszystkich ugrupowań politycznych, od lewa do prawa, nazywani żółta sektą, żółta zarazą, słupami i naiwnymi owieczkami. Oni jednak nie ustali, bo nie ustawał nawet na chwilę Szymon, wraz ze swoim sztabem deklasując momentami konkurencję kolejnymi pomysłami. To był ten Zakon Feniksa. I chociaż Szymonowi nie udało się przełamać partyjnego duopolu i wejść do II tury wyborów (co niemal na 100 gwarantowałoby zwycięstwo w wyborach), to żółta rewolucja otrzepała się po porażce i bierze się do roboty. Żeby od nowa zmieniać Polskę*. Nie myśląc o perspektywie najbliższych wyborów i jednej czy dwóch kadencji, ale o pokoleniu. Nowy ruch społeczny i stowarzyszenie, wokół którego będzie działał nazwano „Polska 2050”. Bardzo podoba mi się taka perspektywa myślenia – działać na rzecz pozytywnej zmiany tu i teraz, mając w świadomości świat, jaki chce się zostawić swoim dzieciom i wnukom. Podoba mi się to na tyle, że wedle swoich skromnych możliwości zaangażowałem się po raz pierwszy w życiu w kampanię wyborczą, a teraz będę chciał dołożyć swoją cegiełkę do działania nowego ruchu. Nie wiem jeszcze, jak znaczący będzie to udział, ale po raz pierwszy w życiu mam 100% pewności, że warto. Dlatego, że ten ruch nie może przegrać. Nie dlatego, że zmiecie polityczną konkurencję, ale dlatego, że otwiera ludzi na myślenie, że to nie o zmiecenie konkurencji tu chodzi. Bo przecież chodzi o Polskę, o wspólnotę, o nasze wspólne troski i radości, a nie o to, kto komu mocniej dokopie.

To wszystko doprowadziło mnie do ostatecznej decyzji – zamykam projekt „366”. Były to dla mnie cenne doświadczenie, choć wypełnione goryczą porażki. Otrzepałem się, przemyślałem i dziś ruszam od nowa z projektem „365” – kolejny rok migawek ze mojego stanu umysłu, w reakcji na różne sprawy. Ale tym razem nie upieram się przy formie pisanej. Czasem pojawi się tekst, czasem krótki filmik lub wręcz relacja na żywo, czasem podcast albo zdjęcie z krótkim opisem. Ważne jest, aby było to dzień po dniu, niezależnie od okoliczności. Mam nadzieję, że za rok będzie co świętować. I bardziej niz swój blog mam tu na myśli sytuację w naszym kraju i na świecie**, a przede wszystkim rozwój ruchu Polska 2050. Ale nie mam nic przeciwko temu, by i ten mój, mało znaczący projekt wypalił***.

*_Założenie we wrześniu 2019 roku Fundacji „Polska Od Nowa” przez Szymona Hołownię i Michał Kobosko wskazuje na dalekowzroczność myślenia – tak jakby od razu panowie wiedzieli, że niezależnie od wyniku wyborczego będzie potrzebna formalna organizacja, która podtrzyma energię społeczną wyzwoloną w czasie kampanii. Poza tym świadczy to o świetnej intuicji w zakresie nazywania rzeczy – ta gra słów, która może oznaczać „od nowa” czyli od początku, na nowo, jak i „odnowa”, czyli odnowienie, naprawa, przebudowa, remont, ulepszenie. Tak jakby założono od razu pewną elastyczność, bo przecież zrobienie domu „od nowa” nie powinno oznaczać wyburzania lub wysadzania w powietrze całego gmachu. Zwłaszcza, że mieszkają w nim ludzie.

