Bad (& the best)

Michael Jackson „Bad”

Długo myślałem nad, tym która płyta jako całość zrobiła na mnie największe wrażenie przed epoką mojej fascynacji mocniejszymi dźwiękami. Jak to się ładnie mówi, wejrzałem w głąb siebie – a wtedy odpowiedź stała się banalnie prosta. Przypomniały mi się czasy moich sobotnich wieczorów w podstawówce, kiedy to siedząc w wannie słuchałem Listy Przebojów Trójki, i dzięki Markowi Niedźwieckiemu i jego gościom poszerzałem swe muzyczne horyzonty. W trakcie jednej z takich cudownych „muzycznych” kąpieli usłyszałem premierę – „I just cant’t stop loving you” Michaela Jacksona, która promowała jego trzeci solowy album „Bad”. Utwór może nie był najlepszy z całego LP, ale zakochałem się w nim, bo sam czekałem wtedy na swoją pierwszą miłość. Kilkanaście tygodni później byłem już zakochany. Skrycie przeżywałem swoją wielką miłość nastolatka, która okazała się tak wielka, że trwa do dziś – już nie skrycie, bo trudno byłoby ukryć jej owoce (jeden w wieku 11 lat, a drugi lat 5).

W każdym razie ballada ta mnie oczarowała i sprawiła, że z niecierpliwością czekałem na resztę tej płyty. Byłem już wtedy zagorzałym fanem Jacksona i wbrew niedowiarkom, którzy już zaczynali skreślać gwiazdora po jego długim milczeniu (od albumu „Thriller” mijało już 6 lat), wierzyłem, że zakasuje rynek nowymi przebojami. Tak też się stało.

„Bad” to jak dla mnie przykład absolutnej perfekcji, nie tylko w dziedzinie muzyki pop, ale w ogóle w dziedzinie sztuki muzycznej i showbiznesu. To się czuje w każdym momencie tej płyty, w każdej sekundzie oglądania teledysków promujących ten album. Zaczyna się od tytułowego „Bad”, który jest na swój sposób „prztyczkiem w nos” dla krytyków, przedstawiających Jacksona jako grzecznego chłopczyka, który śpiewa ładne piosenki i któremu udało się nagrać jedną dobrą płytę. Żeby podkreślić opinię o wyczerpaniu się talentu Jacksona, media porównywały go Princem, który w tym czasie zdążył nagrać 5 płyt i zyskał sobie miano artysty niezwykle kreatywnego – media stwarzały nawet sztuczny obraz zażartej rywalizacji pomiędzy oboma artystami. Prince w dodatku miał opinie „niegrzecznego chłopca”, sam lansował się na Casanovę i po sukcesie „Purple rain” to jego promowano na supergwiazdę „kolorowej” muzyki pop. Jednak ostatnie słowa piosenki Jacksona brzmiące „Who’s bad?”, to retoryczne pytanie –  jakby Jackson chciał jasno dać do zrozumienia, że to on (i nikt inny) naprawdę narozrabia na rynku muzycznym i to jeszcze nie raz. Arogancja? Zbytnia pewność siebie? Nic z tych rzeczy. To świadomość, że zrobiło się kawał świetnej roboty.

Co tu dużo mówić – ta płyta aż kipi od entuzjazmu. Zaraz po „Bad” mamy „The Way You Make Me Feel”. Aż coś kręci w środku, żeby wyśpiewać ten kawałek pięknej dziewczynie, którą zobaczyło się na ulicy, którą spotkało się w klubie, z którą chciałoby się zatańczyć na imprezie. Niby jest w tym seks, ale niewinny – nie zabronilibyście swoim dzieciakom w podstawówce zatańczyć do tego utworu. Nie ma tu tej ordynarności, wykładania „kawy na ławę”, która pojawiła się później w „czarnej” muzyce (i nie tylko). Jest po prostu radość z tego, że spotkało się drugą osobę, dla której chce się jakoś zaistnieć, pokazać się, być z nią. Po prostu urocze, a nogi i biodra aż trudno powstrzymać od tańca.

