#210/365: Raz krzyżem, raz piorunem…

Przyzwyczailiśmy się już w zasadzie, że co roku, gdy zbliża się finał WOŚP, niemal jak w dobrze zaprogramowanym automacie pojawia się hejt. W tej świętej wojnie nie ma zwycięzców i najgorzej obrywają ci, którzy próbują być głosem rozsądku. W tym roku na wszelki wypadek, żeby wzmocnić efekt zrobiono jeszcze wrzutkę pt. „WOŚP=popieranie aborcji”, żeby jeszcze bardziej zamieszać w Polskim kociołku. Jurek Owsiak w odpowiedzi na to szkalowanie imienia jego i Fundacji złożył bardzo wyważone oświadczenie (zważywszy i na jego temperament, i na całą tę sytuację). Po tym oświadczeniu Jurkowi nie dostało się jednak po głowie od katolickich, ultraprawicowych komentatorów, ale od jednego z autorytetów moralnych i dyżurnych sumień polskich feministek, czyli Pauliny Młynarskiej.

Nie cierpię sytuacji, gdy jakaś osoba wrzuca mnie i moje poglądy do wygodnej dla siebie szufladki, którą przygotowała sobie zawczasu w swojej głowie, opatrzyła stosowną fiszką i teraz czuje się zwolniona z podjęcia chociażby próby zrozumienia tego, co mówię, a w konsekwencji, z myślenia nad tym, co mówi do mnie w odpowiedzi. Na internetowych forach już od dawna normą jest zjawisko, że ktoś przyłączając się do dyskusji, najpierw zdaje się zawieszać na szyi adwersarza drewnianą tablicę z przypisana mu etykietką poglądów, by później użyć tej tablicy do tłuczenia danej osoby po głowie. Przyczyn tego zjawiska jest zapewne wiele i popełniono już niejedną poważną dysertację na jego temat. Nie wdając się jednak w szczegółowe analizy naukowych ustaleń zaryzykuję tezę, że jedną z głównych przyczyn takowego stanu rzeczy upatrywać należy w tym, że w kontakcie z mediami elektronicznymi większość ludzi funkcjonuje w trybie „niskiej konsumpcji zasobów poznawczych”. Nie różni się ten tryb specjalnie od stanu umysłu członka kibolskiej bojówki tuż przed rozpoczęciem planowanej od miesięcy „ustawki”, żołnierza tuż przed rozpoczęciem szturmu na umocnione pozycje wroga lub fana muzyki dowolnego gatunku (no może z wyjątkiem muzyki poważnej i Jerzego Połomskiego, ale co do tego drugiego przypadku mam już nieco mniejszą pewność) w momencie gdy oczekiwana przez niego gwiazda, rozumiana indywidualnie lub zespołowo, wychodzi na właśnie scenę, by rozpocząć koncert, na który dotarcie kosztowało tegoż fana połowę miesięcznych poborów. Wreszcie, nie różni się to moim zdaniem od stanu umysłu większości uczestników debat sejmowych, co dodatkowo uzasadnia zainstalowanie bramek do wykrywania broni, którą parlamentarzyści mogliby próbować przemycić dla celów wzmocnienia siły swojej argumentacji*. Krótko mówiąc, mamy tu do czynienia ze stanem umysłu polegającym na zawężeniu pola świadomości, ograniczeniu empatii i percepcji społecznej, czemu towarzyszy domieszka mniejszej lub większej dawki euforii, wywołanej jednoczesnym strzałem adrenaliny i endorfin (to ostatnie wiąże się zapewne z satysfakcją z dokopania komuś). Stan taki ułatwia funkcjonowanie w okolicznościach opisanych powyżej, tudzież ułatwia słowną nawalankę na różnych fejsbukach, tłiterach i forach wszelakich generowanych w alternatywnej, cyfrowej rzeczywistości, za to w bardzo ograniczonym stopniu sprzyja podejmowaniu konstruktywnej refleksji czy pogłębianiu relacji z drugim człowiekiem, gdyż trudno za takowe uznać wbijanie bliźniego w glebę i „zaorywanie poczwórną skibą”**.

W ostatnich czasie ograniczam niejednokrotnie swoją aktywność w dyskusjach prowadzonych za pomocą mediów społecznościowych, nawet na te toczące się wokół tematów dla mnie ważnych. Czynię tak nie dlatego, że nie zamierzam się ciągle intelektualnie zniżać się do „poziomu plebsu” (gdyż sam się nie uważam za jakąś intelektualną forpocztę społeczeństwa), ale dlatego, że najzwyczajniej nie chce mi się już zbierać przysłowiowego „oklepu” raz z jednej, raz z drugiej strony za choćby próbę wyważonego sądu lub zadawanie pytań zmuszających kogoś do stosowania rzeczowej argumentacji i opierania się na faktach. Może dlatego, że przyzwyczaiłem się kiedyś do sytuacji, że nawet w sporach z jednostką tak oporną jak Krzyś, o którym wspomniałem we wpisie z zeszłego tygodnia, obowiązują pewne zasady, dzięki którym nawet jeśli nie ma szans na przekonanie drugiej strony, to przynajmniej na końcu rozmowy człowiek nie jest obrzucony słownym szlamem. Nie mam jednak złudzeń, iż poziom dyskursu na fejsbukowych forach będzie choćby zbliżony do tego zapamiętanego z czasów akademickich, gdyż nie sprzyja temu choćby pluralistyczny (przez duże „PLU”) charakter medium. Każdy może zabrać głos, co z niewiadomych powodów odczytywane jest jako prawo do pisania bez jakiejkolwiek refleksji.

Jakości dyskursu społecznego nie sprzyja również polaryzacja poglądów, podsycana ciągle i wbrew racjonalnym przesłankom. Podsycają ją w naszym kraju politycy, podsycają media, swoje dorzucają różnej maści celebryci, w końcu spór nakręcają na różne sposoby mniej lub bardziej dające się zidentyfikować wrogie siły zewnętrzne, dla których społeczne porozumienie, nie tylko w obrębie naszego społeczeństwa, jest sprzeczne z ich koncepcją urządzania świata. Jeśli do tego dołożymy wspomnianą niemal zupełną bezrefleksyjność i brak odpowiedzialności za słowo rzucone w internecie, to w zasadzie każdy temat, każda nawet najbardziej pozytywna inicjatywa może stać się powodem do wylania potoków hejtu. Pierwszy z brzegu przykład, jaki mi przychodzi do głowy, to wyczyn grupy Szerpów, którzy po raz pierwszy dokonali zimowego wejścia na K2. Wydarzenie apolityczne, neutralne światopoglądowo, u każdego normalnego człowieka powinno wywołać pozytywne emocje, zarówno ze względu na sam wyczyn, jak i to, że dokonali go Szerpowie, którzy dotąd w wyprawach na ośmiotysięczniki byli aktorami drugiego i trzeciego planu, podczas gdy bez nich udziału większość wypraw w nie dotarłaby nawet do pierwszego obozu. Zarówno więc ten fakt tej dziejowej sprawiedliwości, jak i wyjątkowy, zespołowy charakter samego wyczynu skłaniać powinien do wrzucania uśmiechniętych emotek, lajków i propsów. Ale nie, szybko pojawiło się buczące grono z komentarzami „Łe, wchodzili z tlenem? Oszustwo! Co to za wyczyn?! Z tlenem to i ja bym potrafił!” (to ostatnie zdanie rzucone przez gościa, zamieszczającego bez żenady na swoim profilu FB zdjęcia, na podstawie których można mieć całkiem uzasadnione przypuszczenia, że w życiu nie dotarł on wyżej niż do Morskiego Oka i to tylko dlatego, że jechał bryczką z Zakopanego, przyczyniając się swoją wagą do zamęczenia biednego konia na śmierć). Podałem tu na początku celowo przykład wydarzenia neutralnego, by przy tych bardziej ukierunkowanych światopoglądowo zaczyna się lepsza jazda.