**_ W pierwszej kolejności jednak czeka nas głosowanie 12 lipca. Wybór kiepski, gdyż żaden z kandydatów nie zbliża się nawet do poziomu, jaki ustalił Szymon. Żaden z nich nie stanowi gwarancji ustabilizowania sytuacji społeczno-politycznej w Polsce. Ale z dwojga złego wolę zagłosować przeciw wyborowi Andrzeja Dudy na kolejne 5 lat. Według wszelkich racjonalnych przesłanek Rafał Trzaskowski byłby bardziej niezawisły w swych decyzjach niż obecny prezydent, chodzący na smyczy prezesa PiS. I nie byłaby to niezawisłość od zdrowego rozsądku. Osobiście uważam RT za typowego zdolnego, ambitnego i miejscami do obrzydliwości elastycznego polityka, ale przynajmniej można być prawie pewnym, że na pewne rzeczy, takie jak deptanie Konstytucji i instytucji państwa prawa ten polityk się nie zgodzi. A to mimo wszystko coś znaczy.

***_ wraz z tym projektem startuje moja nowa strona na FB, która będzie agregować różne przejawy aktywności twórczej oraz działalności społecznej, nie tylko mojej, ale także tej, którą uznam za wartą promowania. Tym samym mój profil prywatny na FB uwalniam niniejszym od polityki i innych tego typu spraw i generalnie zdecydowanie będę ograniczać aktywność na tym profilu do podzielenia się od czasu do czasu jakąś prywatną radością lub troską.

#1: Stare chińskie porzekadło.

Sobota. Dzień równie dobry, jak każdy inny, aby zacząć coś nowego. Choć jest w sobocie coś szczególnego, coś na granicy przesądu, intuicji i racjonalności, co czyni sobotę dniem szczególnym. Mój brat, będący z natury człowiekiem czynu, zwykł to ujmować w prostych słowach „Jak się coś w sobotę zacznie, to na pewno się kiedyś skończy”. Wprawdzie odnosił on to zdanie przede wszystkim do rozmaitych prac „okołodomowych”, zwłaszcza tych, z którymi prawdziwy mężczyzna, głowa rodziny, musi się raz na jakiś czas zmierzyć, pomimo genetycznej wręcz niechęci (1), a których niewykonanie zgodnie z opinią wyrażoną (zazwyczaj dość kategorycznie) przez drugą połowę małżeńskiego stadła grozi ostatecznym kataklizmem, przy którym globalne ocieplenie wydaje się fraszką (2) – myślę jednak, że przy zachowaniu całej licentia poetica można powiedzenie mojego brata odnieść również do każdego projektu, który powinien mieć jakiś początek, sensowną kontynuację i zakończenie we względnie przewidywalnym terminie. Uznam więc arbitralnie, że sobota 20 lipca jest datą w sam raz do rozpoczęcia realizacji mojego pomysłu, obliczonego na 366 dni. Czyli dokładnie na rok. Zgadza się, rok 2020 jest przestępny.

Zatem od dziś, codziennie przez 366 dni będę składał te kilka, kilkanaście, radziej kilkadziesiąt zdań. „Bez żadnego trybu”, przywołując „klasyka” – raz będzie to reportersko-publicystyczne podsumowanie dnia, innym razem krótka impresja, a czasem jakaś dłuższa refleksja. Nie wiem na ile będzie miało to charakter typowego bloga, czyli cyfrowego dziennika, a na ile będzie to ciążyło w kierunku cyklu minifelietonów, bo nie czynię w tym zakresie żadnych założeń, poza definitywnym postanowieniem tej codziennej regularności. Wprawdzie jestem bardzo nieufny wobec siebie w przypadku takich postanowień – nie wyszło mi już 2 lata temu z układaniem cyklu artykułów zapowiadanych tutaj na JesterZone, gdyż zacięła się wtedy we mnie machina słownej kreacji i długo nie mogła się na dobre odblokować. Słabo wyszedł mi start na YouTube, bo niestety pomysły na treści zupełnie nie szły w parze z możliwościami realizacyjnymi i z braku czasu musiałem rzecz zarzucić mimo szumnych deklaracji. Ale podobno do 3 razy sztuka…