„Speed Demon” to utwór nakręcony w inną stronę. Wyobraźcie sobie młodego chłopaka, który ma swój pierwszy samochód, pierwszy motor a może pierwszy szybki rowerek. Czuje się królem szosy, demonem prędkości. Prędkość upaja, wyzwala endorfiny i adrenalinę, sama w sobie jest narkotykiem. Oczywiście w kontekście bezpieczeństwa na drodze to nie jest zbyt wychowawcze, ale mając naście lat patrzy się na to zupełnie inaczej. Będąc młodym masz prawo być głupim i koniec. No i ta świetna partia basu i syntezatora w tym utworze – niby nie jest szybko, a kręci niczym „Ace Of Spades” Motorhead…

Wreszcie chwila wytchnienia. Ballada „Liberian Girl” – inspirowana prawdopodobnie losem afrykańskich dziewcząt – Michael w trakcie swych podróży po świecie miał niejednokrotnie okazję widzieć, jak ciężkie są doświadczenia kobiet i dzieci w krajach „trzeciego świata”. Jest to najspokojniejszy utwór na płycie, ale dzięki temu można posłuchać jak Jackson jako kompozytor i współproducent potrafił operować muzycznymi odcieniami. W tym utworze słychać jakby dalekie echa Afryki, a fragment tekstu w suahili deklamowany przez Lettę Mbulu (wokalistkę z RPA) sprawia, że można poczuć się jakby patrzyło się na afrykańską dziewczynę dźwigającą w milczeniu naczynie z wodą do swej wioski, na tle sawanny skąpanej w świetle zachodu słońca. Prawdziwa muzyczna perełka, którą Jackson podarował swojej wieloletniej przyjaciółce, Liz Taylor.

Na koniec strony A (jak ktoś miał LP na kasecie lub bardziej ekskluzywnie – na winylu) kolejny rarytas – „Just Good Friends” – duet z inną supergwiazdą, Stevie Wonderem. Skoczny, optymistyczny kawałek – dwie wielkie gwiazdy, które po prostu manifestują swoją radość ze wspólnego śpiewania dobrej piosenki. Dziwi jedynie, że kawałek ten nigdy nie był lansowany jako singiel.

„Another Part Of Me” -przez długi czas wydawało mi się, że to najgorszy kawałek na płycie. Rzeczywiście, jako singiel nie do końca się sprawdził – był to jeden z dwóch (obok „Liberian girl”), który nie dotarł do pierwszej dziesiątki Top 100 Billboardu (najwyżej był na pozycji 11).  Nie czułem tego utworu aż do momentu, gdy zobaczyłem teledysk do niego, będący zmontowaną wersją live z trasy Bad World Tour – i wszystko w tym utworze nabrało sensu. Taniec Micheala na scenie nadał sens wszystkim dźwiękom, funkowy puls zaczął grać z melodią refrenu, wejścia basu i klawiszy nabrały bogatszego brzmienia. Od tej chwili już zrozumiałem, że na tej płycie nie ma słabych numerów.

Najlepszym dowodem na to jest „Man In The Mirror” – jedna z licznych piosenek Michaela na rzecz naprawy świata. Świetna melodia i wielkie zaangażowanie wokalne -utwór jest utrzymany w klimacie gospel, co doskonale wzmacnia pozytywny przekaz –  prostą prawdę, że można zmienić świat na lepsze, ale trzeba zacząć od tego człowieka, którego widzi się  w lustrze. Taka piosenka „antyciechowska” – pozytywna wersja tekstu „Tak, tak to ja” Obywatela G.C. Ciekawe, że oba utwory powstały w podobnym czasie, w dwóch skrajnie różnych rzeczywistościach i stanowią jakby dwie strony tego samego medalu.

