Ktoś kiedyś zrobił taką analogię: pesymista widzi ciemny tunel, optymista widzi tunel i światełko na jego końcu, realista zaś widzi tunel, na jego końcu światełko i jednocześnie ma świadomość, że za tym światełkiem jest kolejny tunel. Moim zdaniem to porównanie nie oddaje istoty postawy optymisty….
Na skutek nieznanych do końca historycznych zawijasów do dnia 14 lutego przylepiono etykietę Dnia Zakochanych. W sumie byłoby to coś całkiem uroczego, gdyby nie fakt, iż jak każdą podobną okoliczność, od Dnia Wszystkich Świętych przez Boże Narodzenie, aż po Wielkanoc, przepuszczono Dzień św. Walentego przez filtr komercyjnej papki. Można by to wszystko jakoś przełknąć, te wszystkie niepotrzebne prezenty, tony kwiatów, godziny kombinowania z kartką zawierająca walentynkowe życzenia, konieczność organizowania romantycznych kolacji i całą masę innego zachodu, który wiąże się ze wzmożonym zabieganiem w owym dniu o względy osoby dla nas atrakcyjnej. Ja nawet wspólne oglądanie komedii romantycznej w tym dniu jestem w stanie przełknąć (zaznaczam jednak, że nie bez oporu i zazwyczaj muszę to zrównoważyć obejrzeniem jakiejś krwistej rozpierduchy lub seksistowskiego, męskiego stand-upu). Ale czy większość z nas w ogóle wie, o czym jest to całe święto. W końcu, co to znaczy „być zakochanym”?
Usiadłem sobie nad tym pytaniem na chwilę już prawie o zmierzchu wczorajszych Walentynek. Zazwyczaj stan zakochania utożsamiamy z jakąś fascynacją, graniczącą oszołomieniem drugą osobą. Odurzenie będące efektem potężnego wyrzutu hormonów do krwi, jazda na emocjonalnym „haju” sprawiająca, że obiekt naszej adoracji ląduje w centrum naszego świata i staje się źródłem naszej energii do działania. Kto choć raz w życiu przeżył ten stan, wie, że ciężko go porównać z czymkolwiek innym. Ale ten stan nie trwa wiecznie. Więcej, lądowanie z tego stanu dla wielu par kończy się bolesnym rozstaniem i zaliczeniem twardego lądowania, po którym siniaki potrafią boleć długie tygodnie, miesiące, a nawet lata. Jakiż więc to powód do świętowania, że jest się zakochanym? Może jednak chodzi o coś innego, może pojęcie zakochania trzeba rozszerzyć? Przecież widuje się czasem jakąś starszą parę, która po kilkudziesięciu latach wspólnego życia obdarza się taką czułością, ciepłem, a nawet namiętnością, że nawet dwudziestolatkowie mogliby im tego pozazdrościć. Nie jest to zjawisko częste, ale jednak występuje. Zakochanie nie daje się zatem zredukować do pojęcia hormonalnego szału i emocjonalnego zafiksowania na tej jednej, jedynej osobie. Gdyby tak było, cały ten walentynkowy obłęd byłby kompletnie bez sensu. Powinno tu chyba chodzić o coś o wiele bardziej trwałego.
A może chodzi tylko o jakiś rodzaj zaślepienia, szczególny rodzaj ignorowania wad drugiej osoby, ciągłego idealizowania, dzięki któremu można być w nią zapatrzony bez pamięci? Raczej nie, przecież nie można być w ten sposób przez kogoś zauroczonym przez długie lata. Czar mija, zakochanie znika. Tak się dzieje rzeczywiście, niejeden związek rozpada się wraz z ustaniem tego zauroczenia. Ale co z naszą parą staruszków trzymających się za ręce i spoglądających na siebie w pąsach, jak nastolatki? A może to całe zakochanie to rzeczywiście tylko coś ulotnego, nietrwałego, stan zarezerwowany dla pierwszej fazy związku, a potem nieodwracalnie przemijający i jedynie odtwarzany w późniejszym czasie, niczym jakiś rytuał, wspomnienie cudownych, lecz na zawsze minionych zachwytów?
Takie myśli plątały mi się w głowie w walentynkowy wieczór. W końcu przyszło swego rodzaju olśnienie. Zakochanie to stan niepoprawnego optymizmu, ciągłej otwartości na to co przyniosą kolejne chwile z drugą osobą. To ciągła nadzieja na to, że w nawet najbardziej szarej codzienności zdarzą się jeszcze piękne, niezwykłe chwile. To ciągła wiara, że nigdy się tą druga osobą nie znudzę i jednocześnie pogodzenie się z faktem, że pozostając zawsze gotowy na jej poznawanie, nigdy tej osoby do końca nie poznam. I na koniec to świadomość, że zawsze warto się starać.
Ktoś kiedyś zrobił taką analogię: pesymista widzi ciemny tunel, optymista widzi tunel i światełko na jego końcu, realista zaś widzi tunel, na jego końcu światełko i jednocześnie ma świadomość, że za tym światełkiem jest kolejny tunel. Moim zdaniem to porównanie nie oddaje istoty postawy optymisty. Optymista też ma świadomość, że jest kolejny tunel i kolejne światełko i być może kolejny tunel, ale wierzy, że i tak warto iść do przodu. Przecież nie idzie tą drogą samotnie.
Zakochanie stało się pojęciem strasznie zdewaluowanym przez komedie romantyczne i książkowe romansidła. Określenie „niepoprawny optymizm wobec drugiej osoby” dużo bardziej mi odpowiada. Dlatego Walentynki powinny jak dla mnie nazwane Dniem Optymistów.