#310/365: Prazdnik

Wczorajszy dzień, czyli sobota 15 maja 2021, zaczął się jak co dzień, a raczej jak każda zwykła sobota. Nie od razu to do mnie dotarło, ale świat na zewnątrz był jakiś inny. Polski Ład ma sprawić, że w naszym kraju zapanuje dobrobyt i szczęście powszechne na poziomie nieporównywalnie wyższym do stanu obecnego. Myśl ta nie daje mi spokoju od momentu przebudzenia o 5.39 rano w niedzielę 16 maja. Panie Premierze, czy jest ze mną coś nie tak?

Wczorajszy dzień, czyli sobota 15 maja 2021, zaczął się jak co dzień, a raczej jak każda zwykła sobota. Nie wdając się w szczegóły, do południa wszystko odbywało się według normalnej, sobotniej rutyny. Nawet domowe nieporozumienia i awantury, których osią jak jak co tydzień było sobotnie sprzątanie, przebiegały według scenariusza przewidywalnego jak w brazylijskiej telenoweli. Mając już dość przeciągającego się pasma naładowanych przesadzonymi emocjami monologów, wygłaszanych przez wszystkich domowników włącznie ze mną w reakcji na sprzątanie, ewakuowałem się ucieczką na zakupy. Wieczorem brat z bratową mieli wpaść na urodzinowy podwieczorek mojej Żony, a parę rzeczy z listy zakupów wciąż brakowało. Wyposażony w karteczkę z rzeczoną listą trzasnąłem drzwiami i bez słowa ruszyłem w pielgrzymkę do jakiegoś zakupowego sanktuarium.

Nie od razu to do mnie dotarło, ale świat na zewnątrz był jakiś inny. Chociaż kwadrans wcześniej wiał zimny wiatr, kropił deszcz i niebo zapowiadało ulewę, to po wyjściu z naszego bloku okazało się, że pogoda była już zupełnie inna. Zanim dotarłem do samochodu, owiało mnie parne powietrze, a słońce, które tak niespodziewanie wychynęło zza chmur, przygrzewało już na tyle mocno, że musiałem pomimo wielkiej niechęci wrócić do naszego mieszkania i zmienić strój. Nieświadom niezwykłości przemian zachodzących w świecie, klnąc głośno na zmienność pogody, w całkiem już letnim „autficie” wypadłem z domu po raz drugi. Wychodząc, kątem oka zauważyłem, że Żona jest jakby przyjaźniej nastawiona do mnie.

