#198/365: No Rush, czyli z przyczajki.

Myślę, że czasem chodzi o to, żeby złapać dystans. Spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Może ten rok rok trzeba wziąć „z przyczajki”, bez przebierania nogami, kiedy wreszcie skończą się lockdowny, kwarantanny, recesje, restrykcje, represje, rządy różnych „trumputinów” i „kaczyszenków”, trwać spokojnie, cierpliwie, ale nieustępliwie w kwestiach naprawdę ważnych…

Normalnym zwyczajem jest, że wraz z początkiem nowego roku ludzie składają sobie życzenia. Zdrowia, pomyślności i innych dobrze kojarzących się rzeczy. Ja w swoim wpisie noworocznym 1 stycznia 2020 roku byłem pełen nadziei, że rok 2020 będzie lepszy. I tą nadzieją podzieliłem się ze światem. Kolejne 12 miesięcy przetestowało tę moją nadzieję tak sromotnie, że usiadłszy do klawiatury 1 stycznia 2021 roku, aby znów spróbować wysłać reszcie ludzkości kilka dobrych słów, miałem w głowie tak wielki natłok sprzecznych myśli, iż po godzinie tępego spoglądania w monitor wyartykułowałem tylko jedno zdanie. Brzmiało ono: NIE!

Przerażony takim frontalnym atakiem własnego negatywizmu jąłem kluczyć przed samym sobą, że tak się nie godzi i nie ważne, czy reszta świata w ogóle oczekuje jakiekolwiek zdania z mojej strony, i że pewnie bez moich życzeń obejdzie się nie gorzej, niż gdybym tu kolejny przekaz na miarę „Kazania na górze” wyprodukował. Chodziło o coś innego, o moje zobowiązanie, złożone przed sobą samym przede wszystkim, że tu, na moim „antyblogu” zawsze będę się podejmował znaleźć jakąś iskierkę, jakiś skrawek rzeczy pozytywnych, a nawet jak takich okruszków nie znajdę, to o ich poszukiwanie będę nawoływać. Co innego jednak próbować się wzbraniać przed negatywizmem, przywracać w myślach swoje morale i rozkazywać sobie zmianę nastawienia, a co innego zebrać się w sobie i szczerze choćby w słowach (bo o czynach nawet nie wspomnę) przejść do afirmacji życia i zarażania świata pozytywną energią, kiedy świat tenże staje na głowie. Rozpoczynając kiedyś tę nieregularną moją pisaninę obiecałem sobie, że będę się tu dzielił rzeczami autentycznymi, więc taka erupcja hurraoptymizmu, czy chociażby ostrożnego optymizmu, kiedy dookoła dzieją się rzeczy, które coraz bardziej przyprawiają człowieka o siwiznę i ból żuchwy wywołany ciągłym zgrzytaniem zębów, byłaby taka eskapada w kierunku głoszenia nowych ewangelii, że o to „wszystko będzie przepięknie, wszystko będzie normalnie” czymś nieautentycznym, jak uśmiech naszego premiera, kiedy mówił, że pokonaliśmy epidemię. Nie mogąc znaleźć na ten rozdźwięk wewnętrzny żadnej innej metody, postanowiłem przyczaić się na chwilę, przeczekać i zobaczyć, co ten nowy rok pokaże. I dziś, 24 stycznia mogę już szczerze złożyć Wam życzenia noworoczne.