W końcu na płycie ma miejsce wspomniana „I Just Can’t Stop Loving You” – ta piosenka na pozór jest nieco łzawą balladą, ale ma swój rytm, jest w tym jakiś nerw i nie ma tej rozlazłości typowej dla twórczości gwiazd muzyki soul, które „słodzą i zawodzą” tak, że aż  zęby bolą. Na pewno nie jest to typowa „pościelówa” – ten utwór można tańczyć na imprezie jako „szybki”, a można też przytulić się do swojej wybranki i zatańczyć „wolny”. Co więcej, można tego utworu słuchać w samochodzie, bez obawy, że zaśnie się za kierownicą.

Po jednej piosence o miłości, mamy drugą. Ale ta jest już dużo ostrzejsza pod każdym względem. Już sam tytuł „Dirty Diana” sugeruje, że bohaterką tekstu jest kobieta wzbudzająca namiętność i pożądanie. Tu już nie ma nic z niewinności poprzedniego utworu – Diana z tekstu jest niby „grouppie” towarzyszącą zespołowi gwiazdy rocka, uwodzi wszystkich, zdradza, a uczucie do niej to wyniszczający ogień. A może ten utwór jest jednak poświęcony Dianie Ross, która była obecna zarówno na początku kariery Jacksons 5, jak i towarzyszyła przez wiele lat solowych poczynań Michaela? Nigdy się do końca nie dowiemy, co tak naprawdę czuł Jackson do Diany Ross i czy mogła być to aż tak paląca (i skrywana) namiętność, że zainspirowała ten utwór. Tak czy inaczej „Dirty Diana” to wulkan, albo co najmniej pożar lasów w Kalifornii- nie powstydziłaby się tej ballady żadna gwiazda hardrocka, czy nawet metalu. No i zgodnie z niepisaną tradycją solidne brzmienie zapewnił rockowy gitarzysta z krwi i kości – tym razem był to Steve Stevens, znany chociażby z wielu lat nagrywania i występów z Billym Idolem. Nic dziwnego, że utwór okupował przez wiele tygodni pierwsze miejsca list przebojów niemal na całym świecie – jak dla mnie najlepszy kawałek na płycie, wykonany przy tym tak doskonale, że nie sądzę, by kiedykolwiek jakiś poważny wykonawca porwał się na cover.

No i dochodzimy do kawałka, który świadczy o potędze tego albumu – „Smooth Criminal”. Jeżeli komuś wydawało się, że nie da się już przebić niczym sukcesu „Dirty Diana”, to ten kawałek wyprowadza każdego z błędu. W wielu krajach był to największy sukces singlowy i nie bez powodu – to przede wszystkim doskonała kompozycja. Szybka, ze świetną zwrotką i jeszcze lepszym refrenem, w dodatku rewelacyjna wokaliza Jacksona, która prowadzi nas jakby przez lekko mroczny klimat tytułowej, kryminalnej historii a w refrenie przechodzi w niemal paniczny, pełen skargi zaśpiew. Sama muzyka by wystarczyła, ale Jackson dorzucił tu jeszcze rewelacyjne wideo, które było niewątpliwie nie tylko jednym z najlepszych w jego karierze, ale jak dla mnie w ogóle w historii teledysku, jako formy przekazu. Doskonały scenariusz, utrzymany w klimacie tekstu, rewelacyjne układy taneczne wzmocnione efektami specjalnymi (Michael naginający tutaj z innymi tancerzami prawa fizyki w sekwencji pochylających się sylwetek to absolutna klasyka), a wszystko świetnie zgrane z muzyką, zamiast walenia po oczach ciągiem bezsensownych obrazów, jak to ma miejsce w większości wideklipów.

Będąc przy „Smooth criminal”, nie sposób nie wspomnieć o teledyskach Michaela Jacksona, które były osobnym zjawiskiem w showbiznesie – szczególnie te z czasów płyt „Thriller” i „Bad” (potem bywało różnie, ale jeszcze niejedna perełka się zdarzyła). Wszystko to zrobione z pomysłem, wzorowo wyreżyserowane i perfekcyjnie zatańczone. Od strony komercyjnej nie sposób nie dodać gorzko, że większość muzycznych stacji telewizyjnych, z MTV na czele, powinno postawić Jacksonowi pomniki przed swoimi siedzibami, gdyż przez 20 lat dostarczał im materiał najwyższej próby, a poprzeczkę ustawił na tak wysoko, że niezaprzeczalnie wpłynęło to na poziom całej branży.

