Zapiski Dobrego Łotra

„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.

Nie jest łatwo recenzować utwór napisany przez kogoś, kogo się zna osobiście, kogo się ceni i przede wszystkim, komu się wiele zawdzięcza. Przed takim zadaniem przyszło mi stanąć w wypadku „Zapisków Dobrego Łotra” autorstwa Andrzeja Mathiasza.

Andrzeja poznałem niemal równe 21 lat temu, zostając aktorem – amatorem (z akcentem na „amatorem”) w nowo powstającym Teatrze „Projekt”, którego Andrzej był pomysłodawcą, reżyserem i spiritus movens. Uczestnictwo w „Projekcie”, zarówno za sprawą spotkanych tam ludzi, jak i charyzmy samego Andrzeja, miało i mieć będzie nieodwracalny wpływ na moje poczucie estetyki oraz prywatne poszukiwania artystyczne i nie tylko. Siłą rzeczy recenzja ta będzie przykładem zdwojonego działania zasady nieoznaczoności Heisenberga – nie dość, że już przez samo pisanie recenzji (czyli „pomiar”) wpływam na swój osąd (czyli „wynik”), to jeszcze podchodzę do tego pisania z zasobem pojęciowym (czyli „narzędziem pomiarowym”) wyskalowanym na przedmiocie recenzji (czyli „mierzonym zjawisku”). Cóż, widać tak być musi…

Tak być musi również dlatego, że podchodzę do tego dzieła jako czytelnik, a nie jako krytyk. A jako czytelnik zazwyczaj postrzegam dany utwór w kontekście całej twórczości autora, a także w dużo szerszym kontekście, który można by nazwać „tłem aksjologiczno – pojęciowym”, określanym między innymi przez zbiór dzieł w jakiś sposób podobnych, przybliżających nam podobne tematy, czy też, ujmując inaczej,  podejmującym podobne wyzwania.

„Zapiski Dobrego Łotra” według mnie są właśnie przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym przez Andrzeja. Komu, czemu? Myślę, że przede wszystkim sobie. A zaraz potem Bogu. A następnie każdemu czytelnikowi. Hmm, a może kolejność powinna być odwrotna? To chyba bez znaczenia. Jest to wyzwanie i już.

Jak można wyzwać siebie i Boga jednocześnie? Zadając pytania. Jedne trudne, leżące u podstaw aksjologii i ontologii, inne z pozoru dziecinne, by nie rzec „debilne”. Pytania o podstawy wiary, o sens  wartości podstawowych (?) dla społeczeństwa i jednostki, ze sztandarowym „Bóg, Honor, Ojczyzna” na czele, o miłość, o życie, wszechświat i całą resztę. Ale autor nie poprzestaje na pytaniach. Poszukuje odpowiedzi i próbuje ich udzielać. Ale każda odpowiedź okazuje się albo głupia i nic nie wyjaśnia, albo albo rodzi dziesięć nowych znaków zapytania. I tak jak tytułowy Dobry Łotr, wiemy i rozumiemy coraz mniej…

Kimże jest tytułowa postać? Pierwsze skojarzenie zawiodło mnie do sceny z Ewangelii św. Łukasza, który to wspomina o skruszonym złoczyńcy, proszący o łaskę Zbawiciela, ukrzyżowanego. I skojarzenie to wyprzedzało znacznie opublikowanie zapisków przez Andrzeja. Dobry Łotr pojawił się bowiem już wcześniej jako tytułowa postać przedostatniego spektaklu Teatru „Projekt”, zanim grupa zamieniła się w Kinoteatr i zmieniła muzę. Jak się okazało, moje skojarzenie było trafne, ale nie oddaje ono całego sensu postaci. Dobry Łotr jest bowiem „postacią – wytrychem” (i wydaje mi się to lepszym określeniem niż „klucz”) do zadawania niewygodnych pytań, odkrywania niestosownych praw oraz rozgrzeszenia się autora przed samym sobą i przed czytelnikiem. Z czego?

Z niedoskonałości formy, z chropowatości języka, z braku właściwych metafor, z zadawania głupich pytań, z własnej brzydoty, z natręctw, z niechcianych wspomnień oraz z myśli i czynów, wartych Piekła, czy chociażby jakiejś klątwy papieskiej. Jest co rozgrzeszać, ale dzięki temu, że Dobry Łotr jest alter ego autora, to stanowi odpowiednik ostatniej maski, która pozostanie na twarzy aktora, nawet jeśli ten obnaży się całkowicie. Dobry Łotr jest jak kratki konfesjonału, ostatnia bariera która oddziela rozgrzeszającego od rozgrzeszanego. Któż jednak potrzebuje tego rozgrzeszenia? Autor? A może każdy z nas? A może sam Bóg?

Dobry Łotr to bowiem nie tylko sposób, aby osobisty rozrachunek z sobą, światem i Absolutem wziąć w pewien nawias i nadać mu wymiar pewnej metafory – to również przeniesienie osobistych problemów na poziom zagadnień uniwersalnych (i vice versa). Dobry Łotr jest w pewnym sensie „jedermanem”, bohaterem uniwersalnym, którego cząstkę (a może nawet całość) odnajdziemy w sobie samych. I powrócę do mojej myśli, że dla pełnego zrozumienia dzieła, zarówno ono samo, jak i jego autor powinni zostać umieszczeni w odpowiednim kontekście. Wtedy dostrzeżemy, że Dobry Łotr  jest w pewnym sensie wiecznym, bezimiennym podróżnikiem z „Terra Nostra” Carlosa Fuentesa, rozbitkiem z „Wyspy dnia poprzedniego” Eco, bredzi jak pijany Wieniczka jadący z Moskwy do ukochanych, idyllicznych Pietuszek w powieści Jerofiejewa, albo błądzi w swych pijanych retrospekcjach jak Geoffrey Firmin w „Pod wulkanem” Lowry’ego. Jest też Dobry Łotr po trosze także niczym czarodziej Rincewind z pierwszych tomów „Świata dysku” Pratchetta, który przez cały czas próbuje zrozumieć swoje miejsce w historii, w której go umieszczono i idzie mu to z bardzo mizernym skutkiem. A jeśli wczytamy się w liczne odwołania do naszej codzienności, do naszej nijakiej często dookólnej współczesności, wtedy zrozumiemy, że my wszyscy jesteśmy w jakiś sposób Dobrymi Łotrami.