Zanim przejdę jednak do życzeń, zabrnę na chwilę w małą dygresję. Otóż dostęp do muzyki poprzez serwisy streamingowe daje mi możliwość praktycznie niczym nieposkromionych muzycznych eksploracji, które kiedyś były ograniczone zasobnością portfela i pojemnością półek, najpierw na kasety magnetofonowe, a potem na płyty CD. Teraz po opłaceniu abonamentu równego cenie jednej płyty jedynym ograniczeniem stają się moje gusta muzyczne i ilość czasu, jaką poświęcić mogę na słuchanie muzyki. Tak się jednak składa, że pomimo dostępu do niemalże nieograniczonych zasobów muzyki, słucham pasjami pewnych gatunków, czy wykonawców, a czasami nawet pojedynczych utworów, a przy tym zdarza się i tak, że jedna tematyczna playlista napędza moje życie przez kilka kolejnych tygodni. Tak się złożyło, że w ostatnich tygodniach (słusznie) minionego roku, w samochodzie słuchałem praktycznie tylko jednego zestawu, w którym znalazło się aż kilkanaście utworów kanadyjskiego trio Rush. Jest to kapela przezacna i generalnie tak zasłużona dla rozwoju mojego postrzegania muzyki, że aż warto będzie może nawet kiedyś osobny wpis temu poświęcić, ale kiedy nagle wyhamowałem nieco po grudniowej gonitwie gdzieś tak w okolicach Trzech Króli, minęła mi również nagle zajawka na słuchanie mojej grudniowej playlisty. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że „rush” to po angielsku przecież „gorączka, pośpiech”. Więc ostatnie 2 tygodnie A.D. 2021 spędzam głównie z playlistą wyładowaną zupełnie innymi klimatami: The Chemical Brothers, The Prodigy, Pendulum, Nero, Moby, Modestep, Swedish House Mafia. A zatem zrobiłem odskok w trochę w inną stronę.

Dlaczego o Wam o tym piszę. Myślę, że czasem chodzi o to, żeby złapać dystans. Zwolnić, przestawić się na inny rytm i na ten przykład przez elektroniczne bity rozsynchronizować się ze światem, który zapędza nas do swojej gonitwy. Spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Może ten rok rok trzeba wziąć „z przyczajki”, bez przebierania nogami, kiedy wreszcie skończą się lockdowny, kwarantanny, recesje, restrykcje, represje, rządy różnych „trumputinów” i „kaczyszenków”, trwać spokojnie, cierpliwie, ale nieustępliwie w kwestiach naprawdę ważnych…

Tego Wam życzę: dystansu do siebie i tego wszystkiego, co na nas spadnie w tym roku, spokoju, cierpliwości i wyrozumiałości do siebie nawzajem, ale i nieustępliwości w kwestiach naprawdę istotnych.

Na koniec taki fragment tekstu z mojej najnowszej playlisty, z utworu Modestep „Saved the World”

„You deserve a place
On higher ground
For the times you faced
No ones stopping you now
You saved the world
Now let the world save you
You saved the world.”

Jakoś mi to pasuje do tych życzeń.

I pamiętajcie: No rush!*

*_ to oczywiście nie oznacza, że odradzam kanadyjskie Trio w składzie G. Lee, A. Lifeson, N. Peart, bo to naprawdę kawał solidnego rocka, do którego pewnie wrócę pewnie za jakiś czas, jak przejdzie mi nastrój na elektroniczne, tłuste basy i ostro kładzione syntezatorowe bity. Wiem, że panowie w 2019 roku oficjalnie ogłosili zakończenie działalności, a w 2020 roku Peart dołączył po długiej chorobie do najlepszej kapeli wszystkich wszechświatów, więc jest to decyzja definitywna. Pozostawiają jednak po sobie dyskografię, która o lata świetlne wyprzedza większość rockowej twórczości, a reszcie zawiesza poprzeczkę bardzo wysoko.

#11/365: Dostrojenie

Poniedziałek byłby dniem mało znośnym, gdyby chociaż trochę nie pogrywało w nim echo weekendu. A weekend, poza ciężką i mało wdzięczną pracą upłynął pod znakiem krótkiego wypadu do innego miasta. Sama podróż nie przyniosła jakichś wielkich olśnień, chociaż byliśmy z żoną w miejscach, w których żadne z nas nie było od lat albo wręcz wcale. Toteż nie ta krótka wycieczka ostała się gdzieś na obrzeżach pamięci po tym weekendzie. Jakby nie patrzeć w sobotę i w niedzielę dużo więcej czasu spędziłem w samochodzie (a raczej w samochodach), zarówno pracując, jak i podróżując poniekąd dla przyjemności, niż na przykład na zwiedzaniu. Stąd i moje weekendowe impresje są pośrednio związane z jazdą w samochodzie.