Przyzwyczailiśmy się już w zasadzie, że co roku, gdy zbliża się finał WOŚP, niemal jak w dobrze zaprogramowanym automacie pojawia się hejt. Zapewne z uwagi na bardzo ostre interwencje FB, w tym roku ilość postów bezpośrednio szkalujących Jurka Owsiaka i Orkiestrę była stosunkowo niewielka, natomiast niezależnie od wysiłków moderatorów, pod postami promującymi tegoroczny finał 30 stycznia, zachęcającymi do zbiórki i uczestnictwa w orkiestrowych aukcjach charytatywnych, czy chociażby pozytywnie wyrażającymi się o całym dziele, jakim jest WOŚP miała miejsce regularna jatka. Gwoli sprawiedliwości należy stwierdzić, że czasami ofiarami stawali się także ci, którzy nie dość entuzjastycznie wyrazili się o Orkiestrze lub o samym Jurku Owsiaku, co skutkowało oberwaniem wiadrem pomyj od ludzi z serduszkami WOŚP w zdjęciach profilowych. Zaobserwowałem takich sytuacji całkiem sporo i niespecjalnie mnie one zdziwiły, bo wcześniej w niejednej internetowej dyskusji doświadczyłem już tej „serduszkowej serdeczności”. Przeczulony jestem na punkcie różnych trolli, prowokatorów i złośliwych botów maści wszelakiej, toteż jeśli ktoś napada na mnie słownie, zazwyczaj przekopuję jego profil (jeśli rzecz dotyczy FB), by potwierdzić, czy mam do czynienia z normalnym użytkownikiem sieci. Na podstawie tych swoich własnych wykopalisk stwierdzam, że orkiestrowi fanatycy niekiedy bardzo specyficznie pojmują hasło „Miłość, przyjaźń, rock nad roll!” i serduszko w profilowym w niewiele mniejszym stopniu bywa zapowiedzią obelg i kalumnii wszelakich, niż emblematy Marszu Niepodległości czy logo partii miłościwie nam obecnie panującej. Nie dziwota zatem też, że skoro najbardziej spektakularna akcja charytatywna w kraju skupia na sobie tyle negatywnych emocji, to kiedy wydarza się coś naprawdę podnoszącego społeczne ciśnienie, to oznacza, że za chwilę pod postami na FB zacznie się prawdziwa święta wojna.

W tej świętej wojnie nie ma zwycięzców i jak wspomniałem, najgorzej obrywają ci, którzy próbują być głosem rozsądku. Można być wtedy pewnym, że dostanie się wiadro pomyj na głowę i z jednej, i z drugiej strony. Ewidentnym przykładem tego był do tej pory Szymon Hołownia, który, jak na przystało na człowieka, który chce swoją działalność polityczną uprawiać uczciwie i odpowiedzialnie, próbuje szukać w swoich działaniach sensownych rozwiązań dla społecznych dylematów i przez konserwatywnych katolików jest nazywany heretykiem, apostatą i ukrytą opcją PO, sponsorowaną przez Sorosa i Gatesa (?!), natomiast przez zwolenników PO, lewicę i uczestniczki Marszu Kobiet jest określany jako kościółkowy katotalib, klęcznik, ukryta opcja PiS i Episkopatu Polski, sponsorowana przez Rydzyka (???!!!). Wydaje mi się, że doskonale rozumiem jego sytuację, bo niejednokrotnie spotykam się z podobnymi komentarzami na swój temat.

Prezes Wszystkich Prezesów pomimo, że zupełnie nie rozumie nowych technologii, świetnie potrafi jednak wykorzystać każdą okazję do dzielenia społeczeństwa. Z wyrachowaniem godnym podręcznikowego socjopaty wyczekał na idealny moment, aby w końcu zarządzić opublikowanie wyroku TK w sprawie interpretacji ustawy antyaborcyjnej. Dokładnie 4 dni przed finałem WOŚP, tak aby wygasić już na starcie energię społecznych protestów, nawet kosztem sukcesu znienawidzonej akcji Owsiaka i przyćmić nieudolność własnego rządu i kolejne afery przepychane pod stołem. Na wszelki wypadek, żeby wzmocnić efekt zrobiono jeszcze wrzutkę pt. „WOŚP=popieranie aborcji”, żeby jeszcze bardziej zamieszać w Polskim kociołku. Nawet chyba jednak domorosłemu mistrzowi knucia i plucia, jakim jest Prezes PiS, nie przyszło do głowy, jaki dodatkowy efekt to wszystko wywoła. Jurek Owsiak w odpowiedzi na to szkalowanie imienia jego i Fundacji złożył bardzo wyważone oświadczenie (zważywszy i na jego temperament, i na całą tę sytuację), którego najważniejszy fragment miał treść następującą: „Tutaj jest także bardzo ważne, o czym mówiłem przez cały Finał nawiązując też między innymi do Strajku Kobiet, to jest nasze ogromne wsparcie od wielu lat dla intensywnej terapii noworodka, intensywna terapia noworodka, mówię to bardzo wyraźnie, bardzo głośno, to są wcześniaki, to właśnie jest wielowadzie, kiedy to dziecko się rodzi i wtedy ten sprzęt z serduszkiem ratuje życie. Wszelkiego rodzaju bzdury wygadywane pod moim adresem, pod adresem Fundacji, że jesteśmy Fundacją która, już nawet nie będę mówił, bo to już nawet mi nie wychodzi, bo to jest tak obrzydliwe, że nawet nie chcę o tym mówić. Ale generalnie wiecie o co chodzi. Nie jesteśmy świrami, wariatami, którzy mówią, że aborcja ma być na pstryknięcie, to jest absolutne nadużycie, myślenie o tym jest absolutnym nadużyciem.”. Jurek Owsiak nie bronił siebie, bronił dobrego imienia Orkiestry, która przez swą działalność pokazuje, że szacunek dla praw kobiet można, a nawet trzeba pogodzić z troską o życie, szczególnie to najbardziej bezbronne, także to jeszcze nienarodzone. Po tym oświadczeniu Jurkowi nie dostało się jednak po głowie od katolickich, ultraprawicowych komentatorów, ale od jednego z autorytetów moralnych i dyżurnych sumień polskich feministek, czyli Pauliny Młynarskiej. Jurek został nazwany dziadersem i zdrajcą Strajku Kobiet, po tym, jak nie tylko poparł jego organizatorki i uczestniczki, ale też po tym, jak publicznie podziękował im za zawieszenie akcji protestacyjnej na czas Finału WOŚP. Dlaczego mu się oberwało? Ponieważ w swej działalności zajmuje się szukaniem wspólnego dobra, tego na czym można budować porozumienie, dzięki czemu można dokonać jakiejś pozytywnej zmiany, która połączy jeśli nie wszystkich, to przynajmniej jak największą ilość ludzi. Z podobnych powodów w trakcie pierwszej fali Strajku Kobiet Szymon Hołownia usłyszał od Marty Lempart, że ma „wyp…dalać” z protestów, które poparł. I to wszystko tylko dlatego, że i Jurek Owsiak, i Szymon uznali, że trzeba szukać rzeczy które łączą, bo tych, które nasze społeczeństwo dzielą, jest już i tak za dużo.