W trakcie lektury nie mogłem się oprzeć porównaniom i analogiom do innych prób takiego totalnego zmierzenia się z Absolutem i wszechświatem, tajemnicą dobra i zła, życia i śmierci – na poziomie ontologicznym, aksjologicznym, ekumenicznym, entomologicznym i każdym innym ;). Jest więc w zapiskach mnóstwo nie tylko zamierzonych, ale jak mi się zdaje, również mimowolnych nawiązań do Bułhakowa, Dostojewskiego (jakże by inaczej 😉 czy Philipa K. Dicka – nie tylko do „teologizującej” trylogii „Valis”, ale także do innych prób przedzierania się przez kolejne warstwy rzeczywistości, które były znakiem firmowym tego amerykańskiego autora. Tak mi się wydaje, że motyw z telewizorem również został zapożyczony od K. Dicka, konkretnie z powieści „Ubik”. I to nawet nie bezpośrednio, ale za sprawą innego Andrzeja, który jaki mi się zdaje mocno „maczał palce” w teatralnym pierwowzorze bohatera „Zapisków …”.

Żadne z tych zapożyczeń, czy nawiązań nie jest jednak wadą powieści Andrzeja Mathiasza. Wręcz przeciwnie, to stawia „Zapiski…” w bardzo dobrym towarzystwie, do którego dorzuciłbym jeszcze Dantego, a także Herberta z jego „Panem Cogito”, felietony ks. Józefa Tischnera i onomatopeiczną prozę i poezję Mirona Białoszewkiego. W tym wspaniałym towarzystwie Andrzej będzie wprawdzie pariasem i powinien czuć się jak parias. Ale nawet będąc pariasem, ma powody by głowę unosić wysoko.

Tak. „Zapiski…” pełne są literackich mielizn i braków warsztatowych i w wielu momentach bardziej przypominają szkic scenariusza do spektaklu teatru alternatywnego, niż prawdziwą powieść. Sceny, opisy i dialogi niemal genialne przeplatają się z takimi sobie i zwyczajnie kiepskimi. Kompozycja jest momentami na granicy chaosu, by nie rzec, że znajduje się w stanie permanentnej entropii. Brak jest tej cudownej subtelności, niemal poetyckiej metaforyki i klarowności przekazu, która była w pierwszych dwóch spektaklach „Projektu”. Jest zamiast tego pewien bezład, rozkład i degrengolada, która przyszła w kolejnych przedstawieniach. To wszystko prawda. Ale w odróżnieniu do nie zawsze trafionych pomysłów teatralnych, „Zapiski…” bronią się jako całość. Mało tego – uważam, że pomimo wszystkich wypisanych wad,  to doskonała pozycja.

„Zapiski…” urzekły mnie z jednego podstawowego powodu, którym jest autentyzm. Andrzej dokonuje swojej osobistej „egzegezy” w taki sposób, że nie oszczędza nikogo – ani świata, ani Boga, ani siebie. Dobry łotr jako alter ego stanowi swego rodzaju bufor, który wprawdzie łagodzi przekaz, ale przecież autor nie patyczkuje się z nikim. Szuka rozgrzeszenia i zbawienia, ale nie błaga o nie. Nie jest celebrytą, więc nie musi silić się na wykoncypowaną intelektualnie i zrobioną „pod publiczkę” bufonadę w stylu „Spowiedzi heretyka” Darskiego vel Nergala, ani nie kreuje się na alfę i omegę, jak Scott Adams przy okazji jego „God’s debris”. Andrzej desperacko i po ludzku szuka odpowiedzi, do końca pozostając sobą, czyli także artystą. A to stawia go w uprzywilejowanej pozycji, tak jak wtedy, gdy tworzył w teatrze. Sam kiedyś powiedział, że teatr to dla niego szansa, by choć na chwilę być równym Bogu, (a nawet zająć Jego miejsce) – tworzyć i panować nad swym dziełem. I jak się zdaje, jest to przywilej artystów – stawiać trudne, pytania, nawet samemu Stwórcy. Być może skazując się w ten sposób na potępienie, na siódmy krąg piekieł, w którym według Pana Cogito mieszkają sami artyści. A być może odnajdując dla siebie (i nie tylko) tę jedyną, wąską jak ostrze noża ścieżkę Zbawienia.

Aha, i byłbym zapomniał jeszcze o jednej rzeczy.  Niemal przez całą lekturę świetnie się bawiłem. A to już jest rzecz bezcenna :). I niezwykła, zważywszy że reprezentuję poglądy na większość spraw inne niż alter ego autora 🙂

PS 1. Andrzeju, mam nadzieję, że to definitywny początek kolejnego etapu Twojej artystycznej drogi. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i wersję drukowaną „Zapisków…”, po która ustawię się pierwszy w kolejce. Mam nawet kilka pomysłów, czym można ją wzbogacić 😉

PS 2. Polecam lekturę w szczególności słuchaczom Radia Maryja oraz TV Trwam. Myślę, że zarówno powieść, jak i autor zasługują w pełni na liczne protesty, pozwy i idącą za tym sławę i pieniądze 😉