Jak co roku 1 sierpnia o godz. 17.00 Warszawa, a w w pewnym sensie cały kraj zamiera na chwilę, by uczcić pamięć Powstania Warszawskiego, jej znanych i nieznanych bohaterów i dziesiątek tysięcy anonimowych ofiar. I jak co roku niczym fałszywy ton w żałobnej pieśni pojawiają się dyskusje, czy powstanie miało sens, kto zawinił, kto zdradził, kto sprzeniewierzył i czy potrzebna była aż tak wielka ofiara krwi przelanej, skoro nie przyniosła zwycięstwa, a nad kraj nadciągnęły mroki sowieckiego panowania i komunistycznego reżimu.
Kiedyś z wielkim zacietrzewieniem sam uczestniczyłem w licznych dyskusjach o powstaniu, broniąc decyzji o jego wywołaniu. Ale od kilku lat wycofałem się z tych dyskusji. Nie dlatego, że zacząłem uważać, iż Powstanie Warszawskie sensu nie miało. Wręcz przeciwnie. Ale jego sensu należy poszukiwać gdzie indziej…
Każda wojna jest bezsensem i II wojna światowa jest tego najlepszym przykładem. Wiele milionów bezsensownych śmierci, codzienne uczucie zagrożenia możliwością utraty życia lub trafienia na powolną agonię w obozie koncentracyjnym. Łapanki, aresztowania, rozstrzelania, tortury. Do jakiegoś momentu można próbować jakoś żyć z tym wszystkim, pomimo poczucia, że jest się w środku kompletnego chaosu i bezsensu. Ale w końcu przychodzi moment, kiedy człowiek potrzebuje odnaleźć w tym wszystkim jakiś sens.
I tak właśnie rozumiem ten bohaterski zryw. To była walka o nadanie sensu tej wojennej pożodze, tej okupacyjnej duszności, wyrwania się z powszechnej entropii. Choć na chwilę, choćby po tym przyszło spłonąć. Z cichą nadzieją, że może uda się wyrwać z tego na dobre, wygrać coś naprawdę ważnego. Wygrać wolność.
I patrząc na to, że 76 lat później cały czas z czcią i zadumą patrzymy na tamto wydarzenie, pomimo wszelkich wątpliwości wiem, że oni wygrali. Udało im się przekuć bezsens krwawej walki w coś ważnego, coś ponadczasowego, coś, z czego czerpaliśmy i czerpać będziemy. Także po to, żeby podobna ofiara już nigdy nie była potrzebna.