Przywołane sytuacje nie podnoszą poziomu mojego optymizmu co do dalszego rozwoju debaty społecznej w kwestiach zarówno ważnych, jak i tych ważnych mniej, bo jak się okazuje nawet sukces himalaistów może być powodem do odsądzania od czci i wiary. Niezależnie od tego czy jesteś Jurkiem Owsiakiem, czy też Szymonem Hołownią i tak będziesz okładany krzyżem, albo oberwiesz piorunem, i jak się okazuje, możesz dostać z dwóch stron jednocześnie. Jest w tym jednak pewien pozytywny akcent: okazuje się, że wyłuskując resztki zdrowego rozsądku i próbując dotrzeć do istoty sporu, tudzież szukając okazji do zbudowania jakiegoś wspólnego dobra, ląduje się przynajmniej w dobrym towarzystwie. Stojąc w jednym szeregu z Szymonem Hołownią i Jurkiem Owsiakiem jakoś tak raźniej się poczułem, nawet gotowy jestem na kolejne wiadro pomyj z jednej lub drugiej strony***.

Wszystko wskazuje, że WOŚP po raz kolejny pobiła rekord w trakcie finałowej zbiórki pieniędzy, wbrew wszelkim okolicznościom i złej woli sporej grupy ludzi. Z kolei Szymon ze swoim Ruchem Polska 2050 przedstawił tydzień temu pierwszy z elementów programowej układanki, jakim są propozycje uzdrowienia relacji państwa i Kościoła tak, aby z poszanowaniem praw wszystkich obywateli zakończyć coraz bardziej patologiczne związki „tronu z ołtarzem”. A wszystko to w drodze publicznej debaty, do której zaproszono przedstawicieli różnych środowisk, zarówno z lewej, jak i prawej strony. To cieszy, bo debata ta pokazała, że pomimo różnic, w ważnych sprawach można wspólnie wypracować dobre rozwiązania dla dobra wspólnego, albo przynajmniej można do takich rozwiązań się przybliżyć. Trzeba jednak zacząć od słuchania się ze zrozumieniem słuchać, zamiast „na dzień dobry” tłuc krzyżem lub błyskawicą.

PS. Żółte buty Szymona, które założył w ostatnim dniu swojej kampanii prezydenckiej, oraz egzemplarz jego ostatniej książki „Fabryka jutra”, opatrzony autografem i dedykacją zostały wystawione na aukcji WOŚP. Aukcja jeszcze trwa i w chwili, gdy kończę to pisać, cena wynosi już ponad 8 tys. złotych. Wciąż można tę kwotę podbić. Jest nadzieja 🙂

*_ Spotkałem się z opinią, wcale zresztą nie tak bardzo odosobnioną, iż pozwolenie parlamentarzystom na użycie broni palnej w trakcie posiedzeń plenarnych, jakkolwiek nie podniosłoby poziomu debat, to jednak dość szybko i bez potrzeby ingerencji ustawodawczej rozwiązałoby problem nadmiernej liczebności reprezentantów narodu.

**_ Zaznaczam, że nie jest to jakakolwiek aluzja do Krzysztofa Skiby, tudzież do jego gabarytów, gdyż nic mi do nich, a twórczość publicystyczną wymienionego lubię, nawet jeśli się z nią w wielu miejscach nie zgadzam.

***_ Oczywiście nie sugeruję, że jakimikolwiek dokonaniami zbliżyłem się do wymienionych tutaj liderów. Ale po prostu przyjemnie mieć świadomość, że dzieli się podobne myślenie o wielu społecznych kwestiach, co ludzie robiący tyle dobrego.

#199/365: Go (czyli przeciw rządom Krzysiów).

Krzyś miał okropny zwyczaj włączania się do dyskusji nawet zupełnie nieproszony i zawłaszczania jej, aby pokazać innym, że są idiotami, a kiedy orientował się, że niczym pijany traktorzysta rozpoczynający orkę zbyt wcześnie po wiosennych roztopach wjechał na niepewny teren, wykonywał serię jakichś niesamowitych skrętów i uników, żeby dyskusję wyprowadzić na grunt, na którym czuł się pewnie i na którym mógł już swych adwersarzy łoić bez pardonu. (…) Mam wrażenie, że od ponad 5-ciu lat naszym krajem rządzi cała banda Krzysiów.