Jedną z rzeczy, którą lubię w podróżowaniu samochodem jest możliwość słuchania muzyki. W podróżowaniu z moją żoną jest ten ten problem, że wprawdzie ona również lubi w podróży muzykę i w dodatku mamy przynajmniej częściowo podobne gusta muzyczne, ale ja lubię muzyki słuchać muzyki na tyle, by można było dosłyszeć różne dźwiękowe niuanse, a dla dla mojej żony ważne jest, by nie było za głośno. Nie wiedzieć dlaczego jedno zazwyczaj nie pokrywa się z drugim. Po drugie moja żona jest niereformowalna pod względem źródła muzyki – musi być albo płyta CD, albo radio. Ja natomiast do dłuższego czasu przestawiłem się na korzystanie z muzyki ściągniętej na smartfona, a od roku korzystam w zasadzie wyłącznie z serwisów streamingowych. Oczywiście moje podejście ma podstawową zaletę w postaci braku konieczności zabierania w dłuższą podróż całego całego plecaka płyt CD, pomijając dylematy z ich wyborem przed podróżą. Korzystając ze streamingu po prostu ładuję to, na co mam ochotę i jedynie wybierając się do jakiejś głuszy odciętej od internetu muszę załadować „zapasy” muzyki wcześniej. Jednakże te zalety nie przekonują mojej żony i wyjeżdżamy z zapasem płyt, co kończy się zazwyczaj tym, że część płyt ginie w trakcie takich podróży na zawsze pozostając w czeluściach zmieniarki CD w samochodzie lub przepadając w okolicznościach dużo mniej znanych.

Tym razem dyskusja na temat „słuchamy mojej czy twojej muzyki” zakończyła się dość szybko, gdyż nieco porysowana płytka CD zabrana przez żonę zaczęła przeskakiwać, mogłem więc podłączyć swojego smartfona. Wiedząc, że moje eklektyczne playlisty figurują u mojej żony na indeksie dzieł zakazanych i że preferowane są całe albumy, zamiast kompilacji, puściłem muzykę zespołu, który towarzyszył mi w samochodzie już od kilku dni. I o dziwo przeszło bez konfliktów, a nawet bez awantury o oto, że muzyka jest za głośna.

Wspomnianym zespołem, który towarzyszył nam przez pierwsza część podróży był Alan Parsons Project. Jest to moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenianych zespołów w historii. Założony wkrótce po tym, jak Alan Parsons jako producent wziął udział w nagraniu najlepiej sprzedającego się albumu w historii rocka, czyli „Dark Side Of The Moon” Pink Floydów*, był projektem wyłącznie studyjnym (z wyjątkiem kilku koncertów na początku lat 90-tych), do którego dobierano muzyków sesyjnych. Jest to o tyle osobliwe, że niemal na każdej płycie zespołu były utwory świetnie nadające się do grania na żywo, melodyjne, przebojowe, ale jednocześnie będące daleko o muzycznej tandety. Zapewne ten brak koncertowej promocji sprawił, że pomimo kilku rozpoznawalnych przebojów (np. „Eye in the sky” czy też „Don’t answer me”, ze świetnym animowanym teledyskiem, bardzo pasującym do pionierskich czasów MTV), zespół pozostaje nieznany szerszemu gronu odbiorców i dawno zakończył działalność. A szkoda.