Nie zorientowałem się, ale wszystko jakoś dziwnie zaczęło do siebie pasować. Wracając, aby zmienić strój, zamieniłem niechcący kluczyk do samochodu i dopiero na parkingu zorientowałem się, że ten, który miałem w kieszeni, był do forda Żony. Drugi raz wracać mi się już nie chciało i bardzo dobrze – dopiero wsiadając do środka przypomniałem sobie, że w moim aucie padła nie dawno klimatyzacja i jeszcze nie doczekała się naprawy, wobec tej gwałtownej przemiany pogody na parną i słoneczną przesiadka do klimatyzowanego wozu była więc całkiem przyjemną pomyłką. Jadąc do dyskontu na drugą stronę dzielnicy dostrzegałem kolejne oznaki przemiany świata. Starszy pan, którego przepuściłem na przejściu przed rondem, uśmiechnął się do mnie w podziękowaniu. Samochody, które wpakowały mi się w międzyczasie na ulicę za rondem, miast zablokować przejazd wlokąc się 30 na godzinę, co jest standardem, gdy człowiek straci czas przed rondem, tym razem jechały wszystkie przepisowo, ale na tyle sprawnie, że dojechałem do pierwszego skrzyżowania w sam raz na zmianę światła na zielone. Przez całą drogę do dyskontu nikt nie zajechał mi pasa bez kierunkowskazu, ani nie wymusił pierwszeństwa na kolejnym rondzie, a kiedy dojeżdżałem do kolejnego przejścia, starszy pan zmierzający w jego kierunku ostentacyjnie zatrzymał się kilka kroków przed nim, dając mi znak, żebym nie hamował, aby go przepuścić. On również się uśmiechał. Na parkingu przed dyskontem panowało jakieś radosne ożywienie – ludzie choć zapędzeni, to jednak zapędzeni byli jakoś tak odświętnie. Te kolejne, na pozór zwykłe, ale na co dzień rzadko występujące w takim nagromadzeniu przejawy społecznego zadowolenia zaczęły mi się składać w głowie w jedną sekwencję, która skłoniła mnie do sformułowania pierwszych wniosków: „No tak! Przecież ludzie wreszcie chodzą na zewnątrz bez maseczek. Oddychają pełną piersią. Wielu pewnie już zdążyło w nocy uczcić na mieście otwarcie restauracyjnych i kawiarnianych ogródków.”. Zagadka wydawała się rozwiązana, ale parę rzeczy mi do tej hipotezy nie pasowało. Jakoś nie bardzo chciało mi się wierzyć, że obaj starsi panowie mijani na przejściach dla pieszych zdążyli w nocy zaliczyć świętowanie otwarcia gastronomii. Co więcej, we wnętrzu dyskontu, pomimo maseczek też wszyscy byli nadal jacyś tacy mili, uprzejmi i troskliwi. Udało mi się jak nigdy kupić w jednym sklepie wszystkie artykuły z listy sporządzonej przez Żonę. Pomimo niepełnej obsady przy kasach i długich kolejek z tym związanych, nikt nie marudził, nie było żadnego roszczeniowego wołania, aby kierownik sklepu coś z tym zrobił. Panie kasjerki były uśmiechnięte i usłużne bardziej niż zwykle, jakby startowały w firmowym konkursie na najlepszą obsługę klienta. Nie dawało mi to już zupełnie spokoju, więc koncypowałem dalej po odejściu od kasy z kartonem wypełnionym dobrami konsumpcyjnymi (za które zapłaciłem kilkadziesiąt złotych mniej, niż się spodziewałem), że to może wpływ tej pogody, lepszej niż w prognozach, a może też i wieści o słabnącej pandemii wraz ze efektem maseczek doprowadziły do takiego nagromadzenia pozytywnej energii w społeczeństwie. Wparowałem z tymi myślami kotłującymi się w głowie (i z kartonem pełnym zakupów oczywiście też) do mieszkania i już miałem się swoimi społecznymi odkryciami podzielić z Żoną, kiedy nagłe łup! Kolejna awantura, bo kupiłem jednak nie taki rodzaj mięsa, jakiego Żona potrzebowała do zrobienia przekąsek na podwieczorek. Rozczarowany i wściekły, że oto właśnie ukochana moja rozwaliła tak piękną hipotezę dotyczącą pozytywnej przemiany społecznej, wypadłem z domu i udałem się do pobliskiego marketu. Uwzględniając fakt, że odwiedzić nas miał tylko brat z bratową (i bratankiem, który zjada 1/3 dorosłej porcji) oraz, że w domu u nas praktykujemy fleksitarianizm (w przypadku naszych synów umiarkowany, a przypadku moim i Żony bardzo radykalny), zapas mięsa, który zakupiłem, powinien nam wystarczyć do wakacji. Dobrze, że mamy spory zamrażalnik. Zakup takiej ilości mięsiwa z jednej strony był wynikiem wciąż nie do końca wygasłej (i zupełnie irracjonalnej, przyznaję) złości na Żonę, ale również tego, że wbrew wieściom o postępującej drożyźnie, w sklepie były aż trzy atrakcyjne promocje na stoisku mięsnym. W milczeniu zaniosłem więc łupy ze swojego polowania do domu i kiedy je wykładałem na blat w kuchni, przeszła mi już reszta złości. Żonie zresztą też. To było dziwne. Z powodu sprzątania nie miała jeszcze okazji wyjść na spacer i nacieszyć się bezmaseczkową swobodą, a i przygotowywanie kolejnych przysmaków dla gości było pracochłonne i momentami stresujące, zwłaszcza kiedy okazywało się, że jakieś naczynie lub akcesorium kuchenne zaginęło w niewyjaśnionych okolicznościach (co jest według mnie normalnym skutkiem ubocznym sprzątania) – pomimo tego Żona zachowywała niezwyczajny dla niej w takich okolicznościach dobry humor. Pominąwszy zatem krótką awanturę o mięso, także jej zachowanie wpisywało się w ten dziwny społeczny trend, jaki nagle zapanował.