Zdarzyło się mi już chyba w którymś z wpisów wspomnieć o barwnych czasach moich pierwszych studiów, w trakcie których niejednokrotnie zdarzało mi się odwiedzać akademiki AGH, a w szczególności pokój nr 112 w DS „Strumyk” (taki numer podpowiada mi pamięć po 25 latach, mniemam że trafnie), w którym to mieszkał mój przyjaciel, wraz z trzema współlokatorami. Jeden kolega ze wspomnianej czwórki przez cały pierwszy rok naszej znajomości „waletował”, gdyż doświadczał w owym czasie jakichś poważnych kłopotów finansowych, których natury nikt w szczegółach nie znał. Nie o nim jednak dzisiaj chciałem napisać. Oprócz mojego przyjaciela poznanego rok wcześniej, z dwójką kolejnych (w tym wspomnianym „waletem”) zadzierzgnąłem już od pierwszego spotkania znajomość bardzo serdeczną i trwającą do dziś. Z jednym jednak z owej czwórki relacji bliższej nijak nie udało mi się zbudować. Przypisałbym sobie nawet część winy za taki stan rzeczy, gdyby nie fakt, że nawet kolega, który z owym osobnikiem mieszkał w akademiku od początku studiów, nie zbudował z nim stosunków bliższych, niż wzajemne łagodne tolerowanie (mój przyjaciel razem z „waletem” dołączyli do tej dwójki dopiero na trzecim roku studiów). Kolega ten miał na imię Krzysztof, lecz zawsze używaliśmy wobec niego zdrobnionej formy Krzyś, co było bardziej swoistą formą sarkazmu, niż pieszczotliwości. W ocenie osoby Krzysia byliśmy zgodni, co oznaczało, że nikt za nim nie przepadał. Krzyś miał bowiem cechę charakteru, która czyniła wspólne funkcjonowanie niezwykle utrudnionym: WIEDZIAŁ LEPIEJ. Używam wielkich liter nie bez powodu, ponieważ wokół tej cechy charakteru sformułowaliśmy w trakcie jednej z dyskusji (toczonej pod nieobecność Krzysia), pewne twierdzenie o zasięgu lokalnym: niezależnie od stanu wiedzy i doświadczenia osób prowadzących dyskusję oraz niezależnie od tematu, na jaki toczona jest dyskusja, jeżeli do dyskusji włącza się Krzyś, to 1) KRZYŚ WIE LEPIEJ, ergo, 2) inni racji mieć nie mogą, a jeśli nawet rację by mieć mogli to patrz punkt 1. Zasada ta została wyrażona akronimem KWL i zapisana flamastrem na ścianie przy jedynym stoliku znajdującym się w pokoju i co ciekawe, znaczenia tego akronimu nie domyślił się nigdy sam Krzyś, co oznacza, że być może rzeczywiście wiedział lepiej, ale na pewno nie wszystko. W praktyce jednak wszystkie dyskusje, w których uczestnictwem swym zaszczycił nas Krzyś, obojętnie czy dotyczyły podejścia obiektowego i ogólnej teorii informacji (o których jako student informatyki mógł, a nawet powinien mieć spore pojęcie) czy też zeszły na temat bieżącej polityki (na której, jak wiadomo, każdy Polak zna się najlepiej), czy też obejmowały zagadnienia filozofii kartezjańskiej i pięciu dowodów na istnienie Boga sformułowanych przez św. Tomasza z Akwinu, czy też snuły się wokół meandrów muzyki rockowej, dzieł sztuki, literatury, teatru lub filmu niezależnie do gatunku (o których to rzeczach Krzyś wiedział już znacznie mniej lub zgoła nic), można było być pewnym, że Krzyś przedstawi opinię przeciwstawną do wszystkich padających w dyskusji, a następnie wygłosi tyradę uzasadniającą, dlaczego wszyscy inni błądzą, a on ma rację. Nie znaczy to jednak, że Krzyś był wyłącznie hałaśliwym ignorantem, który zwyczajnie potrafił zakrzyczeć każdy sensowny argument interlokutora, wręcz przeciwnie, jego uwagi i kontrargumenty niejednokrotnie były celne i w niektórych przypadkach (tu trzeba Krzysiowi oddać sprawiedliwość) podniosły jakość dyskusji, zmuszając pozostałych, w tym mnie, do wznoszenia się na szczyty intelektu oraz erystycznych umiejętności. Z satysfakcją stwierdzam, że udało mi się wiele razy w takich bojach zapędzić Krzysia w kozi róg i pokonać, zawsze jednak było to okupione wielkim wysiłkiem, przez co traktowaliśmy dyskusje z Krzysiem jako wymyślną metodę sparingu intelektualnego, w którym trzeba było liczyć się z zaliczeniem sromotnego łomotu. Nie to jednak sprawiło, że Krzyś nigdy naszej sympatii sobie w pełni nie zaskarbił, pomimo, że czasami nawet czynił w tym kierunku drobne starania (z wyraźnym akcentem na „drobne”). Krzyś miał okropny zwyczaj włączania się do dyskusji nawet zupełnie nieproszony i zawłaszczania jej, aby pokazać innym, że są idiotami, a kiedy orientował się, że niczym pijany traktorzysta rozpoczynający orkę zbyt wcześnie po wiosennych roztopach wjechał na niepewny teren, wykonywał serię jakichś niesamowitych skrętów i uników, żeby dyskusję wyprowadzić na grunt, na którym czuł się pewnie i na którym mógł już swych adwersarzy łoić bez pardonu. Zanim nauczyliśmy się orientować w tej jego erystycznej ekwilibrystyce, parę razy ten i ów z nas (a czasem i cała trójka) poległ z kretesem, co utwierdzało Krzysia w tryumfalizmie i poczuciu wszechwiedzy. W każdym razie Krzyś był niemal całkowicie zaimpregnowany na fakt (a przynajmniej takie wrażenie skutecznie sprawiał) , iż ktokolwiek może w istotnej dziedzinie posiadać większą wiedzę, niż on. Jeśli chodzi o dalsze losy Krzysia, to wiem w sumie o nich niewiele, natomiast dwa fakty mi znane uważam za pomyślne: 1) W trakcie kolejnych semestrów studiów kilku wykładowców dobitnie udowodniło Krzysiowi, iż nie wszystko wie lepiej, a w zakresie niektórych dziedzin stan jego wiedzy jest bliski zeru. Wyszło to światu (a moim zdaniem i Krzysiowi również) na dobre o tyle, że m. in. uniemożliwiło naszemu bohaterowi realizację ewentualnego pomysłu robienia kariery na uczelni i udowadnianiu studentom, że on wie od nich lepiej. Moim zdaniem kolejne pokolenia studentów AGH powinny na tę okoliczność wznieść małą kapliczkę ku czci św. Krzysztofa lub przynajmniej w intencji dziękczynnej w dniu tego patrona stosowną modlitwę odmówić; 2) Krzyś nie zajął się działalnością polityczną. W tej intencji dziękczynnej powinna pomodlić się reszta obywateli, przynajmniej tych wierzących.

Opisałem tytułem bardzo przydługiego wstępu tę historię z Krzysiem z jednego powodu*: zasada KWL doskonale pasuje do opisania do sposobu traktowania obywateli Polski przez przez obecną władzę. Mam wrażenie, że od ponad 5-ciu lat naszym krajem rządzi cała banda Krzysiów, którzy mają przeświadczenie, że Wiedzą Lepiej i na podstawie tego wziętego nie wiadomo skąd przeświadczenia (niektórzy wskazują jego źródło w tej części przewodu pokarmowego, którą eufemistycznie można określić jako najbardziej schyłkową) urządzają rzeczywistość Bogu ducha winnej reszcie obywateli. Oczywiście prym tutaj wiedzie małego wzrostu osobnik, którego bez przesady można określić Krzysiem Wszystkich Krzysiów, co z uwagi na jego prawdziwe nazwisko powoduje, iż akronim KWL możemy na nowo stosownie rozkodować. I podobnie jak w przypadku tego naszego studenckiego Krzysia, ci współcześnie rządzący nie tylko ostentacyjnie traktują nas na każdym kroku jak idiotów, ale jeśli tylko wytkniemy im ignorancję lub zwykłe krętactwo, natychmiast podnoszą wrzask lub chytrze zmieniają temat, żeby już za chwilę dyskusja toczyła się w zaklętym kręgu ich opatrznościowych prawd. Naród pyta o jakąś aferę (a przecież afer miało już nie być), wtedy rzuca się tekstem „a za Platformy to były dopiero afery” lub sztandarowe swego czasu stwierdzenie „to wina Tuska” (co dowodzić zapewne miało jakiejś niezwykłej wiedzy enologicznej ze strony Zjednoczonej Prawicy). Albo znowu kiedy indziej obywatele pytają prezydenta (którego w obecnym układzie spokojnie możemy tytułować „Małym Krzysiem”) ubiegającego się o reelekcję o to, co z konstytucją, demokracją i praworządnością, a ten w prostych i zrozumiałych słowach odpowiada, że trzeba walczyć z „ideologią LGBT”, ponieważ o walce z tą „ideologią” Mały Krzyś ma pojęcie, zaś kwestie konstytucji, demokracji i praworządności są dla niego tak grząskim gruntem, jak dla męża wracającego z firmowego wyjazdu integracyjnego pytanie żony „Czy były tam jakieś koleżanki?”.