W klipach Jacksona zawsze był jakiś przekaz, raz głęboki, raz płytszy, ale prawie zawsze „jakiś” – zamiast niestrawnego bełkotu i nijakości. Z drugiej strony te teledyski były bardzo szczere, autentyczne – na taką autentyczność, wręcz „odsłonięcie się” w nich, mógł pozwolić sobie tylko ktoś wielki, kto w dodatku miał coś do przekazania światu. Wbrew temu, że świat często wolał się interesować ekstrawaganckimi zwyczajami gwiazdora, niż pozytywnym przesłaniem zawartymi w jego twórczości.

Właśnie do tego świata, rządzonego przez media goniące za sensacją, za newsem i za nic mające prywatność ludzi, jest skierowany ostatni utwór (i jednocześnie przedostatni singiel z płyty) – „Leave me alone”, umieszczony tylko na edycji CD. Ze skargą (ale też i ze złością) w głosie Jackson błaga, żeby się od niego odczepić, przestać za nim węszyć, pozwolić mu przeżywać swoje życie jak każdy normalny człowiek. Wtedy piosenka była gorzkim podsumowaniem radosnego w sumie albumu. Bardzo osobisty utwór i w sumie nie dziwi, że Michael nie wykonywał go nigdy na koncertach, chociaż zyskał status przeboju w wielu krajach – nie chciał, aby fani źle odebrali ten manifest, refren był skierowany przede wszystkim do mediów. Teraz po śmierci gwiazdy, ten utwór brzmi prawie jak memento, jak prośba o to, żeby zapamiętać tylko te ważne rzeczy, które Michael chciał światu przekazać i które jemu również zaczęły umykać, kiedy zaczął go przygniatać ciężar własnej sławy, nieporównywalnej z kimkolwiek wcześniej w branży rozrywkowej. Pamiętać o tym, a zapomnieć o rzeczach nieistotnych – o fanaberiach gwiazdy, jej zagubieniu w świecie, wszystkich problemach osobistych i życiowych błędach.

Dopełnieniem tego albumu jest film „Moonwalker” – rzecz zaczyna się od krótkiej autobiografii Michaela, urywków trasy Bad World Tour, które niczym klamrą w postaci parodii teledysku „Bad” są spięte z fabułą, będącą opowieścią o Michaelu Jacksonie, supergwieździe uciekającej przed światem. Wszystko jest posklejane z teledysków do wcześniej wylansowanych singli, połączonych scenami, które łączą wszystko we w miarę spójną całość.  Historia dzieje się gdzieś na granicy rzeczywistości i dziecięcej fantazji, a Jackson bawi się trochę swoim statusem megagwiazdy, która w oczach dzieci staje się prawdziwym superbohaterem. Ale jednocześnie to wiara tych dzieci dodaje sił superbohaterowi, tak żeby mógł się on przeciwstawić wcielonemu złu (w osobie czarnego charakteru Dr. Biga, granego przez Joego Pesci). Jest w tym nieco megalomanii, a fabuła ma charakter szczątkowy, stąd bardzo kiepskie recenzje u krytyków. Natomiast dla fanów była to lektura obowiązkowa, a jeśli ktoś spojrzał na film oczami dziecka, nagle wszystko stawało się jasne. Ten film jest historią opowiadaną przez kogoś, kto w wieku 30 lat potrafił patrzeć na świat oczami 10-latka – z całą naiwnością i entuzjazmem właściwą dzieciom.