Niektórzy twierdzą (a ja się z nimi nieskromnie zgadzam), że umiejętność operowania słowem, zarówno tym mówionym, jak i pisanym jest moim szczególnym darem. Pozwolę sobie w tym zakresie nawet na większe samochwalstwo. Otóż ś. p. pan Bohdan Wagner (3), wieloletni Dyrektor VII LO w Lublinie, którego we wdzięcznej swej pamięci zachowam do końca życia (4), powiedział zaraz po tym, jak na jego prośbę wygłosiłem krótkie oficjalne przemówienie do audytorium liczącego ponad 500 osób, że zawsze uważał mnie za jednego z najlepszych mówców, jakich spotkał. Pan Dyrektor miał rzadki dar odnajdywania w człowieku jego najmocniejszych stron, przy czym potrafił o tym powiedzieć bez używania gładkich komplementów (podobnie jak nie owijał w bawełnę, udzielając konstruktywnej krytyki). Dlatego tamte jego słowa cały czas traktuję jako wielkie zobowiązanie, by zawsze starać się trzymać wysoki poziom swoich wypowiedzi (5). Wspomnianą okoliczność mojego krótkiego publicznego wystąpienia przywołuję jednak jeszcze z innego powodu. Słowa uznania od pana Dyrektora usłyszałem po przemówieniu, które podsumowałem starym chińskim porzekadłem. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że pozwoliłem sobie na ukryty żart w stylu licealnych wygłupów, na które pan Dyrektor przymykał oko – otóż starożytne chińskie porzekadło wymyśliłem na 3 minuty przed wyjściem na mównicę. Brzmiało ono „Jeśli zaczynasz coś wielkiego i nie wiesz, od czego zacząć, po prostu zacznij”. Jak się okazało, nieświadomie wtedy sparafrazowałem myśl Konfuncjusza, czy kogoś równie znaczącego dla chińskiej kultury (6).

Więc po prostu zaczynam i za 365 dni zobaczymy co z tego wyszło…

(1) Do katalogu tych prac, od których podobno zależy los całej ludzkości, zalicza się powieszenie nowych karniszy w salonie, remont łazienki, zamontowanie podwieszanych donic na kwiaty na balkonach, postawienie pergoli w ogrodzie czy też splanowanie ziemi pod klomby kwiatowe. Ponieważ chyba jeszcze żaden facet nie odważył się tych prac nie wykonać, nie wiadomo czy zaniedbanie to rzeczywiście doprowadziłoby do globalnych konsekwencji.

(2) Wśród listy potencjalnych klęsk, grożących w razie zaniechania prac wskazanych do wykonania mężom przez żony wymienia się również postnuklearną zimę, tsunami oraz zderzenie Ziemi z wielka asteroidą. W każdym razie chodzi o skalę zagrożeń, których każde stworzenie, nie będące prostym jednokomórkowcem lub Chuckiem Norrisem nie może zwyczajnie zlekceważyć.

(3) To już ponad 2 lata, jak pan Dyrektor pożegnał się z nami i udał się na bardziej szacowną placówkę.

(4) Chyba, że wcześniej moje synapsy wykończy jakiś podejrzany typ o nazwisku Alzheimer lub Parkinson (nie znam gości, ale nic dobrego o nich nie słyszałem), ewentualnie ich koleżanka po fachu Demencja (Swoją drogą, co to za imię?! Nie mogli jej dać Letycja, Lukrecja czy po prostu Katarzyna?)

(5) Oczywiście starania to jedno, a ich efekt to już zupełnie inna para kaloszy. A nawet zupełnie inna część garderoby.

(6) Nadal nie ustaliłem, czyją mądrość wtedy sparafrazowałem. Wiem, że na pewno był to ktoś łebski i pochodził z Chin. I ponad wszelką wątpliwość nie nazywał się Huawei ani Xiaomi, ani nawet Mao Zedong, więc chyba zdanie było rzeczywiście odpowiednio starożytne.