Tak zatem Krzyś Wszystkich Krzysiów, Mały Krzyś i cała reszta Krzysiów różnego formatu, nie zważając na posiadane kompetencje, nie uprawniające ich do decydowania o czymkolwiek więcej, jak o kolorze tapety we własnym mieszkaniu (a śmiem twierdzić, że niektórzy z nich nawet w tym przypadku wybraliby wzór równie pozbawiony wdzięku, jak sylwetka samochodu marki Zaporożec), bez żadnego trybu i w dodatku wbrew woli większości, wywrócili do góry nogami system sądownictwa, upaństwowili połowę gospodarki prywatyzowanej z mozołem przez ponad dwie dekady, zdezorganizowali armię i sektor zbrojeniowy, zrobili naprawdę fałszywe wybory korespondencyjne, po czym sfałszowali prawdziwe, zniszczyli kompromis aborcyjny, poszczuli policję na obywateli, obywateli poszczuli zaś przeciwko UE i na siebie nawzajem. I jeśli tylko ktoś im to spróbuje wytknąć, usłyszy, że to dla dobra Polski i Polaków, a jeśli coś nie działa, to na pewno wina opozycji. A ponieważ ewidentnie nie szło naszym wszechwiedzącym Krzysiom z programem szczepień i ciężko było zwalić swoją niekompetencję na opozycję, zaproszono opozycję na konsultacje. I teraz jak szczepienia nie „pykną”, to będzie można również za to winą obarczyć opozycję, nazywając ją wprost niekompetentnymi szkodnikami.

Okazuje się jednak, że opozycja też ma swoich Krzysiów grono całkiem liczne, zarówno tych bezpośrednio w politykę zaangażowanych, jak i takich na różne sposoby tworzących tzw. intelektualno-informacyjną otoczkę polityki. Najpierw ci opozycyjni Krzysiowie przez wiele tygodni pouczali jedynego niezależnego opozycyjnego kandydata na prezydenta, doradzając mu, by dał sobie spokój z polityką, bo tylko się ośmiesza, a kiedy się okazało, że to on ośmieszył resztę opozycyjnych kandydatów, w tym kandydatkę najbardziej namaszczoną na bycie opozycyjną, wtedy podmienili ją na innego kandydata, który miał być namaszczony jeszcze bardziej. I od tego momentu zaczęli już bez skrępowania żadnego ze wszystkich stron pluć i szydzić z tego, kto śmiał bezczelnie łamać zasadę KWL. Przecież nikt na opozycji nie mógł wiedzieć lepiej niż oni! Jak się to mędrkowanie opozycyjnych Krzysiów skończyło, to wiadomo – Mały Krzyś wygrał, a Krzyś Wszystkich Krzysiów przystąpił do kolejnej fazy urządzania nam świata, choć w pewnym momencie zdawało się, że inicjatywę przejmie na dobre będący nieco w cieniu Krzyś Zero. Tak się nie stało, ale faktem jest, że między innymi na skutek indolencji opozycyjnych Krzysiów mamy od kilku miesięcy przepychankę pomiędzy Krzysiem Wszystkich Krzysiów, Krzysiem Zero, a gdzieś pomiędzy tym wszystkim przewija się (ostatnio coraz rzadziej) jak opatrzony motyw w PowerPoincie Krzyś Kłamczuszek oraz Mały Krzyś, któremu też od czasu do czasu wydaje się, że ma coś mądrego do powiedzenia. Dramatyzm całej sytuacji polega na tym, że mamy do czynienia z prawdziwymi problemami wymagającymi prawdziwych, sensownych i błyskawicznych rozwiązań, a zajmują się nimi ludzie, którzy z zasady nie lubią rozwiązywać jakichkolwiek prawdziwych problemów poza swoimi, a jeszcze bardziej nie lubią pozwalać innym na rozwiązanie tych problemów, o ile zasługi za to nie będzie można przypisać samemu sobie. Mamy zatem państwo, w którym władzę sprawuje się według zasady KWL, a władzy tej na ręce patrzy opozycja, na której główna (jak do tej pory) siła polityczna wyznaję zasadę… Tak, również KWL.

Na szczęście wspomniany wcześniej, jedyny w pełni niezależny kandydat opozycyjny, Szymon Hołownia, choć sprawia czasem wrażenie „mędrkującego” ponad miarę, daleki jest od stosowania tego „krzysiowego” sposoby myślenia. Wprawdzie tytuł ogłoszonej ostatnio wielomiesięcznej kampanii programowej Ruchu Polska 2050 brzmi „Wiemy jak.”, nie ma w tym haśle nic z protekcjonalnego WIEMY LEPIEJ. Gdyż przede wszystkim to „wiemy jak” odnosi się do sposobu, w jaki problemy społeczne się powinno rozwiązywać: w drodze dialogu, angażując i wzmacniając kapitał społeczny, wspierając oddolne działania, stawiając na maksymalną transparentność i uczciwość w traktowaniu obywateli. Na początku Szymon i spółka postanowili pokazać, że wiedzą jak należy przeprowadzić w sensowny sposób rozdzielenie państwa i Kościoła. Przedstawiając swoją propozycję, zapraszają do szerokiej debaty, z góry jakby zakładając, że pomimo zaangażowania grona ekspertów w opracowanie swoich pomysłów, nie mają monopolu na prawdę i każde, nawet dobre rozwiązanie można jeszcze wspólnie poprawić. To zupełnie inne podejście i całkiem zresztą naturalne dla organizacji, która wciąż ma charakter oddolnego ruchu, dla którego Szymon i reszta głównych liderów są przede wszystkim katalizatorem działania, a nie wszechwiedzącymi Krzysiami. Nie jestem jednak pewien, czy takie podejście odpowiada większości społeczeństwa. Lektura licznych negatywnych komentarzy na temat tego, co robi Szymon i Polska 2050 wskazuje, że jako społeczeństwo lubimy Krzysiów, którzy Wiedzą Lepiej i którzy powiedzą wyraźnie, na co głosować, kto jest kastą, kto gorszym sortem i kto jest jedynie słuszną opozycją.

