Poniedziałek byłby dniem mało znośnym, gdyby chociaż trochę nie pogrywało w nim echo weekendu. A weekend, poza ciężką i mało wdzięczną pracą upłynął pod znakiem krótkiego wypadu do innego miasta. Sama podróż nie przyniosła jakichś wielkich olśnień, chociaż byliśmy z żoną w miejscach, w których żadne z nas nie było od lat albo wręcz wcale. Toteż nie ta krótka wycieczka ostała się gdzieś na obrzeżach pamięci po tym weekendzie. Jakby nie patrzeć w sobotę i w niedzielę dużo więcej czasu spędziłem w samochodzie (a raczej w samochodach), zarówno pracując, jak i podróżując poniekąd dla przyjemności, niż na przykład na zwiedzaniu. Stąd i moje weekendowe impresje są pośrednio związane z jazdą w samochodzie.
Jedną z rzeczy, którą lubię w podróżowaniu samochodem jest możliwość słuchania muzyki. W podróżowaniu z moją żoną jest ten ten problem, że wprawdzie ona również lubi w podróży muzykę i w dodatku mamy przynajmniej częściowo podobne gusta muzyczne, ale ja lubię muzyki słuchać muzyki na tyle, by można było dosłyszeć różne dźwiękowe niuanse, a dla dla mojej żony ważne jest, by nie było za głośno. Nie wiedzieć dlaczego jedno zazwyczaj nie pokrywa się z drugim. Po drugie moja żona jest niereformowalna pod względem źródła muzyki – musi być albo płyta CD, albo radio. Ja natomiast do dłuższego czasu przestawiłem się na korzystanie z muzyki ściągniętej na smartfona, a od roku korzystam w zasadzie wyłącznie z serwisów streamingowych. Oczywiście moje podejście ma podstawową zaletę w postaci braku konieczności zabierania w dłuższą podróż całego całego plecaka płyt CD, pomijając dylematy z ich wyborem przed podróżą. Korzystając ze streamingu po prostu ładuję to, na co mam ochotę i jedynie wybierając się do jakiejś głuszy odciętej od internetu muszę załadować „zapasy” muzyki wcześniej. Jednakże te zalety nie przekonują mojej żony i wyjeżdżamy z zapasem płyt, co kończy się zazwyczaj tym, że część płyt ginie w trakcie takich podróży na zawsze pozostając w czeluściach zmieniarki CD w samochodzie lub przepadając w okolicznościach dużo mniej znanych.
Tym razem dyskusja na temat „słuchamy mojej czy twojej muzyki” zakończyła się dość szybko, gdyż nieco porysowana płytka CD zabrana przez żonę zaczęła przeskakiwać, mogłem więc podłączyć swojego smartfona. Wiedząc, że moje eklektyczne playlisty figurują u mojej żony na indeksie dzieł zakazanych i że preferowane są całe albumy, zamiast kompilacji, puściłem muzykę zespołu, który towarzyszył mi w samochodzie już od kilku dni. I o dziwo przeszło bez konfliktów, a nawet bez awantury o oto, że muzyka jest za głośna.
Wspomnianym zespołem, który towarzyszył nam przez pierwsza część podróży był Alan Parsons Project. Jest to moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenianych zespołów w historii. Założony wkrótce po tym, jak Alan Parsons jako producent wziął udział w nagraniu najlepiej sprzedającego się albumu w historii rocka, czyli „Dark Side Of The Moon” Pink Floydów*, był projektem wyłącznie studyjnym (z wyjątkiem kilku koncertów na początku lat 90-tych), do którego dobierano muzyków sesyjnych. Jest to o tyle osobliwe, że niemal na każdej płycie zespołu były utwory świetnie nadające się do grania na żywo, melodyjne, przebojowe, ale jednocześnie będące daleko o muzycznej tandety. Zapewne ten brak koncertowej promocji sprawił, że pomimo kilku rozpoznawalnych przebojów (np. „Eye in the sky” czy też „Don’t answer me”, ze świetnym animowanym teledyskiem, bardzo pasującym do pionierskich czasów MTV), zespół pozostaje nieznany szerszemu gronu odbiorców i dawno zakończył działalność. A szkoda.
