Bad (& the best)

Michael Jackson „Bad”

Długo myślałem nad, tym która płyta jako całość zrobiła na mnie największe wrażenie przed epoką mojej fascynacji mocniejszymi dźwiękami. Jak to się ładnie mówi, wejrzałem w głąb siebie – a wtedy odpowiedź stała się banalnie prosta. Przypomniały mi się czasy moich sobotnich wieczorów w podstawówce, kiedy to siedząc w wannie słuchałem Listy Przebojów Trójki, i dzięki Markowi Niedźwieckiemu i jego gościom poszerzałem swe muzyczne horyzonty. W trakcie jednej z takich cudownych „muzycznych” kąpieli usłyszałem premierę – „I just cant’t stop loving you” Michaela Jacksona, która promowała jego trzeci solowy album „Bad”. Utwór może nie był najlepszy z całego LP, ale zakochałem się w nim, bo sam czekałem wtedy na swoją pierwszą miłość. Kilkanaście tygodni później byłem już zakochany. Skrycie przeżywałem swoją wielką miłość nastolatka, która okazała się tak wielka, że trwa do dziś – już nie skrycie, bo trudno byłoby ukryć jej owoce (jeden w wieku 11 lat, a drugi lat 5).

W każdym razie ballada ta mnie oczarowała i sprawiła, że z niecierpliwością czekałem na resztę tej płyty. Byłem już wtedy zagorzałym fanem Jacksona i wbrew niedowiarkom, którzy już zaczynali skreślać gwiazdora po jego długim milczeniu (od albumu „Thriller” mijało już 6 lat), wierzyłem, że zakasuje rynek nowymi przebojami. Tak też się stało.

„Bad” to jak dla mnie przykład absolutnej perfekcji, nie tylko w dziedzinie muzyki pop, ale w ogóle w dziedzinie sztuki muzycznej i showbiznesu. To się czuje w każdym momencie tej płyty, w każdej sekundzie oglądania teledysków promujących ten album. Zaczyna się od tytułowego „Bad”, który jest na swój sposób „prztyczkiem w nos” dla krytyków, przedstawiających Jacksona jako grzecznego chłopczyka, który śpiewa ładne piosenki i któremu udało się nagrać jedną dobrą płytę. Żeby podkreślić opinię o wyczerpaniu się talentu Jacksona, media porównywały go Princem, który w tym czasie zdążył nagrać 5 płyt i zyskał sobie miano artysty niezwykle kreatywnego – media stwarzały nawet sztuczny obraz zażartej rywalizacji pomiędzy oboma artystami. Prince w dodatku miał opinie „niegrzecznego chłopca”, sam lansował się na Casanovę i po sukcesie „Purple rain” to jego promowano na supergwiazdę „kolorowej” muzyki pop. Jednak ostatnie słowa piosenki Jacksona brzmiące „Who’s bad?”, to retoryczne pytanie –  jakby Jackson chciał jasno dać do zrozumienia, że to on (i nikt inny) naprawdę narozrabia na rynku muzycznym i to jeszcze nie raz. Arogancja? Zbytnia pewność siebie? Nic z tych rzeczy. To świadomość, że zrobiło się kawał świetnej roboty.

Co tu dużo mówić – ta płyta aż kipi od entuzjazmu. Zaraz po „Bad” mamy „The Way You Make Me Feel”. Aż coś kręci w środku, żeby wyśpiewać ten kawałek pięknej dziewczynie, którą zobaczyło się na ulicy, którą spotkało się w klubie, z którą chciałoby się zatańczyć na imprezie. Niby jest w tym seks, ale niewinny – nie zabronilibyście swoim dzieciakom w podstawówce zatańczyć do tego utworu. Nie ma tu tej ordynarności, wykładania „kawy na ławę”, która pojawiła się później w „czarnej” muzyce (i nie tylko). Jest po prostu radość z tego, że spotkało się drugą osobę, dla której chce się jakoś zaistnieć, pokazać się, być z nią. Po prostu urocze, a nogi i biodra aż trudno powstrzymać od tańca.