Osobiście jednak wolę ten coaching społeczny, jaki uprawia Szymon i mam nadzieję, że nie zrezygnuje z niego nawet wtedy, gdy Polska 2050 już jako pełnoprawna siła polityczna wejdzie w kolejnych wyborach do parlamentu i będzie mogła współrządzić Polską. Bardzo bym chciał, aby „serce” tego ruchu zawsze biło, a jego liderzy żeby byli przede wszystkim tego „serca” niezawodnymi „rozrusznikami”. To chyba najlepsze antidotum na KWL, które w pewnym momencie może zagrażać każdej organizacji.

Na mojej najnowszej biegowej playliście, pełnej elektronicznych bitów, znalazł się pewien utwór, a w nim fragment tekstu, który bardzo dobrze opisuje ten „społeczny coaching”, który stał się udziałem Szymona i ekipy. A cały utwór nieodparcie kojarzy mi się z „żółtą energią”, jaka wyzwoliła się w odpowiedzi na „rządy Krzysiów”.

„(…) Won’t do what we told and we ain’t gonna fold, we go
Oh, no time to rest
Just do your best
Oh, what you hear is not a test
We’re only here to make you
We’re only here to make you
We’re only here to make you
We’re only here to make you go”

The Chemical Brothers, Go

*_ OK, powodów było kilka. Jednym z nich jest fakt, że czasy owych ciągnących się nieraz do rana studenckich dyskusji (czemu tylko przez przypadek towarzyszyło spożywanie płynów ożywiających procesy myślowe i kierujących konwersację na tory czasem zupełnie zaskakujące dla wszystkich jej uczestników, z Krzysiem włącznie, który zaskoczony bywał czasem podwójnie, gdyż z płynów wyskokowych uznawał jedynie czarna kawę i napoje energetyczne) wspominam bardzo ciepło. Drugim powodem jest to, że być może przeczytają to pozostali uczestnicy tych studenckich dyskusji i też wrócą do nich te miłe wspomnienia. Oczywiście na Krzysia w tym przypadku bym specjalnie nie liczył. Ale kto wie, jak on te sprawy postrzegał. Może też spojrzałby na to wszystko z pewnym sentymentem…

#8/365: Tradycji stanie się zadość?

Tematyka ruchów społecznych była jednym z głównych nurtów moich zainteresowań w trakcie studiów socjologicznych i dzięki temu mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że nie było jeszcze na świecie przypadku udanego stworzenia ruchu obywatelskiego, czy w też w szerszym rozumieniu społecznego przez partię polityczną(…) Tu jednak mamy do czynienia z otwarcie zadeklarowanym zamiarem tworzenia ruchu społecznego przez partie polityczną, w dodatku stanowiącą druga najważniejszą siłę w kraju. Ponadto ruch ma (według wstępnych zapowiedzi) nazywać się „Nowa Solidarność” – a to już jako żywo przypomina tworzenie OPZZ przez PZPR.

Nie spodziewałem się, aby po ostatnich emocjonujących tygodniach w piątkowe popołudnie 17 lipca coś jeszcze mogło mnie zaskoczyć lub rozbawić  w polskiej polityce, ale po raz kolejny okazało się, że moja gotowość na nowe fakty może być wystawiona na próbę. Co ciekawe, nie zaskoczył mnie nasz rząd, prezydent-elekt czy też pryncypał tego towarzystwa ani żadna powiązana z nim postać, ale po raz kolejny dreszczyku sprzecznych emocji dostarczyła mi PO. Rafał Trzaskowski spotkał się ze swoim wyborcami w Gdyni, aby oficjalnie podziękować wszystkim za swoja kampanię i głosy (i to żadnym zaskoczeniem nie było), zaś w całym wydarzeniu towarzyszyła mu partyjna świta, z przewodniczącym Budką na czele oraz grupa samorządowców z całej Polski, reprezentujących przede wszystkim partię kandydata. To również zaskoczeniem nie było, pomimo, że przez całą kampanię Trzaskowski opowiadał klechdy sezamowe o tym, jakim bezpartyjnym prezydentem będzie. Zaskoczyłby mnie pan Rafał, gdyby się tam pojawił bez tej partyjnej wierchuszki, wyłącznie ze swoim wolontariuszami i sympatykami.

Nie zaskoczył mnie Trzaskowski również zapowiedzią tworzenia ruchu obywatelskiego – w końcu przepisał program wyborczy od Szymona Hołowni i bez zająknięcia brał do swoich wystąpień całe frazy z wypowiedzi  Szymona na zasadzie „kopiuj – wklej”, więc i w wypadku pomysłu z ruchem obywatelskim taka kopia nie zaskakuje. Raczej co najwyżej irytuje bezczelnością i bezrefleksyjnością w tym „zżynaniu”. Ale widocznie PO to teraz taka „partia specjalnej troski” i trzeba im różne rzeczy wybaczyć. Jednakże w pewnym momencie powyborczego eventu w Gdyni nastąpiło coś, co przegrzało mój bezpiecznik zjawisk i wypowiedzi, nad którymi można przejść bez wysiłku do porządku dziennego. Otóż „wywaliło mi fazę” w momencie, gdy Borys Budka jako przewodniczący partii otwarcie zapowiedział tworzenie ruchu społecznego przez Platformę Obywatelską.

Tematyka ruchów społecznych była jednym z głównych nurtów moich zainteresowań w trakcie studiów socjologicznych i dzięki temu mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że nie było jeszcze na świecie przypadku udanego stworzenia ruchu obywatelskiego, czy w też w szerszym rozumieniu społecznego, przez partię polityczną (choć zdarzało się, że w efekcie ruchu społecznego powstawała partia). A nie zdarzyło się tak z prostego powodu: ruchy społeczne są przejawem i/lub skutkiem oddolnych działań społecznych i nawet jeśli są w jakiś sposób odgórnie inspirowane lub organizują się wokół liderów związanych z polityką, to raczej wtedy, kiedy ci liderzy z głównego nurtu polityki się usuwają (lub usunięci zostali). Tu jednak mamy do czynienia z otwarcie zadeklarowanym zamiarem tworzenia ruchu społecznego przez partie polityczną, w dodatku stanowiącą druga najważniejszą siłę w kraju. Ponadto ruch ma (według wstępnych zapowiedzi) nazywać się „Nowa Solidarność” – a to już jako żywo przypomina tworzenie OPZZ przez PZPR. A ja myślałem że solidne, komunistyczne myślenie jest tylko specjalnością Jarosława Kaczyńskiego i jego partii. Przyznam się, że deklaracja liderów PO wytrąciła mnie z równowagi na tyle, że przez 2 dni nie mogłem dobrać sensownej puenty do tego wpisu…

Olśnienie przyszło w poniedziałek rano, dzielę się zatem nim ochoczo z Wami. Parafrazując klasyka:  „Dzisiaj (czyli w piątek 17.07.2020) w godzinach popołudniowych w Gdyni narodziła się nowa, świecka, tradycja. PO, czyli partia polityczna zainicjowała tworzenie ruchu społecznego.”. A ponieważ to tradycja, nie bądźmy zaskoczeni, jeśli będzie kontynuowana i swój ruch obywatelski społeczny zacznie tworzyć prezydent Andrzej Duda, a może nawet i jego szef.

