Przepis na łzy Błazna

„So here once more in the playground of the broken hearts…” – pierwszy LP Marillion przenika duszę już pd pierwszych słów, od pierwszych taktów tytułowego „Script For A Jester’s Tear”. Zarówno w tym utworze, jak i na całej płycie, nie ma w zasadzie przypadkowych dźwięków, na siłę dodanych słów, ani piosnek nagranych dla „zapchania dziur”. Wszystko w tej muzyce i w tych tekstach ma swoje miejsce i znaczenie. Słuchając tytułowej kompozycji, pomimo licznych metafor, cały czas mam wrażenie że słucham autentycznego wyznania. Takich wyznań się już teraz nie składa, bo nikt się nie chce przyznać, że kochał tak mocno, naiwnie i nieszczęśliwie. Czy tak właśnie kochał Fish, wokalista i frontman grupy? Myślę, że tak. I potrafił ten stan zamknąć w niesamowitych tekstach.

Ale pierwsza płyta Marillion to nie są tylko opowieści o nieszczęśliwej miłości – od smutnego wyznania błazna zaczyna się snuć opowieść o goryczy, zdradzie, szaleństwie, narkotykach, rozczarowaniu i katharsis. Właśnie o tym mówią kolejne utwory „He knows you know” i „The Web”, które łączą się w jedną, rozbudowaną, kilkunastominutową kompozycję. Ale cóż to jest za kompozycja! Niby nie ma tu wyrafinowania ani wirtuozerii, ale te kilkanaście minut to prawdziwy majstersztyk – Fish to deklamuje swój tekst niemal beznamiętnie, to szyderczo zawodzi, to śpiewa żałosnym tonem, to tnie ostrym falsetem jak brzytwą. A jest to tekst, który  stanowi rebus pełen słownych gier, niuansów i emocji ukrytych jakby pod dziwną materią słów. Wszystko to przy zmianach rytmu i melodii, która niby krąży cały czas wokół jakiegoś wspólnego tematu, ale tak naprawdę wciąż staje się czymś nowym, dalszym etapem zawiłej historii. No i to genialne połączenie obu utworów – genialne także dlatego, że słuchając płyty po raz pierwszy cały czas szukałem, gdzie zginął mi cały jeden utwór. Ciągle traktowałem to jako pojedynczą kompozycję, bo tak idealnie się to muzycznie i tekstowo zgrywa. Dopiero wiele miesięcy później mając już płytę w wersji CD i obserwując przeskakujące numery ścieżek, upewniłem się, gdzie leży granica pomiędzy utworami. Te kilkanaście minut to prawdziwa quintesencja progresywnego rocka.

Po tej muzycznej wyprawie czas na rockową krotochwilę, czyli „Garden party”. Gorzka satyra na przyjęcia i imprezy u znanych i lubianych, w trakcie których to imprez mniej znani próbują zaistnieć. Na długo przed szałem paparazzich, big brotherami, pudelkami, idolami i całym tym szajsem, Fish żartuje na swój cyniczny sposób zarówno z angielskiego społeczeństwa klasowego, jak i z tego nastąpiło po nim – plebejskiego kultu celebrytów. Utwór, choć z pozoru stanowi muzyczną błahostkę na tle reszty albumu, to jednak po wnikliwym wysłuchaniu odkryć można w nim prawdziwą perełkę. No i ze względu na fragment tekstu (posłuchajcie i zgadnijcie który ;)), przez długi czas wywoływał falę niezdrowego entuzjazmu na koncertach.

Po każdej imprezie przychodzi w końcu poniedziałkowy poranek. Dokładnie „Chelsea Monday”. Sam tytuł, to zresztą kolejna gra słów – może oznaczać tytuł ukazującego się w poniedziałki tabloidu, może oznaczać poniedziałek w tytułowej dzielnicy Londynu, a w końcu Chelsea może być też imieniem dziewczyny, która przyjechała do wielkiego miasta z głową pełna naiwnych marzeń o sławie i goszczeniu na okładkach pism, a spotkały ją tylko rozczarowania. Muzyka jest adekwatna do tej historii, w dźwiękach przebija tęsknota i rezygnacja, żal po straconych marzeniach który znajduje ujście w cudownym solo gitary. Czy to płacze dziewczyna, czy też wiatr unoszący mgłę znad bruku londyńskiego chodnika, jedyny świadek jej gorzkiego losu?…

W ten sposób dochodzimy do końca listy rozliczeń Fisha z rzeczywistością. Najmocniejszy utwór na płycie, najbardziej wkręcający się w świadomość – „Forgoten sons”. Utwór o bezimiennych synach każdej ojczyzny, wysłanych na bezsensowne wojny, potrzebne wyłącznie politykom i korporacyjnym bossom, którzy je wywołali. Ten utwór jest jak palec wycelowany w bezlitosnym oskarżeniu wobec rządzących. Każdy dźwięk muzyki i każde słowo wokalisty drą po skórze jak zardzewiały drut kolczasty, wstrząsająca melodeklamacja Fisha będąca parafrazą modlitwy „Ojcze nasz” wbija w świadomość jak serie z automatu. A potem następuje finał  z cudowną kantyleną gitary Steve’a Rotherego, jakby bezimienna skarga i pieśń żałobna na cześć ofiar wojny, pieśń która brzmi w uszach jeszcze długo po wyłączeniu płyty.

Marillion przez długi czas był porównywany do Genesis z czasów Petera Gabriela. Nie da się uciec od tych porównań i faktem jest, że inspiracje poprzednikami są widoczne, zwłaszcza na tej pierwszej płycie. Niemniej jednak wyjątkowość Marillion polegała od początku na niezwykłym połączeniu nie tylko muzycznego kunsztu, przemyślanych i rozbudowanych kompozycji, inteligencji tekstu, ale także szczerych emocji i pasji, a kiedy trzeba – niezwykłej autoironii. Tego brakowało w niejednym zespole, który mógł się poszczycić muzykami bardziej wybitnymi niż Marillion. „Script for a jester’s tear” jest na to najlepszym dowodem i to już od chwili spojrzenia na okładkę płyty. Dzieło Marka Wilkinsona, nadwornego grafika Marillion, nie tylko stanowi operującą na granicy surrealizmu zapowiedź treści płyty, ale też samo w sobie potrafi dać do myślenia. Niewiele znam okładek rockowych albumów, które dawałyby tak wiele do myślenia , jak te z 3 pierwszych studyjnych albumów Fisha i spółki.

PS. Dla mnie ta płyta ma także bardzo osobisty wymiar – to dzięki niej A.D. 1992 (będąc w wieku 16 lat) postanowiłem zostać Jesterem. I jestem nim do dziś…