W trakcie podróży słuchaliśmy drugiego albumu „I Robot” z 1977 roku, inspirowanego słynną powieścią o tym samym tytule, autorstwa mistrza SF, Isaaca Asimova. Muzycznie to dzieło jest nieco eklektyczne, ale ponieważ poszczególne utwory odnoszą się do fragmentów powieści lub do kwestii poruszonych przez autora, wszystko to się razem składa w całość. Są na tej płycie i odniesienia do muzyki współczesnej, niczym z katalogu dzieł Lutosławskiego lub Brittena, jest i pulsujący beat funky i disco, jest i futurystyczny ambient w utworze „Nucleus”, który spokojnie może być uznany za muzycznego protoplastę klimatów dźwiękowych użytych 3 lata później przez Vangelisa do zilustrowania „Blade Runnera”. Ale są na tej płycie 3 fragmenty, które czynią ją dla mnie na zawsze niezapomnianą. Najpierw ścieżka 3, ballada „Some other time”, śpiewana przejmującym głosem przez Jaki Whitren, wspomaganą przez chór tak, że w refrenie po plecach chodzą ciary. Potem ścieżka 9, „Total Eclipse”, muzyczne przełamanie w duchu muzyki współczesnej, atakujące arytmiczną kakofonią dźwięków, która ma być zapowiedzią rewolucji, powstania pierwszego syntetycznego gatunku, czyli robotów. Z tej kakofonii wyłania się finał – „Genesis Ch. 1 V. 32”. Tytuł symbolizuje dodatkowy, trzydziesty drugi wiersz dopisany I rozdziału Księgi Rodzaju. Kiedy człowiek stworzył robota na swoje pobieństwo. Z delikatnego motywu jest budowana monumentalna, choć prosta kompozycja, która przez spleciony dźwięk gitary solowej i partii chóru jest jedną z tych, że mogła by trwać i trwać. Idealny temat muzyczny dla napisów końcowych, gdyby ktoś kiedyś jeszcze raz zechciał sfilmować „I Robot”**. Może to nie jest typowa muzyka do samochodu, ale ja od czasu do czasu lubię prowadząc zsynchronizować umysł z takimi dźwiękami. Żona też nie marudziła, a to znaczy, że się nada 🙂
APP ma swoim repertuarze dużo bardziej „samochodowe” płyty, z których ja polecam tę, która odniosła największy sukces w USA, a mianowicie „Ammonia Avenue”. Ta płyta w zasadzie składanka świetnych, przebojowych piosenek, w dodatku bardzo dobrze zaaranżowanych, zagranych, zaśpiewanych i oczywiście wyprodukowanych na najwyższym poziomie. A przy tym wystarczy na chwilę wsłuchać się w teksty, żeby dostrzec, iż Eric Woolfson, drugi filar zespołu, był nie tylko charakterystycznym wokalistą, ale też autorem niebanalnych tekstów i melodii. Największy popis swoich możliwości daje w finałowej, tytułowej balladzie. I to jest kolejny utwór, który zostaje w pamięci na długo po tym, jak zapomina się o całej podróży samochodem.
W każdym razie te dwie płyty Alan Parsons Project polecam każdemu, kto lubi taką inteligentną, ale nie przekombinowaną na siłę muzykę, z rockowym nerwem i wpadającymi w ucho melodiami wokali, gitar klawiszy, a niekiedy całego chóru, w której od czasu do czasu pojawi się jakiś rodzynek w postaci dźwiękowego eksperymentu. Sprawdza się nie tylko w długiej podróży.
Jak ktoś ma ochotę przekonać się osobiście, to wrzucam link do odsłuchania płyty.
*_ To właśnie Alan Parsons był autorem której etiudy dźwiękowej, złożonej odgłosów z tykania i bicia dziesiątków zegarów we wstępie do utworu „Time”
**_ Jak do tej pory jeden z nasłynniejszych cyklów SF, w którym Isaac Asimov traktuje o robotach, doczekał się chyba tylko jednej znaczącej adaptacji, w postaci filmu z 2004 z Willem Smithem w roli głównej. Niestety, pomimo reżyserii Alexa Proyasa, jest to typowa hollywoodzka komercja, będąca głównie filmem akcji w scenerii przyszłości, pozbawioną w w większości filozoficznej głębi literackiego oryginału. Ale może kiedyś weźmie się za dzieła Asimova ktoś na miarę Ridleya Scotta i nie pozwoli tego tak łatwo udu… Popsuć 🙂