#1/365: Od nowa

Moje konkluzje dotyczące sytuacji społecznej i politycznej, ekologii czy obserwacje dotyczące natury ludzkiej są nadal aktualne. Nie dlatego, że taki ze mnie geniusz, ale po prostu rok temu udało mi się uchwycić sens niektórych zjawisk nadzwyczaj trafnie, tak jakby coś w moim układzie nerwowym rezonowało odpowiednio, aby przetworzyć drgania obserwowanego świata, a nawet w jakimś stopniu antycypować to, co się wydarzyć miało wydarzyć. Pytania i tezy stawiane w kolejnych artykułach z 2019 roku #9/366: Nie-dziel(a), #12/366: Wisienka., #13/366: Godziny „W” nie będzie?, #19/366: Who will stop the rain?, #20/366: Lanie wody., #23/366: Pusty (K)kościół…, #33/366: Jak Pinokio z konopi, #51/366: Dożynki w kartelu wydają się nadal aktualne, ewentualnie skonkretyzowały się w postaci kolejnych wydarzeń. W sumie nie przewidziałem tylko pandemii i tego, jak bardzo wywróci ona wiele spraw do góry nogami.

Przychodzi czasem w życiu człowieka taki moment, kiedy trzeba otwarcie przyznać się, że poniosło się porażkę, albo przynajmniej nie osiągnęło się celu. To jest taki moment, kiedy warto na chwilę obejrzeć się wstecz, dostrzec, co zrobiło się niewłaściwie. I po dokonaniu refleksji zaprzestać oglądania się na rzeczy minione i wziąć się od nowa do roboty, będąc mądrzejszym o popełnione błędy, ale też wiedzę i doświadczenie, którą udało się w w danym czasie zebrać, nawet zupełnie niezależnie do przedsięwzięcia, które nie wypaliło. Innymi słowy człowiek powinien się uczyć na swoich porażkach, a nie tylko na zwycięstwach. Co więcej, natura ludzka jest tak skonstruowana, że o wiele skuteczniej uczymy się na własnych błędach, zwłaszcza takich, które mocno nas zabolały. Ta prawidłowość działa do tego stopnia, że często jakikolwiek postęp, tak w życiu jednostki, jak i w dziejach całych społeczności, nie jest możliwy bez jakiejś totalnej wtopy. Pewnie wolelibyśmy, aby było inaczej, ale taka już nasza natura.

Niemal rok temu ruszyłem z cyklem blogowym zatytułowanym po prostu „366”, w którym chciałem przez okres jednego roku, dzień po dniu opisywać rzeczywistość, dzieląc się z czytelnikami swoimi refleksjami, impresjami, anegdotami, a czasem dość osobistymi wspomnieniami. Udało mi się utrzymać regularność wpisów tylko przez niespełna miesiąc. Potem z powodu prac dorywczych, wyjazdów wakacyjnych, problemów zdrowotnych, a w końcu natłoku wyjazdów służbowych zaległości we wpisach do blogu zaczęły narastać w błyskawicznym tempie, aż w końcu nakryły mnie stosem karteczek z notatkami z kolejnych dni, szkicami kolejnych artykułów i dziesiątkami nieobrobionych zdjęć. Jeszcze w pierwszych tygodniach nowego roku próbowałem zmierzyć się z uporządkowaniem tego wszystkiego i uzupełnieniem bloga wstecz, chyba bardziej dla siebie samego, niż reszty świata. Ale po nieudanej próbie rekapitulacji tej nieuporządkowanej treści i wyłożeniu się na projekcie „cyklu w cyklu” pt. „Siedem” (który miał być czymś na kształt rekolekcji wielkopostnych, nie tylko dla wierzących), dałem sobie spokój. W moim przypadku z różnych powodów czas lockdownu zupełnie nie sprzyjał uporządkowanej aktywności twórczej. A potem zaczęła się najdziwniejsza kampania prezydencka w dotychczasowych dziejach Polski i żółta rewolucja Szymona Hołowni. Ale o tym za chwilę.

W ostatnich dniach znowu usiadłem do swojego bloga, z zamiarem zmierzenia się ze swoją porażką. Nie dotrzymałem zobowiązania danego samemu sobie, że będę regularnie i w sposób w miarę uporządkowany komentować rzeczywistość. Wiem, że były osoby, które czekały na moje kolejne wpisy, gdyż znajdowały w nich coś istotnego, inspirującego lub po prostu zabawnego. Więc te osoby również w jakiś sposób zawiodłem… Jeszcze raz rozważałem próbę uzupełnienia zaległości, ale widząc ogrom pracy do wykonania z jednej strony oraz konstatując, że główną moją motywacją tej pracy byłoby zaspokojenie własnej próżności, dałem sobie spokój. Czas przyznać się, że projekt „366” zawaliłem niemal kompletnie. Użycie słowa „niemal” nie jest próbą samousprawiedliwiania się – uznałem, że niektóre rzeczy jednak były całkiem niezłe. Do stwierdzenia takiego doszedłem po przeczytaniu swoich wpisów z lipca, sierpnia i września zeszłego roku – większość z nich nie utraciła nic ze swojej aktualności. Moje konkluzje dotyczące sytuacji społecznej i politycznej, ekologii czy obserwacje dotyczące natury ludzkiej są nadal aktualne. Nie dlatego, że taki ze mnie geniusz, ale po prostu rok temu udało mi się uchwycić sens niektórych zjawisk nadzwyczaj trafnie, tak jakby coś w moim układzie nerwowym rezonowało odpowiednio, aby przetworzyć drgania obserwowanego świata, a nawet w jakimś stopniu antycypować to, co się wydarzyć miało wydarzyć. Pytania i tezy stawiane w kolejnych artykułach z 2019 roku #9/366: Nie-dziel(a), #12/366: Wisienka., #13/366: Godziny „W” nie będzie?, #19/366: Who will stop the rain?, #20/366: Lanie wody., #23/366: Pusty (K)kościół…, #33/366: Jak Pinokio z konopi, #51/366: Dożynki w kartelu wydają się nadal aktualne, ewentualnie skonkretyzowały się w postaci kolejnych wydarzeń. W sumie nie przewidziałem tylko pandemii i tego, jak bardzo wywróci ona wiele spraw do góry nogami. No i oczywiście rok temu Władysław Kosiniak-Kamysz jawił mi się jako rozsądny kandydat na prezydenta, który mógłby połączyć siły opozycyjne. Ale już w felietonie #50/366: Peron 9 i 3/4 nawiązując do V części przygód Harry’ego Pottera dostrzegałem miałkość opozycyjnych propozycji wobec działania Ministerstwa Magii kontrolowanego przez Lorda Kaczymorta, wskazując jednocześnie na brak kogoś na miarę Zakonu Feniksa. Jak się okazało, taki ktoś się pojawił. Tym kimś był Szymon Hołownia i ruch społeczny, zainicjowany wokół jego kampanii.