W trakcie podróży słuchaliśmy drugiego albumu „I Robot” z 1977 roku, inspirowanego słynną powieścią o tym samym tytule, autorstwa mistrza SF, Isaaca Asimova. Muzycznie to dzieło jest nieco eklektyczne, ale ponieważ poszczególne utwory odnoszą się do fragmentów powieści lub do kwestii poruszonych przez autora, wszystko to się razem składa w całość. Są na tej płycie i odniesienia do muzyki współczesnej, niczym z katalogu dzieł Lutosławskiego lub Brittena, jest i pulsujący beat funky i disco, jest i futurystyczny ambient w utworze „Nucleus”, który spokojnie może być uznany za muzycznego protoplastę klimatów dźwiękowych użytych 3 lata później przez Vangelisa do zilustrowania „Blade Runnera”. Ale są na tej płycie 3 fragmenty, które czynią ją dla mnie na zawsze niezapomnianą. Najpierw ścieżka 3, ballada „Some other time”, śpiewana przejmującym głosem przez Jaki Whitren, wspomaganą przez chór tak, że w refrenie po plecach chodzą ciary. Potem ścieżka 9, „Total Eclipse”, muzyczne przełamanie w duchu muzyki współczesnej, atakujące arytmiczną kakofonią dźwięków, która ma być zapowiedzią rewolucji, powstania pierwszego syntetycznego gatunku, czyli robotów. Z tej kakofonii wyłania się finał – „Genesis Ch. 1 V. 32”. Tytuł symbolizuje dodatkowy, trzydziesty drugi wiersz dopisany I rozdziału Księgi Rodzaju. Kiedy człowiek stworzył robota na swoje pobieństwo. Z delikatnego motywu jest budowana monumentalna, choć prosta kompozycja, która przez spleciony dźwięk gitary solowej i partii chóru jest jedną z tych, że mogła by trwać i trwać. Idealny temat muzyczny dla napisów końcowych, gdyby ktoś kiedyś jeszcze raz zechciał sfilmować „I Robot”**. Może to nie jest typowa muzyka do samochodu, ale ja od czasu do czasu lubię prowadząc zsynchronizować umysł z takimi dźwiękami. Żona też nie marudziła, a to znaczy, że się nada 🙂

APP ma swoim repertuarze dużo bardziej „samochodowe” płyty, z których ja polecam tę, która odniosła największy sukces w USA, a mianowicie „Ammonia Avenue”. Ta płyta w zasadzie składanka świetnych, przebojowych piosenek, w dodatku bardzo dobrze zaaranżowanych, zagranych, zaśpiewanych i oczywiście wyprodukowanych na najwyższym poziomie. A przy tym wystarczy na chwilę wsłuchać się w teksty, żeby dostrzec, iż Eric Woolfson, drugi filar zespołu, był nie tylko charakterystycznym wokalistą, ale też autorem niebanalnych tekstów i melodii. Największy popis swoich możliwości daje w finałowej, tytułowej balladzie. I to jest kolejny utwór, który zostaje w pamięci na długo po tym, jak zapomina się o całej podróży samochodem.

W każdym razie te dwie płyty Alan Parsons Project polecam każdemu, kto lubi taką inteligentną, ale nie przekombinowaną na siłę muzykę, z rockowym nerwem i wpadającymi w ucho melodiami wokali, gitar klawiszy, a niekiedy całego chóru, w której od czasu do czasu pojawi się jakiś rodzynek w postaci dźwiękowego eksperymentu. Sprawdza się nie tylko w długiej podróży.

Jak ktoś ma ochotę przekonać się osobiście, to wrzucam link do odsłuchania płyty.

*_ To właśnie Alan Parsons był autorem której etiudy dźwiękowej, złożonej odgłosów z tykania i bicia dziesiątków zegarów we wstępie do utworu „Time”

**_ Jak do tej pory jeden z nasłynniejszych cyklów SF, w którym Isaac Asimov traktuje o robotach, doczekał się chyba tylko jednej znaczącej adaptacji, w postaci filmu z 2004 z Willem Smithem w roli głównej. Niestety, pomimo reżyserii Alexa Proyasa, jest to typowa hollywoodzka komercja, będąca głównie filmem akcji w scenerii przyszłości, pozbawioną w w większości filozoficznej głębi literackiego oryginału. Ale może kiedyś weźmie się za dzieła Asimova ktoś na miarę Ridleya Scotta i nie pozwoli tego tak łatwo udu… Popsuć 🙂