Czas na podsumowanie tej płyty. Dojrzały autor tekstów, doskonały kompozytor, wielki idealista i wieczny dzieciak w jednej osobie nagrał swoje opus magnum – płytę, której doskonale się słucha, przy której nogi rwą się do tańca i którą można smakować latami, bo muzycznie jest naładowana świetnymi kompozycjami i wyprodukowana na poziomie, będącym klasą samą dla siebie. Nie bez znaczenia była tu doskonała współpraca pomiędzy Jacksonem i Quincy Jonesem – rewelacyjnym producentem i aranżerem, dzięki którego pracy brzmienie na tej płycie nabrało głębi, bogactwa i technicznej perfekcji. Jones był niewątpliwie jubilerem, dzięki któremu diament talentu Jacksona stał się prawdziwym brylantem i mógł zabłysnąć pełnym blaskiem.   Jeżeli któraś płyta może być uważana za artystyczny testament Michaela Jacksona, to właśnie ta – poszczególne przeboje, jak i cały album będą wzruszać ludzi, dopóki ludzkość będzie jeszcze stać na wzruszenia.

Mark Twain „Przygody Tomka Sawyera”

Kiedy na liście twoich największych marzeń jest nowy, wieloostrzowy scyzoryk, kolekcja szklanych kulek oraz odnalezienie skarbu zakopanego w opuszczonym domu na końcu miasteczka, to znaczy że przeżywasz najszczęśliwszy okres dziecięctwa – tak jak Tom Sawyer. Tytułowy bohater powieści Marka Twaina to sierota, zamieszkujący w domu swej ciotki Polly w miasteczku St. Petersburg – innymi słowy na uroczym zadupiu gdzieś nad Missisipi. Rzecz dzieje się kilka lat po zakończeniu wojny secesyjnej, o której zresztą się w powieści w ogóle nie wspomina, z prostego względu –świat powieści jest widziany oczami dziesięciolatka, a ten najzwyczajniej wojny nie zaznał i nie zapamiętał.

Zatem pomimo że dorzecze Missisipi w drugiej połowie XIX wieku trudno uznać za przykład raju na ziemi, świat z punktu widzenia Tomka nie jest wcale taki zły. Owszem, doskwierają mu różne niedole, np. konieczność sobotniej kąpieli, celebrowanej przez ciotkę z wielką pieczołowitością, czy też konieczność marnowania czasu na takie uciążliwości jak szkółka niedzielna, nabożeństwo w kościele czy chodzenie do szkoły. Ciotka dokłada mu zresztą co i raz dodatkowych kar, np. w postaci malowania parkanu w sobotę, w czasie gdy inni koledzy idą sobie na ryby, bawią się w Indian i pionierów, grają w kulki lub po prostu leżą bykiem na słońcu. Takie rzeczy mogłyby złamać słabszy charakter, zwłaszcza że syn ciotki, a przyrodni brat Tomka, Sid, uchodzi za ideał. Tomka jednak nie łatwo złamać.

Tomek Sawyer to chłopiec, który uosabia cechy po dzień dzisiejszy niezwykle cenione w Ameryce – optymizm, przedsiębiorczość, kreatywność, przytomność umysłu, delikatne łobuzerstwo połączone jednak z wewnętrzną prawością, szlachetnością i uczciwością. Cechy te nasz ulubieniec przejawia w sposób nienachalny, a to dlatego, że choć fabuła ma w wielu miejscach charakter bardzo sielankowy, to jednak autor zachowuje we wszystkim na tyle zdrowy umiar, aby nam obrazu tytułowej postaci nie przesłodzić. Idę jednak o zakład, że gdyby dziś w Stanach pojawił się człowiek uosabiający cechy Tomka, to mógłby startować w wyborach prezydenckich ze stuprocentową gwarancją sukcesu.

W każdym razie mimo dziecięcych trosk i niepowodzeń, Tomek umie wyciągać z nich wnioski i przekuwać na sukces nawet dotkliwe porażki. Choć nawet taki zadatek na twardego faceta jak Tomek ma swoje słabości – a w zasadzie jedną – uroczą Becky Thacher, córkę sędziego. Jak w każdej porządnej historii, tak i tu wątek miłosny wprowadza dodatkowe zawirowania do fabuły, oczywiście jednak z umiarem, bo nie dość, że to powieść o dzieciach i dla dzieci, to jeszcze z czasów bardzo purytańskich.

