Philip K. Dick „Ubik”

Czy kiedykolwiek obudziliście się gdzieś i nie byliście pewni gdzie jesteście? Czy zdarzyło się wam, że nie byliście pewni, co jest realne, a co jest objawem choroby, omamu czy zażycia środków psychotropowych? Jeśli doświadczyliście choćby jednej z takich sytuacji i nie możecie z ręką na sercu powiedzieć, że was to nie kręciło, to „Ubik” jest powieścią dla was. Jeśli jednak nie dane wam było przeżyć czegoś podobnego, lektura może wam przypominać przysłowiową rozmowę że ślepym o kolorach.

Trafiłem na ten tytuł trochę przypadkiem. Był początek lat dziewięćdziesiątych, w księgarniach zaczął się prawdziwy wysyp książek zagranicznych autorów. Nasz rynek odrabiał zaległości w publikacji wszystkich wielkich nieobecnych – szczególnie dotyczyło to literatury SF, fantasy i horroru. Gatunki do tej pory niszowe, nagle zawładnęły księgarnianymi półkami za sprawą takich autorów jak Stephen King, Don Wollenheim (z jego antologią najlepszych opowiadań SF), Isaac Asimov, Robert Silverberg, Clifford Simak, Roger Zelazny i właśnie Philip K. Dick. „Ubik” – ten tytuł nic mi nie mówił (nazwisko autora szczerze mówiąc również), ale wydawnictwo Amber słynęło wtedy z publikowania literatury SF i fantasy najlepszego sortu. Na tylnej okładce był urywek jednej ze scen akcji – wyglądało to zachęcająco. Na tyle, żeby książkę zacząć czytać niemal zaraz po wyjściu z księgarni.

Należy przestrzec, że jest to jedna z tych niebezpiecznych książek, które po otwarciu pierwszej strony pozwalają się zaciągnąć treścią przez pierwszy rozdział, a później gotują człowiekowi mózg. Po zakończeniu pierwszego rozdziału nie da się już ot tak sobie wyjść z „kejdikowskiego” świata. Albo się tego nie kupuje od początku, albo zaciągasz się i po tobie.

Umieszczenie akcji w świecie przyszłości u Dicka jest raczej sposobem na podkreślenie zagubienia bohaterów i zintensyfikowaniu ich poszukiwań rzeczywistości i samych siebie w tejże. Do końca pierwszego rozdziału wiemy, że jedziemy rollercoasterem, ale nawet nie przeczuwamy, z jakiej pochylni runie nasza kolejka i jaką jazdę nam zafunduje.

Joe Chip, główny bohater, jest inercjałem -posiada zdolność do blokowania zdolności „psi”. Wraz z grupą sobie podobnych (antytelepatów, antyjasnowidzów etc.) pracuje dla Glena Runcitera, właściela najlepszej na świecie firmy w branży anty-zdolności. Na polecenie szefa Joe sprowadza nowy nabytek – dziewczynę anty-jasnowidza. Z początku wydawać nam się może, że to potężne antyzdolności parapsychiczne tej postaci będą głównym źródłem napędowym fabuły, ale okazuje się, że nawet zdolność zaburzania czasoprzestrzeni to mały pikuś w porównaniu z tym, co spotyka grupę bohaterów (i eliminuje jednego po drugim).   Pierwszy ginie Glen Runciter, ale to dopiero początek – z każdą chwilą sytuacja komplikuje się coraz bardziej. Wszechwładna, destrukcyjna i obca siła eliminuje inercjałów Runcitera.

Czy Joe Chip zdoła wyjaśnić tajemnicę, zanim wszechwładna entropia wyssie resztki witalnej energii z niego i z jego przyjaciół? Czy nam uda się zrozumieć, czym jest tytułowy Ubik? Czy odkryjemy, gdzie leży granica pomiędzy światami i jaki jest sens słowa „wszechobecny”? Ostatecznych wyjaśnień u Philipa K. Dicka nie ma – tak w tej, jak i chyba w żadnej powieści. Nawet jeżeli wydaje nam się, że już pozwolono nam wszystko pojąć, rozgryźć niezwykłą zagadkę na granicy życia i śmierci. Na kilkanaście linijek przed zamknięciem książki dostajemy potężnie obuchem w łeb i na dobrą sprawę wiemy jeszcze mniej, jak na początku…

W każdym razie w „Ubiku” mamy pełen arsenał stosowany przez tego autora – dziwaczne postacie, szczególnie główny bohater będący nieco outsiderem (jak sam K. Dick), dziwnie „wykoślawiony” świat przyszłości, zjawiska parapsychologiczne oraz przedzieranie się przez kolejne warstwy świata, które okazują się mniej lub bardziej koszmarną iluzją. Można zatem powiedzieć, że w „Ubiku” mamy do czynienia z prawdziwą esencją stylu tego autora. Powieść nie jest może tak subtelna, jak „Człowiek z wysokiego zamku” (nagroda Hugo przyznawana przez krytyków SF), ani tak zakręcona i wydumana jak napisane dwa lata wcześniej „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”, ani też nie wyraża tak osobistych lęków i poszukiwań jak trylogia „Valis” czy „Przez ciemne zwierciadło”.  Za to jest tu krótko, zwięźle i na temat.

Żal, że nikt nie podjął się do tej pory sfilmowania „Ubika” – jak dla mnie to bardzo filmowa opowieść, choć wymagająca sporej pomysłowości i zrozumienia treści przy adaptacji na ekran. Chciałbym to zobaczyć, pod warunkiem, że nie zrobi tego Tom Cruise do spółki ze Spielbergiem…