Postanowiłem nie kusić losu i zabrałem syna do sklepu sportowego, bo potrzebował nowych butów piłkarskich na mecz rozgrywany następnego dnia (czyli w niedzielę). Przez całą drogę festiwal pozytywnych zdarzeń trwał w sposób niemal niezakłócony. Kierowcy jadący wolniej nie blokowali lewego pasa, a większość jechała przepisowo jak nigdy. Aż głupio było przekroczyć przepisowe 50. Pomyślałem, że to przez policyjną akcję „Prędkość” i zaraz na potwierdzenie tej myśli dostrzegłem patrol, który właśnie spisywał jakiegoś delikwenta po przeciwnej stronie ulicy. Spodziewając się kontroli kaskadowej, grasującego stada zamaskowanych wideoradarów lub patroli motocyklowych, jechałem przez większość drogi przepisowo jak nigdy. Ale gdzie tam, żadnych patroli więcej, a kierowcy wszyscy jadący przepisowo jak na egzaminie na prawo jazdy. W sklepie sportowym od razu znaleźliśmy właściwą parę butów, w dodatku była to para najtańsza, gdyż z końcówki serii. Buty pasowały jak ulał, a młody jak nigdy nie marudził, że słabe, że Neymar i Messi używają butów innego producenta, i tak dalej. 10 minut i było po sprawie. Oczywistością, której wyjaśniać chyba nie muszę, był fakt, że w drodze powrotnej mieliśmy zielone światło na wszystkich skrzyżowaniach, a policyjnego patrolu z radarem już nie było. Kiedy wchodziliśmy do naszego bloku, udzielał mi się już stan euforii tak niezwykłej, że byłem gotów zapukać do każdego z sąsiadów, proponując im z czystej życzliwości skopanie ogródka. Powstrzymały mnie przed tym dwie okoliczności: po pierwsze, zdałem sobie sprawę, że moi sąsiedzi nie mają ogródków, bo mieszkamy w bloku; po drugie, miałem jeszcze pomóc Żonie w ostatnich przygotowaniach. Ta druga okoliczność usprawiedliwiła mnie w moich własnych oczach z tego, że wycofałem się ze swego odruchu życzliwości i nie zaproponowałem sąsiadom np. chociażby wyniesienia śmieci lub umycia samochodów, jako ekwiwalentu skopania ogródka. W końcu rodzina jest najważniejsza, a na sąsiedzką życzliwość każdy dzień jest właściwy.