Oprócz Becky świat powieści urozmaica cały krąg malowniczych postaci towarzyszących Tomkowi – szczególnie jego przyjaciel, Huckleberry Finn, który doczekał się kilka lat później własnej wielkiej historii. Oprócz Hucka karty powieści zaludniają zacni obywatele typowego amerykańskiego miasteczka, czarnoskóry Jim i szkolni koledzy i koleżanki Tomka, no i są też miejscowe rzezimieszki, w tym momentami diaboliczny pół-Indianin Joe.

Jest tu dziecięca zabawa, są niebezpieczne przygody, jest też morderstwo i sceny niemal mrożące krew w żyłach. Jednym słowem życie na amerykańskiej prowincji w swym pełnym kolorycie 😉 Mark Twain opisuje przy tym wszystkie przygody chłopca i jego przyjaciół na tyle obrazowo i wiarygodnie, że traktujemy to wszystko niemal jak historię naszego kolegi, rówieśnika. Proza Twaina ma to do siebie, że za jej sprawą znika gdzieś te blisko 150 lat, które dzieli nas od czasów, w których rozgrywa się powieść. Najważniejsze okazuje się dzieciństwo, przygoda, dziecięce marzenia – te małe i te wielkie.

Oczywiście krytycy dużo wyżej ocenili historię Hucka Finna, a to ze względu na większy realizm społeczny i  nakreślenie bardziej wiarygodnych psychologicznie postaci. Ale czy dla dziecka realizm społeczny i psychologiczny powieści ma znaczenie? Niewielkie. Dzieciństwo szczęśliwe, to takie w którym udało się zachować równowagę pomiędzy potrzebą idealizowania świata, a jego rzeczywistą zgodnością z ideałem. „Przygody Tomka Sawyera” to właśnie opowieść o dzieciństwie szczęśliwym.

I nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że jest to powieść tylko dla chłopców. Moim zdaniem każda kobieta w wieku od lat 9 powinna tę książkę przeczytać chociażby po to, żeby kiedyś lepiej zrozumieć swojego faceta. My faceci podobno nigdy do końca nie dorastamy. Zgadzam się z tą opinią, przynajmniej co do mojej osoby. Dziś znalazłem w szufladzie starą zapalniczkę dziadka i pięcioostrzowy scyzoryk – prawdziwe skarby! A teraz idę wyszperać na półce mój egzemplarz powieści. Najpierw po raz kolejny ją przeczytam, a potem dam synom. I może razem wpadniemy na pomysł jakiejś cudownej przygody…

Philip K. Dick „Ubik”

Czy kiedykolwiek obudziliście się gdzieś i nie byliście pewni gdzie jesteście? Czy zdarzyło się wam, że nie byliście pewni, co jest realne, a co jest objawem choroby, omamu czy zażycia środków psychotropowych? Jeśli doświadczyliście choćby jednej z takich sytuacji i nie możecie z ręką na sercu powiedzieć, że was to nie kręciło, to „Ubik” jest powieścią dla was. Jeśli jednak nie dane wam było przeżyć czegoś podobnego, lektura może wam przypominać przysłowiową rozmowę że ślepym o kolorach.

Trafiłem na ten tytuł trochę przypadkiem. Był początek lat dziewięćdziesiątych, w księgarniach zaczął się prawdziwy wysyp książek zagranicznych autorów. Nasz rynek odrabiał zaległości w publikacji wszystkich wielkich nieobecnych – szczególnie dotyczyło to literatury SF, fantasy i horroru. Gatunki do tej pory niszowe, nagle zawładnęły księgarnianymi półkami za sprawą takich autorów jak Stephen King, Don Wollenheim (z jego antologią najlepszych opowiadań SF), Isaac Asimov, Robert Silverberg, Clifford Simak, Roger Zelazny i właśnie Philip K. Dick. „Ubik” – ten tytuł nic mi nie mówił (nazwisko autora szczerze mówiąc również), ale wydawnictwo Amber słynęło wtedy z publikowania literatury SF i fantasy najlepszego sortu. Na tylnej okładce był urywek jednej ze scen akcji – wyglądało to zachęcająco. Na tyle, żeby książkę zacząć czytać niemal zaraz po wyjściu z księgarni.

