Myślę, że czasem chodzi o to, żeby złapać dystans. Spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Może ten rok rok trzeba wziąć „z przyczajki”, bez przebierania nogami, kiedy wreszcie skończą się lockdowny, kwarantanny, recesje, restrykcje, represje, rządy różnych „trumputinów” i „kaczyszenków”, trwać spokojnie, cierpliwie, ale nieustępliwie w kwestiach naprawdę ważnych…
Normalnym zwyczajem jest, że wraz z początkiem nowego roku ludzie składają sobie życzenia. Zdrowia, pomyślności i innych dobrze kojarzących się rzeczy. Ja w swoim wpisie noworocznym 1 stycznia 2020 roku byłem pełen nadziei, że rok 2020 będzie lepszy. I tą nadzieją podzieliłem się ze światem. Kolejne 12 miesięcy przetestowało tę moją nadzieję tak sromotnie, że usiadłszy do klawiatury 1 stycznia 2021 roku, aby znów spróbować wysłać reszcie ludzkości kilka dobrych słów, miałem w głowie tak wielki natłok sprzecznych myśli, iż po godzinie tępego spoglądania w monitor wyartykułowałem tylko jedno zdanie. Brzmiało ono: NIE!
Przerażony takim frontalnym atakiem własnego negatywizmu jąłem kluczyć przed samym sobą, że tak się nie godzi i nie ważne, czy reszta świata w ogóle oczekuje jakiekolwiek zdania z mojej strony, i że pewnie bez moich życzeń obejdzie się nie gorzej, niż gdybym tu kolejny przekaz na miarę „Kazania na górze” wyprodukował. Chodziło o coś innego, o moje zobowiązanie, złożone przed sobą samym przede wszystkim, że tu, na moim „antyblogu” zawsze będę się podejmował znaleźć jakąś iskierkę, jakiś skrawek rzeczy pozytywnych, a nawet jak takich okruszków nie znajdę, to o ich poszukiwanie będę nawoływać. Co innego jednak próbować się wzbraniać przed negatywizmem, przywracać w myślach swoje morale i rozkazywać sobie zmianę nastawienia, a co innego zebrać się w sobie i szczerze choćby w słowach (bo o czynach nawet nie wspomnę) przejść do afirmacji życia i zarażania świata pozytywną energią, kiedy świat tenże staje na głowie. Rozpoczynając kiedyś tę nieregularną moją pisaninę obiecałem sobie, że będę się tu dzielił rzeczami autentycznymi, więc taka erupcja hurraoptymizmu, czy chociażby ostrożnego optymizmu, kiedy dookoła dzieją się rzeczy, które coraz bardziej przyprawiają człowieka o siwiznę i ból żuchwy wywołany ciągłym zgrzytaniem zębów, byłaby taka eskapada w kierunku głoszenia nowych ewangelii, że o to „wszystko będzie przepięknie, wszystko będzie normalnie” czymś nieautentycznym, jak uśmiech naszego premiera, kiedy mówił, że pokonaliśmy epidemię. Nie mogąc znaleźć na ten rozdźwięk wewnętrzny żadnej innej metody, postanowiłem przyczaić się na chwilę, przeczekać i zobaczyć, co ten nowy rok pokaże. I dziś, 24 stycznia mogę już szczerze złożyć Wam życzenia noworoczne.
Zanim przejdę jednak do życzeń, zabrnę na chwilę w małą dygresję. Otóż dostęp do muzyki poprzez serwisy streamingowe daje mi możliwość praktycznie niczym nieposkromionych muzycznych eksploracji, które kiedyś były ograniczone zasobnością portfela i pojemnością półek, najpierw na kasety magnetofonowe, a potem na płyty CD. Teraz po opłaceniu abonamentu równego cenie jednej płyty jedynym ograniczeniem stają się moje gusta muzyczne i ilość czasu, jaką poświęcić mogę na słuchanie muzyki. Tak się jednak składa, że pomimo dostępu do niemalże nieograniczonych zasobów muzyki, słucham pasjami pewnych gatunków, czy wykonawców, a czasami nawet pojedynczych utworów, a przy tym zdarza się i tak, że jedna tematyczna playlista napędza moje życie przez kilka kolejnych tygodni. Tak się złożyło, że w ostatnich tygodniach (słusznie) minionego roku, w samochodzie słuchałem praktycznie tylko jednego zestawu, w którym znalazło się aż kilkanaście utworów kanadyjskiego trio Rush. Jest to kapela przezacna i generalnie tak zasłużona dla rozwoju mojego postrzegania muzyki, że aż warto będzie może nawet kiedyś osobny wpis temu poświęcić, ale kiedy nagle wyhamowałem nieco po grudniowej gonitwie gdzieś tak w okolicach Trzech Króli, minęła mi również nagle zajawka na słuchanie mojej grudniowej playlisty. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że „rush” to po angielsku przecież „gorączka, pośpiech”. Więc ostatnie 2 tygodnie A.D. 2021 spędzam głównie z playlistą wyładowaną zupełnie innymi klimatami: The Chemical Brothers, The Prodigy, Pendulum, Nero, Moby, Modestep, Swedish House Mafia. A zatem zrobiłem odskok w trochę w inną stronę.
Dlaczego o Wam o tym piszę. Myślę, że czasem chodzi o to, żeby złapać dystans. Zwolnić, przestawić się na inny rytm i na ten przykład przez elektroniczne bity rozsynchronizować się ze światem, który zapędza nas do swojej gonitwy. Spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Może ten rok rok trzeba wziąć „z przyczajki”, bez przebierania nogami, kiedy wreszcie skończą się lockdowny, kwarantanny, recesje, restrykcje, represje, rządy różnych „trumputinów” i „kaczyszenków”, trwać spokojnie, cierpliwie, ale nieustępliwie w kwestiach naprawdę ważnych…
Tego Wam życzę: dystansu do siebie i tego wszystkiego, co na nas spadnie w tym roku, spokoju, cierpliwości i wyrozumiałości do siebie nawzajem, ale i nieustępliwości w kwestiach naprawdę istotnych.
Na koniec taki fragment tekstu z mojej najnowszej playlisty, z utworu Modestep „Saved the World”
„You deserve a place
On higher ground
For the times you faced
No ones stopping you now
You saved the world
Now let the world save you
You saved the world.”
Jakoś mi to pasuje do tych życzeń.
I pamiętajcie: No rush!*
*_ to oczywiście nie oznacza, że odradzam kanadyjskie Trio w składzie G. Lee, A. Lifeson, N. Peart, bo to naprawdę kawał solidnego rocka, do którego pewnie wrócę pewnie za jakiś czas, jak przejdzie mi nastrój na elektroniczne, tłuste basy i ostro kładzione syntezatorowe bity. Wiem, że panowie w 2019 roku oficjalnie ogłosili zakończenie działalności, a w 2020 roku Peart dołączył po długiej chorobie do najlepszej kapeli wszystkich wszechświatów, więc jest to decyzja definitywna. Pozostawiają jednak po sobie dyskografię, która o lata świetlne wyprzedza większość rockowej twórczości, a reszcie zawiesza poprzeczkę bardzo wysoko.