„Speed Demon” to utwór nakręcony w inną stronę. Wyobraźcie sobie młodego chłopaka, który ma swój pierwszy samochód, pierwszy motor a może pierwszy szybki rowerek. Czuje się królem szosy, demonem prędkości. Prędkość upaja, wyzwala endorfiny i adrenalinę, sama w sobie jest narkotykiem. Oczywiście w kontekście bezpieczeństwa na drodze to nie jest zbyt wychowawcze, ale mając naście lat patrzy się na to zupełnie inaczej. Będąc młodym masz prawo być głupim i koniec. No i ta świetna partia basu i syntezatora w tym utworze – niby nie jest szybko, a kręci niczym „Ace Of Spades” Motorhead…

Wreszcie chwila wytchnienia. Ballada „Liberian Girl” – inspirowana prawdopodobnie losem afrykańskich dziewcząt – Michael w trakcie swych podróży po świecie miał niejednokrotnie okazję widzieć, jak ciężkie są doświadczenia kobiet i dzieci w krajach „trzeciego świata”. Jest to najspokojniejszy utwór na płycie, ale dzięki temu można posłuchać jak Jackson jako kompozytor i współproducent potrafił operować muzycznymi odcieniami. W tym utworze słychać jakby dalekie echa Afryki, a fragment tekstu w suahili deklamowany przez Lettę Mbulu (wokalistkę z RPA) sprawia, że można poczuć się jakby patrzyło się na afrykańską dziewczynę dźwigającą w milczeniu naczynie z wodą do swej wioski, na tle sawanny skąpanej w świetle zachodu słońca. Prawdziwa muzyczna perełka, którą Jackson podarował swojej wieloletniej przyjaciółce, Liz Taylor.

Na koniec strony A (jak ktoś miał LP na kasecie lub bardziej ekskluzywnie – na winylu) kolejny rarytas – „Just Good Friends” – duet z inną supergwiazdą, Stevie Wonderem. Skoczny, optymistyczny kawałek – dwie wielkie gwiazdy, które po prostu manifestują swoją radość ze wspólnego śpiewania dobrej piosenki. Dziwi jedynie, że kawałek ten nigdy nie był lansowany jako singiel.

„Another Part Of Me” -przez długi czas wydawało mi się, że to najgorszy kawałek na płycie. Rzeczywiście, jako singiel nie do końca się sprawdził – był to jeden z dwóch (obok „Liberian girl”), który nie dotarł do pierwszej dziesiątki Top 100 Billboardu (najwyżej był na pozycji 11).  Nie czułem tego utworu aż do momentu, gdy zobaczyłem teledysk do niego, będący zmontowaną wersją live z trasy Bad World Tour – i wszystko w tym utworze nabrało sensu. Taniec Micheala na scenie nadał sens wszystkim dźwiękom, funkowy puls zaczął grać z melodią refrenu, wejścia basu i klawiszy nabrały bogatszego brzmienia. Od tej chwili już zrozumiałem, że na tej płycie nie ma słabych numerów.

Najlepszym dowodem na to jest „Man In The Mirror” – jedna z licznych piosenek Michaela na rzecz naprawy świata. Świetna melodia i wielkie zaangażowanie wokalne -utwór jest utrzymany w klimacie gospel, co doskonale wzmacnia pozytywny przekaz –  prostą prawdę, że można zmienić świat na lepsze, ale trzeba zacząć od tego człowieka, którego widzi się  w lustrze. Taka piosenka „antyciechowska” – pozytywna wersja tekstu „Tak, tak to ja” Obywatela G.C. Ciekawe, że oba utwory powstały w podobnym czasie, w dwóch skrajnie różnych rzeczywistościach i stanowią jakby dwie strony tego samego medalu.

W końcu na płycie ma miejsce wspomniana „I Just Can’t Stop Loving You” – ta piosenka na pozór jest nieco łzawą balladą, ale ma swój rytm, jest w tym jakiś nerw i nie ma tej rozlazłości typowej dla twórczości gwiazd muzyki soul, które „słodzą i zawodzą” tak, że aż  zęby bolą. Na pewno nie jest to typowa „pościelówa” – ten utwór można tańczyć na imprezie jako „szybki”, a można też przytulić się do swojej wybranki i zatańczyć „wolny”. Co więcej, można tego utworu słuchać w samochodzie, bez obawy, że zaśnie się za kierownicą.