Odbiegając od trafności moich przemyśleń z zeszłego roku, stwierdzam, że Szymon Hołownia to najlepsze co przytrafiło się polskiej polityce od bardzo wielu lat. I to zupełnie niezależnie od tego, czy nie okaże się polityczna efemerydą i czy on i jego ruch odniesie wymierny sukces polityczny. Szymon już przez samo wejście do polityki i swoją kampanię prezydencką spowodował, że znaczna część społeczeństwa zaczęła sobie na nowo zadawać podstawowe pytania dotyczące funkcjonowania w społeczeństwie. Słowa, które do tej pory były pustymi hasłami, takie jak: „demokracja”. „obywatel”, „konstytucja”, „państwo”, „społeczeństwo”, „polityka”, „wybory”, „bezpieczeństwo narodowe”, „wspólnota” nagle nabrały konkretnej treści właśnie dzięki Szymonowi, który tę treść zaczął wypełniać. Najpierw on, potem eksperci zaproszeni przez niego współpracy, a w końcu dziesiątki tysięcy wolontariuszy i sympatyków, uczestniczących na żywo w spotkaniach online z Szymonem, dyskutujących żywiołowo w mediach społecznościowych, przekonujących w realu swoje rodziny, przyjaciół, znajomych, czy wreszcie uczestniczących w akcjach społecznych organizowanych przez lokalne sztaby wyborcze. I wpłacających czasami swoje ostatnie grosze na obywatelską kampanię Szymona. Wyzywani i wręcz wyszydzani przez zwolenników wszystkich ugrupowań politycznych, od lewa do prawa, nazywani żółta sektą, żółta zarazą, słupami i naiwnymi owieczkami. Oni jednak nie ustali, bo nie ustawał nawet na chwilę Szymon, wraz ze swoim sztabem deklasując momentami konkurencję kolejnymi pomysłami. To był ten Zakon Feniksa. I chociaż Szymonowi nie udało się przełamać partyjnego duopolu i wejść do II tury wyborów (co niemal na 100 gwarantowałoby zwycięstwo w wyborach), to żółta rewolucja otrzepała się po porażce i bierze się do roboty. Żeby od nowa zmieniać Polskę*. Nie myśląc o perspektywie najbliższych wyborów i jednej czy dwóch kadencji, ale o pokoleniu. Nowy ruch społeczny i stowarzyszenie, wokół którego będzie działał nazwano „Polska 2050”. Bardzo podoba mi się taka perspektywa myślenia – działać na rzecz pozytywnej zmiany tu i teraz, mając w świadomości świat, jaki chce się zostawić swoim dzieciom i wnukom. Podoba mi się to na tyle, że wedle swoich skromnych możliwości zaangażowałem się po raz pierwszy w życiu w kampanię wyborczą, a teraz będę chciał dołożyć swoją cegiełkę do działania nowego ruchu. Nie wiem jeszcze, jak znaczący będzie to udział, ale po raz pierwszy w życiu mam 100% pewności, że warto. Dlatego, że ten ruch nie może przegrać. Nie dlatego, że zmiecie polityczną konkurencję, ale dlatego, że otwiera ludzi na myślenie, że to nie o zmiecenie konkurencji tu chodzi. Bo przecież chodzi o Polskę, o wspólnotę, o nasze wspólne troski i radości, a nie o to, kto komu mocniej dokopie.

To wszystko doprowadziło mnie do ostatecznej decyzji – zamykam projekt „366”. Były to dla mnie cenne doświadczenie, choć wypełnione goryczą porażki. Otrzepałem się, przemyślałem i dziś ruszam od nowa z projektem „365” – kolejny rok migawek ze mojego stanu umysłu, w reakcji na różne sprawy. Ale tym razem nie upieram się przy formie pisanej. Czasem pojawi się tekst, czasem krótki filmik lub wręcz relacja na żywo, czasem podcast albo zdjęcie z krótkim opisem. Ważne jest, aby było to dzień po dniu, niezależnie od okoliczności. Mam nadzieję, że za rok będzie co świętować. I bardziej niz swój blog mam tu na myśli sytuację w naszym kraju i na świecie**, a przede wszystkim rozwój ruchu Polska 2050. Ale nie mam nic przeciwko temu, by i ten mój, mało znaczący projekt wypalił***.

*_Założenie we wrześniu 2019 roku Fundacji „Polska Od Nowa” przez Szymona Hołownię i Michał Kobosko wskazuje na dalekowzroczność myślenia – tak jakby od razu panowie wiedzieli, że niezależnie od wyniku wyborczego będzie potrzebna formalna organizacja, która podtrzyma energię społeczną wyzwoloną w czasie kampanii. Poza tym świadczy to o świetnej intuicji w zakresie nazywania rzeczy – ta gra słów, która może oznaczać „od nowa” czyli od początku, na nowo, jak i „odnowa”, czyli odnowienie, naprawa, przebudowa, remont, ulepszenie. Tak jakby założono od razu pewną elastyczność, bo przecież zrobienie domu „od nowa” nie powinno oznaczać wyburzania lub wysadzania w powietrze całego gmachu. Zwłaszcza, że mieszkają w nim ludzie.

**_ W pierwszej kolejności jednak czeka nas głosowanie 12 lipca. Wybór kiepski, gdyż żaden z kandydatów nie zbliża się nawet do poziomu, jaki ustalił Szymon. Żaden z nich nie stanowi gwarancji ustabilizowania sytuacji społeczno-politycznej w Polsce. Ale z dwojga złego wolę zagłosować przeciw wyborowi Andrzeja Dudy na kolejne 5 lat. Według wszelkich racjonalnych przesłanek Rafał Trzaskowski byłby bardziej niezawisły w swych decyzjach niż obecny prezydent, chodzący na smyczy prezesa PiS. I nie byłaby to niezawisłość od zdrowego rozsądku. Osobiście uważam RT za typowego zdolnego, ambitnego i miejscami do obrzydliwości elastycznego polityka, ale przynajmniej można być prawie pewnym, że na pewne rzeczy, takie jak deptanie Konstytucji i instytucji państwa prawa ten polityk się nie zgodzi. A to mimo wszystko coś znaczy.

***_ wraz z tym projektem startuje moja nowa strona na FB, która będzie agregować różne przejawy aktywności twórczej oraz działalności społecznej, nie tylko mojej, ale także tej, którą uznam za wartą promowania. Tym samym mój profil prywatny na FB uwalniam niniejszym od polityki i innych tego typu spraw i generalnie zdecydowanie będę ograniczać aktywność na tym profilu do podzielenia się od czasu do czasu jakąś prywatną radością lub troską.