Należy przestrzec, że jest to jedna z tych niebezpiecznych książek, które po otwarciu pierwszej strony pozwalają się zaciągnąć treścią przez pierwszy rozdział, a później gotują człowiekowi mózg. Po zakończeniu pierwszego rozdziału nie da się już ot tak sobie wyjść z „kejdikowskiego” świata. Albo się tego nie kupuje od początku, albo zaciągasz się i po tobie.

Umieszczenie akcji w świecie przyszłości u Dicka jest raczej sposobem na podkreślenie zagubienia bohaterów i zintensyfikowaniu ich poszukiwań rzeczywistości i samych siebie w tejże. Do końca pierwszego rozdziału wiemy, że jedziemy rollercoasterem, ale nawet nie przeczuwamy, z jakiej pochylni runie nasza kolejka i jaką jazdę nam zafunduje.

Joe Chip, główny bohater, jest inercjałem -posiada zdolność do blokowania zdolności „psi”. Wraz z grupą sobie podobnych (antytelepatów, antyjasnowidzów etc.) pracuje dla Glena Runcitera, właściela najlepszej na świecie firmy w branży anty-zdolności. Na polecenie szefa Joe sprowadza nowy nabytek – dziewczynę anty-jasnowidza. Z początku wydawać nam się może, że to potężne antyzdolności parapsychiczne tej postaci będą głównym źródłem napędowym fabuły, ale okazuje się, że nawet zdolność zaburzania czasoprzestrzeni to mały pikuś w porównaniu z tym, co spotyka grupę bohaterów (i eliminuje jednego po drugim).   Pierwszy ginie Glen Runciter, ale to dopiero początek – z każdą chwilą sytuacja komplikuje się coraz bardziej. Wszechwładna, destrukcyjna i obca siła eliminuje inercjałów Runcitera.

Czy Joe Chip zdoła wyjaśnić tajemnicę, zanim wszechwładna entropia wyssie resztki witalnej energii z niego i z jego przyjaciół? Czy nam uda się zrozumieć, czym jest tytułowy Ubik? Czy odkryjemy, gdzie leży granica pomiędzy światami i jaki jest sens słowa „wszechobecny”? Ostatecznych wyjaśnień u Philipa K. Dicka nie ma – tak w tej, jak i chyba w żadnej powieści. Nawet jeżeli wydaje nam się, że już pozwolono nam wszystko pojąć, rozgryźć niezwykłą zagadkę na granicy życia i śmierci. Na kilkanaście linijek przed zamknięciem książki dostajemy potężnie obuchem w łeb i na dobrą sprawę wiemy jeszcze mniej, jak na początku…

W każdym razie w „Ubiku” mamy pełen arsenał stosowany przez tego autora – dziwaczne postacie, szczególnie główny bohater będący nieco outsiderem (jak sam K. Dick), dziwnie „wykoślawiony” świat przyszłości, zjawiska parapsychologiczne oraz przedzieranie się przez kolejne warstwy świata, które okazują się mniej lub bardziej koszmarną iluzją. Można zatem powiedzieć, że w „Ubiku” mamy do czynienia z prawdziwą esencją stylu tego autora. Powieść nie jest może tak subtelna, jak „Człowiek z wysokiego zamku” (nagroda Hugo przyznawana przez krytyków SF), ani tak zakręcona i wydumana jak napisane dwa lata wcześniej „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”, ani też nie wyraża tak osobistych lęków i poszukiwań jak trylogia „Valis” czy „Przez ciemne zwierciadło”.  Za to jest tu krótko, zwięźle i na temat.

Żal, że nikt nie podjął się do tej pory sfilmowania „Ubika” – jak dla mnie to bardzo filmowa opowieść, choć wymagająca sporej pomysłowości i zrozumienia treści przy adaptacji na ekran. Chciałbym to zobaczyć, pod warunkiem, że nie zrobi tego Tom Cruise do spółki ze Spielbergiem…