Po jednej piosence o miłości, mamy drugą. Ale ta jest już dużo ostrzejsza pod każdym względem. Już sam tytuł „Dirty Diana” sugeruje, że bohaterką tekstu jest kobieta wzbudzająca namiętność i pożądanie. Tu już nie ma nic z niewinności poprzedniego utworu – Diana z tekstu jest niby „grouppie” towarzyszącą zespołowi gwiazdy rocka, uwodzi wszystkich, zdradza, a uczucie do niej to wyniszczający ogień. A może ten utwór jest jednak poświęcony Dianie Ross, która była obecna zarówno na początku kariery Jacksons 5, jak i towarzyszyła przez wiele lat solowych poczynań Michaela? Nigdy się do końca nie dowiemy, co tak naprawdę czuł Jackson do Diany Ross i czy mogła być to aż tak paląca (i skrywana) namiętność, że zainspirowała ten utwór. Tak czy inaczej „Dirty Diana” to wulkan, albo co najmniej pożar lasów w Kalifornii- nie powstydziłaby się tej ballady żadna gwiazda hardrocka, czy nawet metalu. No i zgodnie z niepisaną tradycją solidne brzmienie zapewnił rockowy gitarzysta z krwi i kości – tym razem był to Steve Stevens, znany chociażby z wielu lat nagrywania i występów z Billym Idolem. Nic dziwnego, że utwór okupował przez wiele tygodni pierwsze miejsca list przebojów niemal na całym świecie – jak dla mnie najlepszy kawałek na płycie, wykonany przy tym tak doskonale, że nie sądzę, by kiedykolwiek jakiś poważny wykonawca porwał się na cover.

No i dochodzimy do kawałka, który świadczy o potędze tego albumu – „Smooth Criminal”. Jeżeli komuś wydawało się, że nie da się już przebić niczym sukcesu „Dirty Diana”, to ten kawałek wyprowadza każdego z błędu. W wielu krajach był to największy sukces singlowy i nie bez powodu – to przede wszystkim doskonała kompozycja. Szybka, ze świetną zwrotką i jeszcze lepszym refrenem, w dodatku rewelacyjna wokaliza Jacksona, która prowadzi nas jakby przez lekko mroczny klimat tytułowej, kryminalnej historii a w refrenie przechodzi w niemal paniczny, pełen skargi zaśpiew. Sama muzyka by wystarczyła, ale Jackson dorzucił tu jeszcze rewelacyjne wideo, które było niewątpliwie nie tylko jednym z najlepszych w jego karierze, ale jak dla mnie w ogóle w historii teledysku, jako formy przekazu. Doskonały scenariusz, utrzymany w klimacie tekstu, rewelacyjne układy taneczne wzmocnione efektami specjalnymi (Michael naginający tutaj z innymi tancerzami prawa fizyki w sekwencji pochylających się sylwetek to absolutna klasyka), a wszystko świetnie zgrane z muzyką, zamiast walenia po oczach ciągiem bezsensownych obrazów, jak to ma miejsce w większości wideklipów.

Będąc przy „Smooth criminal”, nie sposób nie wspomnieć o teledyskach Michaela Jacksona, które były osobnym zjawiskiem w showbiznesie – szczególnie te z czasów płyt „Thriller” i „Bad” (potem bywało różnie, ale jeszcze niejedna perełka się zdarzyła). Wszystko to zrobione z pomysłem, wzorowo wyreżyserowane i perfekcyjnie zatańczone. Od strony komercyjnej nie sposób nie dodać gorzko, że większość muzycznych stacji telewizyjnych, z MTV na czele, powinno postawić Jacksonowi pomniki przed swoimi siedzibami, gdyż przez 20 lat dostarczał im materiał najwyższej próby, a poprzeczkę ustawił na tak wysoko, że niezaprzeczalnie wpłynęło to na poziom całej branży.

W klipach Jacksona zawsze był jakiś przekaz, raz głęboki, raz płytszy, ale prawie zawsze „jakiś” – zamiast niestrawnego bełkotu i nijakości. Z drugiej strony te teledyski były bardzo szczere, autentyczne – na taką autentyczność, wręcz „odsłonięcie się” w nich, mógł pozwolić sobie tylko ktoś wielki, kto w dodatku miał coś do przekazania światu. Wbrew temu, że świat często wolał się interesować ekstrawaganckimi zwyczajami gwiazdora, niż pozytywnym przesłaniem zawartymi w jego twórczości.