Pokrzepiony tą pozytywną myślą kroiłem w domu składniki na pikantną sałatkę ziemniaczaną. I pomimo, że pomysł na sałatkę był moją kompletną improwizacją, wszystko wyszło świetnie. Sałatki Żony również. W lodówce czekał tort i szampan zostawiony specjalnie na tę okazję. Na długo przed przybyciem gości na stole czekały wszystkie przekąski i butelka zacnego wytrawnego mołdawskiego cabernet sauvignon – jednym słowem byliśmy gotowi przed czasem, co jest w naszej rodzinie stanem tak nienormalnym, że aż niepokojącym. Poczucie pozytywnej zmiany jaka zaszła nie tylko w ludziach, nie tylko w dostrzegalnej dookolnej rzeczywistości, ale wręcz w całym możliwym do objęcia umysłem świecie, było równie fizycznie namacalne, co niewytłumaczalne. Nic nie drażniło, wszystko było takie jak trzeba i zdążało tam , gdzie należało… Już miałem podzielić się z Żoną swoimi spostrzeżeniami i wątpliwościami z tym związanymi, kiedy to nagle właśnie moja Żona włączyła wieczorne wiadomości, nadawane w telewizji wielce nierządnej i prawie na pewno kontrolowanej przez jakiś wrogi , obcy kapitał. I wszystko stało się jasne. Nagle wszystkie zagadkowe elementy ułożyły się w spójną i zrozumiałą odpowiedź. Brzmiała ona: (NOWY) POLSKI ŁAD. Gdy stałem przed telewizorem i w nabożnym skupieniu wyławiałem sens wypowiedzi naszego Wielkiego Premiera, pomimo, że celowo były one zdeformowane przez nieprzychylne media, wreszcie dotarło do mnie, co było źródłem tej wielkiej przemiany, której skutki dostrzegałem mniej więcej od południa. Otóż przemiany te były niczym innym, jak efektem fali pozytywnej energii, wywołanej przez ogłoszenie Wielkiego Rządowego Planu, dzięki któremu w naszym kraju będzie tak pięknie, że już nie tylko UE, ale nawet Szwajcaria, Kanada i Nowa Zelandia będą sobie nas stawiać za wzór do naśladowania, co oczywiście przyczyni się do pozytywnego naśladownictwa i zmiany świata na lepsze. Zrobiło mi się tak błogo, tak lekko, że omal nie zszedłem z przypływu szczęścia. W tym momencie brat z bratową i bratankiem dotarli w końcu do nas i konieczność podania przekąsek, nalewania wina i prowadzenia konwersacji w języku innym niż śpiewy chórów anielskich, sprowadziła mnie z tych wyżyn na ziemię. Nie wiedzieć czemu przypomniał mi się wiersz, którego uczyć się musiałem na pamięć w 6-tej klasie podstawówki, czyli gdzieś u schyłku „komuny”, na lekcji rosyjskiego. Wiersz ten brzmiał mniej więcej tak w języku oryginalnym (podaję we własnej transkrypcji fonetycznej, gdyż nie mam w tej chwili głowy ani do szukania opcji pisania cyrylicą, ani tym bardziej szukania innych metod transkrypcji):

Siewodnia prazdnik i wiesna

Ja słyszu smiech i gołosa

Ja podbieżał skoriej k oknu

Smatrju, no ulicu swoju nikak nie uznaju

Narod po ulice idzjot

Fłaszki, cwiety narod niesjot…

Dalszego ciągu nie pamiętam – darujcie, uczyłem się tego jakieś 33 lata temu. Nie pamiętam autora, ani tytułu, jedynie fakt, że lekcja, na której uczyliśmy się wiersza miała temat „Prazdnik Pierwowo Maja” (znów transkrypcja fonetyczna własna) – czyli Święto Pierwszego Maja. Ja wiem, że na pozór jest to trochę nie ten temat, ale kiedy słyszałem cudowne słowa Premiera o Polskim Ładzie, jako żywo udzieliła mi się atmosfera z tamtego wiersza. Ten sam entuzjazm, tak samo wspaniała i śmiała wizja świata i tyleż samo cudownego ciepła pod sercem, że jest w naszym kraju władza (no może nie w naszym, ale w jakimś na pewno), która potrafi obywatelom wyznaczyć światłe cele i pchnąć ich by z flagami i pieśnią na ustach ku tym celom dumnie maszerowali.

I nawet kilka lampek szampana i mołdawskiego czerwonego wina nie potrafiły mnie tej cudownej perspektywy pozbawić. Przytulałem przez snem Żonę z poczuciem spokoju, jaki nie gościł w moim sercu już od dawna…

Obudziłem się jednak wcześnie rano dręczony przez jedną niespokojną myśl, której długo na początku nie mogłem wyartykułować. Ale w końcu zdołałem. Otóż, pomyślałem sobie, Polski Ład ma sprawić, że w naszym kraju zapanuje dobrobyt i szczęście powszechne na poziomie nieporównywalnie wyższym do stanu obecnego. A przecież po prawie 6 latach rządów Zjednoczonej Prawicy już w tej chwili jest już tak dobrze, że wszystkie narody błogosławią sobie używając nazwiska naszego Premiera i jego Prezesa. Czy zatem jesteśmy gotowi na jeszcze większa dawkę szczęścia i dobrostanu powszechnego? Czy to nam aby nie zaszkodzi?

Myśl ta od momentu przebudzenia o 5.39 rano w niedzielę 16 maja nie daje mi spokoju. Panie Premierze, czy jest ze mną coś nie tak? Może potrzebuję jakiejś terapii, zimnych biczy wodnych, elektrowstrząsów, zsyłki, przepraszam, skierowania na leczenie klimatyczne?…