Właśnie do tego świata, rządzonego przez media goniące za sensacją, za newsem i za nic mające prywatność ludzi, jest skierowany ostatni utwór (i jednocześnie przedostatni singiel z płyty) – „Leave me alone”, umieszczony tylko na edycji CD. Ze skargą (ale też i ze złością) w głosie Jackson błaga, żeby się od niego odczepić, przestać za nim węszyć, pozwolić mu przeżywać swoje życie jak każdy normalny człowiek. Wtedy piosenka była gorzkim podsumowaniem radosnego w sumie albumu. Bardzo osobisty utwór i w sumie nie dziwi, że Michael nie wykonywał go nigdy na koncertach, chociaż zyskał status przeboju w wielu krajach – nie chciał, aby fani źle odebrali ten manifest, refren był skierowany przede wszystkim do mediów. Teraz po śmierci gwiazdy, ten utwór brzmi prawie jak memento, jak prośba o to, żeby zapamiętać tylko te ważne rzeczy, które Michael chciał światu przekazać i które jemu również zaczęły umykać, kiedy zaczął go przygniatać ciężar własnej sławy, nieporównywalnej z kimkolwiek wcześniej w branży rozrywkowej. Pamiętać o tym, a zapomnieć o rzeczach nieistotnych – o fanaberiach gwiazdy, jej zagubieniu w świecie, wszystkich problemach osobistych i życiowych błędach.

Dopełnieniem tego albumu jest film „Moonwalker” – rzecz zaczyna się od krótkiej autobiografii Michaela, urywków trasy Bad World Tour, które niczym klamrą w postaci parodii teledysku „Bad” są spięte z fabułą, będącą opowieścią o Michaelu Jacksonie, supergwieździe uciekającej przed światem. Wszystko jest posklejane z teledysków do wcześniej wylansowanych singli, połączonych scenami, które łączą wszystko we w miarę spójną całość.  Historia dzieje się gdzieś na granicy rzeczywistości i dziecięcej fantazji, a Jackson bawi się trochę swoim statusem megagwiazdy, która w oczach dzieci staje się prawdziwym superbohaterem. Ale jednocześnie to wiara tych dzieci dodaje sił superbohaterowi, tak żeby mógł się on przeciwstawić wcielonemu złu (w osobie czarnego charakteru Dr. Biga, granego przez Joego Pesci). Jest w tym nieco megalomanii, a fabuła ma charakter szczątkowy, stąd bardzo kiepskie recenzje u krytyków. Natomiast dla fanów była to lektura obowiązkowa, a jeśli ktoś spojrzał na film oczami dziecka, nagle wszystko stawało się jasne. Ten film jest historią opowiadaną przez kogoś, kto w wieku 30 lat potrafił patrzeć na świat oczami 10-latka – z całą naiwnością i entuzjazmem właściwą dzieciom.

Czas na podsumowanie tej płyty. Dojrzały autor tekstów, doskonały kompozytor, wielki idealista i wieczny dzieciak w jednej osobie nagrał swoje opus magnum – płytę, której doskonale się słucha, przy której nogi rwą się do tańca i którą można smakować latami, bo muzycznie jest naładowana świetnymi kompozycjami i wyprodukowana na poziomie, będącym klasą samą dla siebie. Nie bez znaczenia była tu doskonała współpraca pomiędzy Jacksonem i Quincy Jonesem – rewelacyjnym producentem i aranżerem, dzięki którego pracy brzmienie na tej płycie nabrało głębi, bogactwa i technicznej perfekcji. Jones był niewątpliwie jubilerem, dzięki któremu diament talentu Jacksona stał się prawdziwym brylantem i mógł zabłysnąć pełnym blaskiem.   Jeżeli któraś płyta może być uważana za artystyczny testament Michaela Jacksona, to właśnie ta – poszczególne przeboje, jak i cały album będą wzruszać ludzi, dopóki ludzkość będzie jeszcze stać na wzruszenia.